Łemkowskie góry nieszczęść

0000000000Ja was lublu, jak i swoich, Cygane Romane,
Was hołodnych i obdertych i sponeweranych.
Nie mate swojoj otczyzny, nigde ne priznany,
łem lubite naszy hory, bidujete z nami.
Iwan Rudenko „Łemkowyna”

 

Znów huknęło, pacnęło niczym grudką błota, i żołnierzyk z czerwoną gwiazdą na furażerce załamał się w skoku przez krawędź parowu, padając wprost pod nogi nadbiegającego chłopca. Dnem parowu Wanio Holuta gonił kobyłkę, spłoszoną ogniem moździerzy, i do dziś pamięta: lufa automatu,
wbita między kamienie potoku, na wysoko podgolonej potylicy żołnierza – szeroka na palec szpara po odłamku.

Nawet nie bardzo krwawił, dziwi się 67-letni dziś Jan Holuta. O, tu leży, pokazuje mi kępę chaszczy nad potokiem. Towarzysze zabrali mu buty, rozebrali do bielizny i zakopali, gdzie padł, ale za płytko i lisy wraz go wygrzebały. Wtedy sąsiadka zagrzebała go, jak należy. Będzie tu już leżał aż do Dnia Sądu. I nie on jeden nad tym potokiem.

We wrześniu 1944 roku rodzina Holutów — matka Ewa i trzech synów, Wasyl, Manio i maleńki Fecio (ojciec Mikołaj był we wsi, strzegąc chałupy przed ogniem) — koczowała w głębi parowu. Tuż naprzeciw, mówi Jan Holuta, przykucnął staryk-furman w zniszczonym mundurze. Zaparł się plecami o pień starego grabu (o, widzi pan, jeszcze są resztki starego pnia, parę lat temu, jak zrąbany) , krótko przy pysku trzymał dwa konie i wołał do matki z ukraińska po rusku: „Chaziajka, ne udyrajte teper, bo wam rebjata ubjut”. Aż gdy nagle ucichło, krzyknął: „Teper udyrajte, a to budet bolszoje srażenje”. My w nogi i przebiegli my w dół, ku wiosce, ze dwadzieścia kroków, aż tu huk straszny i tuman tam, gdzie my przed chwilą siedzieli. Więc ja wrócił się: konie stoją, jak stały, staryk jak siedział, tak siedzi, ino mu głowa na piersi opadła. Srogi musiał być furman, bo i po śmierci lejc z rąk nie wypuścił. Pochowany tuż obok, parę kroków od parowu.

Niedawno Janowa żona, Marysia, zobaczyła, że geodeta wkopał w to miejsce kamień mierniczy. Nawet nie zauważył, mówi Marysia, że ludzkie piszczele wykopał. Marysia zakopała kości staryka w tym samym miejscu.

W tych górach, mówi Jan, pod każdym drzewem, pod każdą kępą tarniny leży albo żołnierz, albo partyzan, albo cywil. W parę lat po wojnie latem pojechali my z ojcem do Polan, będzie stąd sześć kilometrów przez góry, a tam wysoko na zboczu płaty śniegu bieleją. Był lipiec, o tej porze już w naszych górach śnieg nie zalega, więc ojciec mówią do mnie: idź, zobacz, co tak błyszczy. Ja poszedł, a tam, panie, czaszka obok czaszki, i piszczele ludzkie, już obgryzione do czysta, wybielone wiatrem i słońcem. A co żelastwa: hełmy pogruchotane, automaty, strach przejść.

Początek

Wieś Tylawa w Beskidzie Niskim, tuż poniżej przejścia granicznego w Barwinku. Przełęcz Dukielska, karpackie wrota z południa na północ i odwrotnie. Odwieczne siedlisko Łemków, tych beskidzkich pobratymców Hucułów z Czarnohory i Bojków z Gorganów na wschodzie. Fale pasterzy wołoskich i ruskich nawarstwiały się stuleciami, idąc wzdłuż Karpat ze wschodu na zachód, tworząc autonomiczną kulturę i typ etniczny. Etnografowie nazywali ich Karpato-Rusinami. Austriacy i Węgrzy, bywało, „moskofilami” i piątą kolumną. Ukraińcy uznali ich za własnych odszczepieńców. Niektórzy Polacy — za Ukraińców. Tak zaczęła się łemkowska gehenna.

