Honor i europejska ojczyzna

ZAPOMINANE WARTOŚCI?

Honor i europejska ojczyzna

Przemówienie Józefa Becka w Sejmie, 5 maja 1939 r. (C) ADM

źródło: Nieznane

Nicea albo śmierć, dla nas kompromis to Nicea – od tego miał zależeć nasz honor narodowy. Wchodzimy więc do Unii Europejskiej z honorem nieco potarmoszonym, lecz jednak wchodzimy skutecznie. W przedziwny sposób nasze wejście jest zadośćuczynieniem historycznym. Przypomnę, że 65 lat temu, w pełnym blasku honoru, historia przymusiła nas do działań tragicznie nieskutecznych.

Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasłużyła. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My, w Polsce, nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. (Oklaski) Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: tą rzeczą jest honor!” (Burzliwe oklaski, wszyscy wstają z miejsc).

Piątego maja mija 65. rocznica sejmowego przemówienia ministra spraw zagranicznych RP Józefa Becka. W marcu 1939 roku Hitler zajął Kłajpedę i Pragę, ogłosił niemiecki protektorat nad Słowacją; w kwietniu wypowiedział pakt o nieagresji z Polską. Żądał Gdańska i korytarza pomorskiego. Sytuacja stawała się oczywista.

W Sejmie owego dnia Beck zebrał oklaski i gratulacje za słuszny, twardy kurs polityki zagranicznej. Ulica warszawska szalała zaś z radości, że bezczelnym szkopom dostało się wreszcie od Polaków. Polska się nie ugnie.

Lepszy oficer niż strateg

Rozmawiałem ze świadkiem owej sceny w Sejmie. Marian K. Dziewanowski poznał osobiście Becka i Hitlera, a w 1938 roku obserwował – na zlecenie II Oddziału Sztabu Generalnego WP – wkroczenie wojsk niemieckich na teren czeskich Sudetów. Dziewanowski, krewny śp. Kazimierza Dziewanowskiego, publicysty i późniejszego ambasadora Rzeczypospolitej w USA, był owego dnia w Sejmie służbowo, jako redaktor polityczny Polskiej Agencji Telegraficznej. Przedtem spędził dwa lata na placówce PAT w Berlinie.

Dziewanowski Becka znał i nie lubił. Twierdzi, że wręcz odpychał swoją wyniosłością i chłodem. Natomiast nie był ani podły, ani służalczy; był odwrotnością cech przypisywanych mu przez propagandzistów PRL (por. „Pamiętniki Józefa Becka”, Czytelnik 1955, posiekane haniebnymi wtrętami dyspozycyjnego komentatora). Beck, mówi Dziewanowski, był znacznie lepszym oficerem artylerii konnej Legionów, ukochanym oficerem Komendanta, niż strategiem politycznym. Ciążyło na nim niezrozumienie intencji Hitlera. Będąc przez siedem lat niekwestionowanym sternikiem polskiej polityki zagranicznej, wytyczonej przez Marszałka, pozostawał przez długi czas umiarkowanie proniemiecki, nie wierząc w antypolskie ostrze polityki Hitlera, a zagrożenie dla Polski widząc w Rosji Sowieckiej.

Proniemiecki kurs przyczynił się do utraty popularności przez szefa dyplomacji. Dziewanowski wspomina, jak w lutym 1937 roku oglądał szopkę polityczną w jednym z warszawskich kabaretów. Beck siedział w pierwszym rzędzie, a kukiełka wyśpiewała mu prosto w twarz:

 

Bo to się zwykle tak zaczyna,

Sam nawet nie wiem, jak i gdzie,

Po prostu jedziesz do Berlina,

A potem mówią, że to źle.

Z początku tylko wizytujesz,

A potem częściej chcesz tam być,

A w końcu już samemu czujesz:

Bez tego dziś nie można żyć.

 

Dziewanowski twierdzi, że na Becku ciążyło wychowanie w szkołach wiedeńskich – myślał i mówił po niemiecku jak wiedeńczyk i uważał Hitlera za Austriaka, czyli człowieka honoru. Nie czytał chyba dokładnie „Mein Kampf”, nie zauważył, że Hitler od czasu wielkiej wojny kompletnie sprusaczał. Uważał, że pójdzie on w ślady Habsburgów, kierując ekspansję wzdłuż Dunaju na południowy wschód, na Bałkany.

Dopiero rozmowy z Hitlerem i von Ribbentropem w styczniu 1939 roku przyniosły ozdrowieńczy wstrząs. W początkach kwietnia tegoż roku Beck podpisał w Londynie porozumienie kładące podwaliny pod późniejszy sojusz polsko-brytyjski. To w odpowiedzi na owo porozumienie oraz gwarancje francuskie ogłoszone tydzień później Hitler wypowiedział Polsce pakt o nieagresji. Trudno już wówczas było zapobiec wojnie.