We wrześniu 1966 roku szedłem pod górę drogą od Dukli z ciężkim plecakiem, zerkając po chałupach, gdzie by przytulić się na noc. Z przedostatniej zagrody wyjechał wóz — jak się wkrótce dowiedziałem — ze starym Mikołajem i młodym jeszcze Janem Holutami po ostatnie owego lata kopy owsa na polu. Zaryzykowałem. Oni też. Odmówili przenocowania w stodole, bo „do rana zamarzną, u nas w górach po nocach już siwy mróz, nocować pan będą z nami w domu”. Dopiero po trzydziestu latach dowiedziałem się, że mocno zastanawiali się, czy nie ryzykują za bardzo: nie wiadomo, kto to może być, a poza tym. .. Nie miałem wówczas pojęcia o Łemkach. Nie wiedziałem też, że być Polakiem w tych stronach nie zawsze bywało dobrą rekomendacją. Ale, jak mówi dziś Jan, wrócili my z pola, a dzieciaki już bawią się z panem, jak z własną rodziną. Znaczy — musowo trzeba nakarmić i przenocować, nie może to być zły człowiek. Doświadczyłem gościnności tak szczerej, iż chwilami obezwładniającej. Rozpoczęła się niezwykła przyjaźń, po latach owocująca zwierzeniami, o których przygodny gość „z Polski” marzyć by nie mógł.

Łemko: Polak to czy Ukrainiec?

Problem zamazywania etnicznej i kulturalnej odrębności Łemków wypłynął już podczas jednej z wczesnych i bolesnych rozmów ze starym (od dawna już nieżyjącym) Mikołajem Holutą trzydzieści lat temu. Wzięto go z poboru w 1924 roku do pułku ułanów w Przemyślu. Pewnej nocy oficer przyszedł do stajni szwadronu i sprawdzał konie, czy wyzgrzeblone do czysta. Biała rękawiczka zaczerniła się na jednym z grzbietów. Dawaj, mówi Mikołaj, pobudka w środku nocy na dziedzińcu i ćwiczyć padnij-powstań, padnij-powstań. Panie, deszcz, kałuże błota, tak ja padał na ręce, by munduru nie zamoczyć. Wachmistrz zauważył, butem do ziemi przygniótł: „Za dziesięć minut, ścierwo, z powrotem w wypranym mundurze i do rana będziesz skakać!”.

Uśmiecham się i tłumaczę staremu ułanowi, że przecież w każdej armii na świecie rekrutów męczą. Mikołaj przeżuwa tę myśl, przeżuwa, i wreszcie wyrzuca z siebie swój ból: „Panie, a czy w każdej armii na świecie wyzywają żołnierza od ukraińskiego ścierwa: Przecie ja ani ścierwo, ani Ukrainiec, ino człowiek i Łemko”. Później, już jako starszy ułan i rymarz pułkowy, Mikołaj Holuta stał ze swym pułkiem w Gródku Jagiellońskim. A żołnierskiej przysięgi na wierność Rzeczypospolitej dotrzymał, i to jak!

Panie Jurku, panu pierwszemu. ..

Po tylu latach o tym pierwszy raz mówimy, bo to człowiek nigdy nie wiedział, co będzie dobre, a co złe. Jan Holuta opiera się o wrota stodoły po dniu pracy w polu. Zaraz pierwszej jesieni wojny przyjechało do nas auto, wysiedli dwaj w cywilu — ale coś mocno mi wyglądali na wojskowych — i ojciec zaraz wygonili nas z chałupy i zamknęli się z nimi. Potem matka dali im jeść a na noc oni z ojcem wyszli i ojciec wrócili ubłoceni aż na rano. My raz tylko próbowali pytać, ale ojciec tak spojrzeli po nas, że my już wiedzieli, że tajemnica wojskowa i nigdy więcej, aż do dnia jego śmierci, o nic nie pytali. A potem to mało było miesiąca, żeby kto w okno nocą od strony pola nie stukał — my z bratem Wasylem przecie słyszeli — a ojciec nic nie mówiąc ubierali się i dopiero rankiem wracali.

Jak się po przeszło półwieczu okazuje, ułan Mikołaj Holuta był przewodnikiem kurierów Polski Podziemnej, idących przez Karpaty na Węgry. I nie on jeden, ciągnie Jan. Na zmianę z nim chodził Mikołaj Kukulak z naszej wsi, a jeszcze chyba i nasz sąsiad Homzyk, choć tego nie wiemy na pewno, tylko się domyślamy po tym, jak ojciec z nim rozmawiali.

— Jak miał na imię Homzyk? — No, przecie. .. Wasyl Gubik.

— Zaraz, zaraz, więc Gubik czy Homzyk?

Brat Jana, Teodor Holuta, wybucha śmiechem: Oj, panie Jurku, jeszcze sporo musi się pan uczyć o łemkowskim obyczaju. Nazwiska u Łemków były dla władz, bo wszelkie władze wyłącznie po nazwiskach ludzi rozpoznają. Lecz między sobą Łemkowie wołali się przydomkami. Nasz ojciec, Mikołaj Holuta, wołał się Onufer, zaś Wasyl Gubik wołał się Homzyk. Stąd to nieporozumienie.

Łemkowskie dramaty

Z Homzykiem i jego rodziną tragedia wynikła, ciągnie Jan, opierając się o chomąto zawieszone na wrotach stodoły. Było tak: pierwszej jesieni po wojnie oficerowie sowieccy i polscy po wsi chodzili i silnie namawiali do wyjazdu na Ukrainę. A cyganili! Mówili: wy przecie prawosławni Ukraińcy, tu wszystko popalone, a na Ukrainie domy na was czekają i ziemi, ile ugodno. No i wie pan, niektórzy poszli na to, a wśród nich Homzyk. Zimą ruszyły transporty. Ale już na stacji Królik pod Rymanowem trzymano przesiedleńców przez sześć tygodni na mrozie, bez paszy i chleba. To najpierw bydło zaczęło zdychać, a potem i ludzie. I tak Homzyk z rodziną wyginęli. A od tych, co przeżyli i dojechali na Ukrainę, jak wieści zaczęły dochodzić, to jeden płacz! A wracać już nie było wolno. I do dziś niektórzy tam na nich mówią: Wy takie owakie, wy Polaki!

Później, po śmierci Świerczewskiego, to już nawet nie namawiali, tylko silnie wysiedlali na zachodnie tereny. Polski oficer po wsi chodził z papierami, na każdego coś miał, pytał się: gdzie urodzeni, gdzie chrzczeni — a tu przecie cała wieś prawosławna była — co za Niemca robili? Ojciec wszystko powiedzieli praudu, a inni (Homzyk wcześniej pewnie też) bali się, czy nie będą strzeląć w tył głowy, i nic nie mówili. Na koniec oficer mówi: Tylko Holuta i Kukulak na wzgórzu praudu mówią, a reszta do wysiedlenia. Byli tacy, co do obozu w Jaworznie wtedy trafili, a stamtąd trudno było wyjść z życiem i zdrowiem.

A wszystko przez naszą łemkowską naturę, bo Łemko nie krzyczy, nie buntuje się, cała armia mu na głowę wejdzie, a on zatnie zęby i tylko mocniej naprze w chomit, kończy Jan wskazując na chomąto.  A ja dziwię się, dlaczego cała wieś była prawosławna, przecież Łemkowie od wieków byli na ogół grekokatolikami? A teraz z kolei cała wieś jest rzymskokatolicka. Jak to tak?

Opowieść Teodora

Teodor Holuta, onże mały Fecio z parowu (na prawosławnym chrzcie Fedor mu dali) , zaprasza do swego domu, naprzeciw Janowego. Aż do emerytury przez dwadzieścia siedem lat uczył w szkole podstawowej w Tylawie. Mówi jędrną literacką polszczyzną, której niejeden polityk w Warszawie powinien mu zazdrościć.

Prawosławie przyszło do wioski za sprawą prostego przypadku, a raczej wypadku. Dawno temu wszyscy tu byli grekokatolikami, lecz był kiedyś ksiądz chciwy ogromnie, a nieczuły na ludzką krzywdę. Przydarzył się wypadek: chłopak spadł z dachu podczas budowy na plebanii i połamał kości. Ksiądz dał na otarcie łez. Wtedy ludzie zbuntowali się, solidarnie poszli i poprosili o popa. To było już dawno. Natomiast z rzymskim katolicyzmem, to już sprawa polityki powojennej.