Lecz można było jeszcze grać na zwłokę, czekając, aż Brytyjczycy przygotują się do działań oraz przyślą obiecane Polsce „myśliwce Hurricane i sto bombowców najnowszego typu”. Można było poświęcić Gdańsk, który był i tak nie do uratowania. Ba, mówi Dziewanowski, wówczas rodacy zastrzeliliby Becka na warszawskiej ulicy jako zdrajcę. A poza tym, była to, jak usłyszeliśmy, sprawa honoru! Beck nigdy nie wziął sobie do serca słynnego powiedzenia kolegi z Legionów Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego: „Oficer kawalerii może czasem robić głupstwa, ale nigdy świństwa, a w dyplomacji – przeciwnie: zawsze świństwa, nigdy głupstwa”. Nie, za późno było na odwrót. W swym majowym przemówieniu Beck występował już nie tyle jako polityk, ile jako Hamlet.

Dwa pogrzeby

Koniec Józefa Becka był straszny. Internowany w Rumunii, odtrącony z Paryża i Londynu przez rząd generała Sikorskiego, po nieudanej ucieczce z Bukaresztu osadzony w domowym areszcie na prowincji rumuńskiej pod strażą kilkunastu oficerów bezpieczeństwa (pod koniec byli to już agenci gestapo), przez dwa ostatnie lata konał na gruźlicę. Zmarł w skrajnym wycieńczeniu na rękach żony Jadwigi w czerwcu 1944 roku. Nie miał jeszcze 50 lat! Leopold Unger pisze („Intruz”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001), że jest jedynym żyjącym świadkiem obydwu pogrzebów Becka: tego w Bukareszcie i późniejszego, w maju 1991 roku, na cmentarzu wojskowym w Warszawie.

A więc – jak w wypadku drugiego wielkiego przegranego we wrześniu 1939, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego – historia oszczędziła Beckowi zniewagi ostatecznej: spoczął jednak w ojczystej ziemi. Byłem tam niedawno: pogrzebany jest obok Jana Stanisława Jankowskiego, delegata rządu na kraj i wicepremiera, zamęczonego w 1953 roku w sowieckim więzieniu. Za życia, prycha Dziewanowski, nie chciałby Beck nawet usiąść obok Jankowskiego: jako fanatyczny legionista pogardzał chadekami ze Stronnictwa Pracy. Może tak i było – po śmierci leżą ramię w ramię, pogodzeni.

Koniec poczucia honoru?

Chyba tak. Gdy rozmawiam z młodymi, na hasło „honor” widzę pustkę w oczach. Gdy oglądałem i słuchałem znakomitych świadków, niedawno jeszcze radośnie ucztujących pospołu, a następnie zeznających przed sejmową komisją śledczą – od Rywina i Michnika po Jakubowską i Millera – wnioski potwierdzały tezę o zaniku poczucia honoru. Obecnie liczy się skuteczność. Może to i dobrze. Mariaż wielkiego honoru z błędną polityką – na przykładzie Becka – przyniósł Polsce katastrofalne konsekwencje. Sposób, w jaki wchodzimy do Unii Europejskiej, świadczyłby, że rycerzami honoru pozostajemy w pewnych aspektach polityki zagranicznej. Co innego na użytek krajowy.

Bądźmy jednak świadomi tego, że wraz z poczuciem honoru odchodzi cała formacja, która ukształtowała nas w naród o niepospolitej odporności na obcy zabór, również kulturalny. Jak będzie w przyszłości, jeśli już teraz badania opinii publicznej wskazują, że coraz więcej Polaków pomstuje na obrzydliwy stan naszego kraju, jednocześnie zaś coraz mniej bierze udział w życiu społecznym i politycznym? W listopadową rocznicę odzyskania niepodległości Władysław Bartoszewski, jedna z niewielu postaci politycznych, którym nikt nie odmówi poczucia honoru i odpowiedzialności za sprawy narodu, powiedział, że istnieje wyraźna skaza na kondycji naszego społeczeństwa i państwa. Czy ma to związek z zanikiem niemodnego poczucia honoru? Nie wiem. Ale co będzie dalej?

Słowa przechodzące do historii

Przeglądając życiorysy i materiały związane z tematem honoru, natknąłem się na sprawy zabawne, którymi podzielę się na koniec dla poprawienia czytelnikom humoru.

Oto Tadeusz Kościuszko, padający z koniem pod Maciejowicami ze słowami „finis Poloniae” na ustach. Spytajcie historyka, uśmieje się: niczego Kościuszko nie zdążył powiedzieć – po prostu stracił przytomność. I honor zachował.

Oto generał Pierre Jacques Cambronne, dowódca ostatniego, broniącego się do końca, pułku gwardii napoleońskiej pod Waterloo. Brytyjskiemu parlamentariuszowi, wzywającemu go do poddania pułku, miał powiedzieć: „Gwardia umiera, lecz nie poddaje się”. Tak miała wyglądać ta scena według entuzjastów Napoleona z późniejszych pokoleń, chcących ratować honor wojska francuskiego. Bulwarowa wersja tej samej przypowiastki mówi, że Cambronne odwarknął jedynie: „merde!” (gówno!). Historyk zaś mówi: nie wiadomo, czy i co Cambronne powiedział, bo nie zachowało się wiarygodne świadectwo współczesnych. Wiadomo, że poddał siebie i swój pułk. A honor?

W epoce radia i filmu nikt nie ma wątpliwości, co powiedział Józef Beck w Sejmie 65 lat temu. Dokładnie to, co cytowałem na wstępie. Polski nie uratował. A honor? Polacy podobno wybaczają swym pechowcom i przegranym. –