Po wojnie popa zabrakło, nie muszę panu wyjaśniać dlaczego. Zaś z Dukli przyjechał rzymski ksiądz Kotulak, kazał ustawić się Polakom i Łemkom osobno i ogłosił, że prawosławnych spowiadać nie będzie. Baby oburzone od razu wyszły. Ale że popa miało już całkiem nie być, spaloną cerkiewkę odbudowano jako kościół katolicki, zaś następca księdza Kotulaka zaczął wreszcie wszystkich  spowiadać, więc po latach ci Łemkowie, którzy przeżyli, a nie zostali wywiezieni, jakoś przylgnęli do Kościoła rzymskiego. Ale jest u nas w starszym pokoleniu do dziś pewien uraz do księży, bo dali nam wówczas odczuć, że jesteśmy chrześcijanami gorszej kategorii.

Oczy Teodora wilgotnieją: panie Jurku, do dziś pozostał w Łemkach lęk: strach przed niewłaściwą tożsamością. Wszyscy nam mówili, że my „ich”: Madziarzy i Ukraińcy, Polacy i Sowieci. A my, jak usłyszymy „jesteście nasi”, to wiemy, że albo będą brać do wojska, albo do podwód, albo do kopania rowów, albo do obozów internowania. W pierwszą wojnę najgorsi byli Madziarzy, nazywali Łemków moskofilami i piątą kolumną, całą starszyznę łemkowską wzięli do obozu w Thalerhof, skąd mało który wrócił. W drugą wojnę kilku tylko z wywiezionych Łemków wróciło z Dachau i Oświęcimia, a do tego Niemcy napuścili na nas Ukraińców. W naszej wsi przed wojną żyło blisko dwieście rodzin, w tym jedna polska , trzy żydowskie, cała reszta — Łemki. Policja ukraińska kazała się Łemkom deklarować za Ukrainą. I co pan powie: ani jedna rodzina nie podpisała listy. To policjanci się mścili: jak szedł taki drogą, każdy Łemko z daleka miał czapkę ściągać i wołać „sława Ukrainie”. Jan czapki nie ściągnął, to tak w gębę dostał, że mu spuchła, zanim do domu dobiegł.

Jan: „Sława Ukrainie” to ukraiński nauczyciel kazał nam wołać, gdy wchodził do klasy. Ale my nadal opowiadali, jak byli przyuczeni: „Sława Jezusu Christu”.

Teodor: Zaś po wojnie, to z Łemków robiono Ukraińców i w dodatku bandytów. Przecież na naszych terenach ani nie mieszkali Ukraińcy, ani nie było UPA, a jedna banda, owszem, przyszła po wojnie: spaliła kilkanaście domów, rabowała co mogła, niektórzy z bandytów mówili po polsku, a jeden, co go żołnierze zastrzelili tuż obok naszej chałupy, to madziarskie wojskowe spodnie miał na sobie. Leży dokładnie pod dzisiejszą poszerzoną szosą: o, akurat TIR nad nim przejeżdża.

Potem były dochodzenia przeciwko Łemkom. A jak prowadzono dochodzenia, to ja już nie będę panu mówił, niech pan sam sobie poczyta.

W książce Romana Chomiaka „Nasz łemkowski los” (Sądecka Oficyna Wydawnicza w Nowym Sączu, 1995) , opisane jest między innymi śledztwo, w trakcie którego pracownicy UB rozbili krzesło na głowie przesłuchiwanego Łemka. Nic w tym odkrywczego dla rodzin akowców torturowanych i rozstrzeliwanych w Warszawie, Lublinie i gdzie indziej. Lecz była jednak różnica: akowcy wiedzieli, że torturują ich ubowcy. Łemkowie wiedzieli, że dręczą ich Polacy.

Jeszcze mieszkają między nami Polacy, którzy znęcali się nad Łemkami w czterdziestych latach, a my odwracamy głowy, udajemy, że nie pamiętamy. Gdyby to działo się wśród górali w Tatrach, już by ci Polacy dawno nie żyli. A kiedy starszego brata, Wasyla, wzięli do wojska, to od razu posłali go do karnej kompanii: na Śląsku w hucie węgiel na torach przerzucał. A dlaczego? Bo Ukrainiec, podejrzany element.

I tak to jest, panie Jurku, że w Polsce nas Ukraińcami przezywali, na Ukrainie Polakami, a my przecie ni jedno, ni drugie: my tutejsi, Łemki. Więc myśmy się z naszą tożsamością kryli.

Teraz jest już bez porównania lepiej, ale przecież jeszcze w sześćdziesiątych latach, gdy pan u nas się zjawił, rodzice bali się przy panu, a nawet przy otwartych oknach, rozmawiać po łemkowsku. Bali się, bo jak ktoś podsłuchał, że nie po polsku rozmawiają, zaraz mógł dać znać do wójta. A wójta mieliśmy bardzo niedobrego. I nawet dzieci, z którymi pan się bawił, nie chciały przy panu swobodnie rozmawiać po swojemu.

Dzieci

Ewa urodziła staremu Mikołajowi trzech synów: Jana, Wasyla i Teodora. Jan z Marysią mają trzech synów: Mikołaja, Władka i Janka. Władek ożenił się z amerykańską Łemkinią i buduje domy pod Nowym Jorkiem, ale tęskni za krajem. Janek mieszka i pracuje pod Jaśliskami. Mikołaj wziął za żonę Pelagię ze wsi Polany, pobudowali się w sąsiedztwie ojca i Pela urodziła mu trzech synów: Krzysia, Jarka i Radka. Rodzina Holutów jest jedną z trzech we wsi, w której rodzice do dzieci jeszcze mówią po łemkowsku, zaś dzieci odpowiadają — jeśli w pobliżu nie ma obcych — w tym samym języku. Jak mówił Teodor, przed wojną w Tylawie takich łemkowskich rodzin było niemal dwieście.

Wojna, powojenne prześladowania, emigracja (podobno więcej jest obecnie Łemków w Nowym Jorku niż w całej Polsce) , zaś w ostatnim pokoleniu szkoła i telewizja spowodowały to, że zasięg kultury łemkowskiej, obecnej w tych górach „od zawsze”, kurczy się z roku na rok. Jeszcze stary Gocz z Zyndranowej dokonuje cudów, aby utrzymać w swej wiosce – pięć kilometrów drogą, trzy kilometry przez góry z Tylawy — skansen łemkowski, jeszcze organizuje festiwale pieśni i tańca, ale pieniędzy z Ministerstwa Kultury i z województwa jest coraz mniej, zaś stary Gocz też nie jest wieczny. A poza tym skansen nie zastąpi żywej kultury. Więc proszę Holutów, ich synów, a zwłaszcza wnuków:

Proszu was, bisiadujte po łemkywśky!

Rozmawiajcie po łemkowsku, zachowajcie swój język, to was czyni bogatszymi od sąsiadów Polaków, bo wy i tak tkwicie już mocno w polskiej kulturze, lecz teraz macie ostatnią szansę zachowania tej starej ludowej kultury, z której wyszliście. Jeszcze będą was na uniwersytety zapraszać, aby posłuchać, jak dźwięczy język Karpato- Rusinów. A dźwięczy przedziwnie: postronny słuchacz z trudem odróżni go od ukraińskiego, lecz przecież różnice są istotne. Podstawowe słowo „mówić, rozmawiać” — po ukraińsku „howoryty” — przekłada się na łemkowskie „bisidowaty”. I już stąd blisko do siedemnastowiecznej polszczyzny, wktórej słowa „biesiadować, biesiada” oznaczały rozmowę, dyskusję.

A i polszczyzna Łemków bliższa Jana Chryzostoma Paskowej niż „WC Kwadrans”. Trzeba nieźle znać podstawy składni i obyczaju językowego dawnych Polaków, aby zrozumieć najkrótszą zanotowaną przeze mnie rozmowę między Janem i Marysią Holutami:

— Zaś gdzie są?

— Zlegli przecie.

Przekłada się to na obecną polszczyznę: A gdzie matka? Poszła już spać.

Z pana to romantyk, smutno uśmiecha się Teodor Holuta, a życie ma swoje twarde prawa: za pięćdziesiąt lat tylko w encyklopediach będą o nas pisać, że byli, żyli niegdyś Łemkowie. Nawet śladu po nas nie zostanie na tych ziemiach. Ale najważniejsze jednak, że udało nam się przeżyć wojny. Bo wojna to u nas była nie jedna, nie dwie. ..

Dawne ruskie

Babcia Ewa ma prawie dziewięćdziesiąt lat i pamięta, jak do wioski w 1915 roku weszli „tamte dawne ruskie”. Chłopom dawali chleb, dzieciom cukierki, bogate byli, w czapach, w złocistych kaskach — huzary albo ułany ich nazywali. A potem była wielka bitwa, o tam za górą Dił (po polsku Dział–JJ), przez cały dzień my słyszeli huki krzyk, i Austriaki zabrali swoich na cmentarze, a po ruskich zostały góry trupów, zagrzebywane później po lasach. Już potem ruskich nie bywało, a niezadługo przyszli Polaki i Mikołaja wzięli do ułanów.

Polska

Wspomnienia z niepodległej Polski są nieliczne, bo życie w Tylawie przebiegało w miarę normalnie. Jan Holuta (rocznik 1929) pamięta biedę lat trzydziestych. Buty juchtowe w Dukli kosztowały pięć złotych, to był duży pieniądz. Najbogatszą osobą we wsi była wdowa pobierająca rentę po amerykańskim żołnierzu Łemku, poległym na zachodnim froncie. Miała tyle pieniędzy, że jej syn kupił sobie rower!  I był jeszcze drugi rower we wsi, wystrugany całkowicie z drewna przez zmyślnego stelmacha lub kołodzieja. Wypożyczał on drewniany rower po pięć groszy za jazdę. Pieniędzy u ludzi we wsi było mało, a gdyby nie Żydzi z Dukli, Rymanowa i Ropianki, którzy kupowali produkty od chłopa — za grosze, ale jednak kupowali — to by pieniędzy wcale nie było, mówi Jan.

Nasi Żydzi po łemkowsku mówili tak jak my, my ich traktowali jak sąsiadów. Antysemityzmu, jaki podobno był gdzie indziej, u nas nie bywało i dlatego to, co hitlerowcy z Żydami zrobili, to kary boskiej na to mało.

Żydzi

Latem 1942 roku, pamięta Jan Holuta, Żydzi w dukielskim getcie silnie już głodem przymierali, toteż radowali się ogromnie, gdy niemieccy żandarmi kazali im na ciężarówki siadać. Przejeżdżali koło domu, machali do nas, wołali, że na roboty do Słowacji jadą. Ale my już wiedzieli, jakie to roboty Niemcy im szykują, bo kilka dni wcześniej przywieżli junaków z hufca pracy do kopania dołu na łące za Kanasówką, gdzie ja konie pasał. Więc pobiegli my na górę — ojciec ze mną i jeszcze z wujkiem — i już w drodze słyszymy żydowski lament „uu-uu-uu” aż się po górach niesie. Na szczycie Kanasówki za buk my się schowali i patrzymy: Żydów żandarmi zgonili na jedno miejsce, po dziesięciu odprowadzają, każą się rozbierać do naga, i pojedynczo wpędzają na deskę w poprzek dołu, a tam żandarm strzela w plecy. Nie doczekali my końca katowni, tak że tylko z opowiadań wiem, że na koniec żandarmi kazali junakowi dobić łopatą ruszające się jeszcze ciało, on odmówił, to jego też zastrzelili nad rowem. Dół zasypali, ale po miesiącu ziemia się w tym miejscu zapadła i na łąki wypłynęła cuchnąca ropa. Konie tamtędy nawet przejść nie chciały, rwały się z rąk gorzej niż przed wilkami. Niemcy znów przyjechali, posypali grubo jakimś proszkiem, i tak już zostało.

Jedziemy traktorem z Janem i jego wnukami Krzysiem i Jarkiem. Chłopcy byli tu już ze mną poprzednio, wiedzą, że my, chrześcijanie, nie powinniśmy modlić się nad żydowskimi grobami, bo Żydzi uważają to za bluźnierstwo. Jako wyraz pamięci, każdy z nas położy w miejscu kaźni kamyk podniesiony z leśnej drogi. Traktor skręca w las, gdzie niegdyś była łąka, na której Wanio konie pasał. Prostokątne betonowe obramowanie zarosło chwastami (gmina nie ma pieniędzy, dla Fundacji Nissenbauma widać za daleko z Warszawy) , pionowa tablica, na niej sporo już nałożonych kamyków, napis po polsku i w jidysz oznajmia: „W bratniej mogile spoczywa tutaj przeszło 500 Żydów z Dukli i Rymanowa, którzy zginęli śmiercią męnczeńską z rąk niemieckich morderców 13 sierpnia 1942”.

A teraz, panie Jurku, chcę, żeby pan i wnuki wiedzieli: jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam. Jan odciąga nas w las o kilkanaście kroków w kierunku wschodnim i pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. Dwóch młodych Żydów uciekło z transportu. To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach aż do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi ich złapali. Łemko furman saniami później wiózł żandarmów z nimi aż tutaj i opowiadał, jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą. Może kto będzie o nich pytał. Tak jak o poległych Niemców niedawno mnie pytali.

Niemcy

Aby zacząć Janową opowieść o Niemcach, musimy podejść ponownie pod górę parowu, gdzie leży sowiecki żołnierzyk trafiony odłamkiem z moździerza. Stajemy twarzą do wioski w dole, rozciągniętej wzdłuż szosy o niecały kilometr od nas. Obejścia Holutów widzimy stąd jak na dłoni, zaś Jan opowiada:

Latem czterdziestego czwartego roku, gdy sowiecka ofensywa już była niedaleko, Niemcy silnie się umacniali w tych górach. Stąd, panie Jurku, pod górę jak pójdą, to wejdą na Wyrch (Wierch – J. J.), a następna góra — Wapno. Tam pod osłoną lasu Niemcy zbudowali masę bunkrów. Sowieci później tak zrąbali Wapno katiuszami, że ani jedno drzewo nie ocalało, a co dopiero żołnierze. W następną wiosnę, jak słońce przygrzało, to od Wapna taki trupi zaduch poszedł, że my z całej wsi się zebrali i trupy niemieckie pościągali, kablami telefonicznymi za nogi, do wspólnego dołu. Setki tego ściągnęli, a ile tam jeszcze pod ziemią zostało, nikt panu nie powie.

Zaś jak obrócą się w stronę granicy, to Kanasówkę widać, gdzie była druga linia niemiecka. To stamtąd jesienią moździerze biły po nadbiegających od Wyrchu sołdatach i po nas w potoku.

W naszym gospodarstwie rozłożył się sztab tej jednostki, która obmierzała i umacniała góry. Swój samochód, który zwali kubelwagon (Kubelwagen, potoczna nazwa niemieckiego łazika-amfibii  J. J.), na noc wprowadzali przodem do tunelu, który wykopali w ziemi przy naszej studni. I jeździli tym autem major i porucznik z kierowcą. Aż jednego dnia pojechali na Słowację, a wrócili już ciężarówką, owinięte w prześcieradła. Wylecieli na partyzanckiej minie. Następnego dnia oficerów owinęli w czerwone płachty ze swastyką, kierowcę w białą płachtę, i wywieźli w górę parowu na polankę przy potoku, każdemu podłożyli pod głowę butelkę z jego wojskową metryką, i zakopali. O tu, panie Jurku, jak popatrzą uważnie, zobaczą trzy zaklęsłe miejsca, bo groby na starość zapadają się. W pięćdziesiątych latach przyszedł do wsi list z NRF-u, w nim dokładna mapa wsi z potokiem i okolicą, krzyżykiem zaznaczone groby i pytanie, co z tymi grobami się stało. Musowo rodziny tych poległych chciały wiedzieć. Ja by nawet odpisał, że są jak były, ale kto w pięćdziesiątych latach chciał do NRF-u listy pisać? Zaraz by milicja zaczęła chodzić po wsi i pytać. A ze dwa lata temu, to z Warszawy Niemcy autem przyjechali, chyba że z ambasady, ja ich traktorem tu na górę wciągnął, pytali — ja odpowiadał, i potem to żadnej wiadomości już od nich nie miał. Widać Niemcy też mają oszczędności budżetowe, czy jak? Ale coś najbardziej mi się wydaje, że rodziny tych Niemców wymarły i nie ma komu sprawy dopilnować.

Jan rozgląda się po górach jasnymi, dobrymi oczami, w których czasami migocze iskierka uśmiechu, zaś ja myślę, że chyba już wyjdzie na to, że on z wnukami zostaną jedynymi opiekunami bezimiennych grobów w tej okolicy — dwóch żydowskich, dwóch sowieckich i trzech niemieckich.

Sowieci

Takich rodzin jak Holutowie przydałoby się więcej na tej ziemi przeoranej wojnami i podłością ludzką. Teodor mówi, że sami Sowieci przyznawali się do straty  dwustu tysięcy żołnierzy na 20-kilometrowym odcinku od Doliny Śmierci pod Duklą po granicę słowacką. Czyni to dziesięć tysięcy poległych na każdy kilometr zdobytego terenu. Jan opowiada, jak płakali żołnierze 38-ej armii generała Moskalenki, mówiąc, że bat’ko Stalin posyła ich na wygubienie, bo żaden Ukrainiec nie ma prawa wojny przeżyć, a oni są wszak z Frontu Ukraińskiego. Oficerowie NKWD gnali 18-latków w furażerkach na niemieckie gniazda karabinów maszynowych w nadziei, że Niemcom w końcu przecie amunicji zabraknie.

Będziemy się żegnać

Dość wspomnień, nie psujmy humorów. Dziś wspólna kolacja z Holutami, jutro będziemy się żegnać. Z Janem, Teodorem i Mikołajem ucałujemy się po trzykroć w usta, jak mężczyznom przystało. Babcię Ewę, Marysię i Pelę ucałuję w policzki; chłopców Krzysia, Jarka i Radka w czoło. Niektórym oczy będą się błyszczeć, bo Holutowie mają oczy na mokrym miejscu. Dwa lata temu przy pożegnaniu Babcia Ewa trochę się popłakała i powiedziała po łemkowsku coś, co zawstydzona Marysia musiała mi przetłumaczyć: „Babcia mówią, że pierwszego całkiem porządnego Polaka w życiu spotkali”. W owej wypowiedzi było z pewnością więcej emocji niż prawdy. A jednak … Może od czasu do czasu powinniśmy przejrzeć się w lustrze, czy nie zobaczymy rysów, których – my, Polacy – pwinniśmy się wreszcie pozbyć?

Koniec

    Zapada najkrótsza noc w roku. Idę jeszcze raz w górę parowu na Wyrch, by o zmroku spojrzeć w dół na Tylawę. Nieodstępny wiejski kundel Gucio uwielbia takie spacery. Przechodzimy obok kamienia, gdzie zagrzebano piszczele staryka, wchodzimy w czeluść parowu i dochodzimy do niemieckich grobów, gdy Gucio staje jak wmurowany z łapą uniesioną na znak, że coś tam jest. Naglę jeży się przerażony i skowycząc, z tupotem łap po kamieniach, pędzi z powrotem do wsi. Robi się całkiem ciemno i trochę straszno. Przyspieszam kroku, oglądając się raz wraz przez ramię, lecz w ciemności i tak nic nie widać. Jeszcze tylko chaszcze, pod którymi śpi żołnierzyk w furażerce i już w ciemności bieleje prosta droga na Wyrch. 

    Rozglądam się wokół: Kiczurka i Kanasówka, Wapno i Ździary, Dił i Kiczera patrzą na mnie czarnymi oczodołami, a pod każdym drzewem, pod każdą kępą tarniny leży żołnierz, ‚partyzan’, lub cywil: ruski lub niemiecki, ukraiński, łemkowski lub polski, słowacki, madziarski lub żydowski. Oni też patrzą w dół, ku Tylawie, gdziezaczynają właśnie gasnąć światła po domach, a wraz z nimi – po cichu i bez krzyku, jak to zwykle u Łemków – gasną resztki języka i kultury, które kwitły w tych górach „od zawsze”. Nie za pięćdziesiąt lat, może znacznie wcześniej, nie zostanie po nich śladu. I to będzie ostatnia już góra łemkowskich nieszczęść.

                                                                                                             Jerzy Jastrzębowski

    PS: Fakty przytoczone w wypowiedziach świadków wydarzeń nie były weryfikowane ze źródłami historycznymi. Zamierzeniem autora było przedstawienie historii byłej łemkowskiej wsi w Beskidach w sposób, w jaki zanotowana ona została w pamięci czterech kolejnych pokoleń tylawskiej rodziny Holutów.