Czyj będzie wiek XXI
Nie ma sensu przekonywać ludzi, że nowe stulecie, którego nadejście będą świętować już za trzy lata, zacznie się dopiero w styczniu roku 2001. Jeśli większość uważa rok dwutysięczny za początek „nowej ery”, to nie warto się sprzeczać. Lepiej podpowiedzieć, co może szykować nowe stulecie, choć niespodzianek przewidzieć się nie da.
Czyj będzie wiek XXI
Dokładnie sto lat temu ówczesny premier Kanady, sir Wilfrid Laurier, wywołał sensację oświadczając, że tak jak wiek XIX był wiekiem Stanów Zjednoczonych, tak XX wiek będzie wiekiem Kanady. Był to północnoamerykański punkt widzenia. Największą sensację wzbudziła ta przepowiednia wśród Brytyjczyków. Wiedzieli, że wiek XIX należał do nich, jako że brytyjski ekspansjonizm rozprzestrzenił angielski wzorzec rządów na dwie trzecie świata, oprócz ówczesnej Rosji. Dlaczego świat XX wieku nie miałby należeć do nich? Nie mogli wiedzieć, że już po dwóch latach wybuchnie wojna burska (1899 — 1902) , która — jak się okazało –była początkiem końca brytyjskiego imperium.
Dwudziesty wiek stał się wiekiem Ameryki i na ten temat nie warto chyba dyskutować. Kompromitacja ludobójczego imperializmu ideologicznego, reprezentowanego przez hitlerowską Rzeszę i stalinowsko-breżniewowski ZSRR, umocniła pozycję USA u progu nowego wieku. Ale co dalej?
Imperia nie w modzie
U progu kolejnego stulecia Ameryka jest tak potężna, iż — gdyby to był nadal wiek XIX, wiek państw narodowych i ekspansji terytorialnej — amerykańska piechota morska mogłaby co roku lądować w coraz to innym kraju Ameryki Łacińskiej lub na coraz to nowym archipelagu Pacyfiku, osadzając posłusznych kacyków na miejscowych tronach. Jakoś o tym nie słychać. Wielka Brytania, Francja, Holandia, Portugalia dawno pozbyły się swych imperiów kolonialnych. Dwudziesty wiek przyniósł dowody na to, że obrona imperialnych przyczółków w łonie obcych cywilizacji jest nieopłacalna. Nasz wiek przeniósł linie międzypaństwowych podziałów i konfliktów na cywilizacje. Skłania to niektórych politologów do katastroficznych przepowiedni.
Cywilizacje zamiast państw
Z cywilizacjami jest kłopot. Cywilizacją jest grupa społeczności lub narodów, które — bez względu na granice państwowe — są złączone więzami wspólnej kultury: religią, językiem, obyczajami, doświadczeniem historycznym, bądź po prostu własnym utożsamieniem się ze wspólnotą.
W swej dziesięciotomowej pracy „Studium historii” Arnold Toynbee wylicza dwadzieścia sześć cywilizacji w historii świata, z których już tylko sześć istniało w latach 1934 — 1954, gdy Toynbee pisał swe klasyczne dzieło. Były to cywilizacje: łacińska Zachodu, prawosławna europejskiego Wschodu, konfucjańska („Chiny są cywilizacją udającą państwo”) , japońska, islamska i hinduistyczna.
W ponad 40 lat po ukazaniu się tego dzieła Samuel P. Huntington, dyrektor Instytutu Studiów Strategicznych Uniwersytetu Harvarda, dodaje do owej listy cywilizacji dwie następne: łacinoamerykańską, która — zdaniem autora — odszczepiła się od pnia cywilizacji Zachodu, oraz afrykańską, która — zniszczona niegdyś przez Europejczyków i Arabów — odradza się w bólach, lecz chwilami rozpada się szybciej, niż powstaje.
Książeczka Huntingtona „Zderzenie cywilizacji” (The Clash of Civilizations, Simon & Schuster, Nowy Jork 1996, 167 stron) , opublikowana kilka tygodni temu, powstała na bazie jego eseju sprzed trzech lat, drukowanego w amerykańskim kwartalniku „Foreign Affairs”, ów esej zaś powstał jako odpowiedź na „Koniec historii”, książkę byłego urzędnika Departamentu Stanu USA, Francisa Fukuyamy. U progu lat dziewięćdziesiątych Fukuyama twierdził, że zwycięstwo Zachodu nad światowym systemem komunistycznym zapoczątkuje długi okres pokojowego rozwoju ludzkości, ponieważ zachodnia cywilizacja, oparta na demokracji i działaniu wolnego rynku, rozszerzy się stopniowo na cały świat i po pewnym czasie nie będzie komu z kim walczyć — będzie to koniec historii.
Huntington rozprawia się z tą teorią, twierdzi, że ludzkość ma dopiero przed sobą konflikty na ogromną skalę.
Walka cywilizacji?
Huntington twierdzi, że państwa narodowe mogą się sprzeczać i walczyć ze sobą, zaś potem godzić, ponieważ polityczne interesy narodów bywają zmienne. Cywilizacje pozostające w konflikcie ze sobą nie będą się godzić, ponieważ ich odmienne systemy wartości są stałe w skali pokoleń.
Autor pisze, że następne stulecie przyniesie gwałtowne zaostrzenie konfliktów wzdłuż linii „uskoków tektonicznych” dzielących cywilizacje, w tym zwłaszcza europejską cywilizację Zachodu oraz cywilizację islamu. Cywilizacja islamu ciągnie się szerokim pasem północnej Afryki, przez Bliski i Środkowy Wschód do Zatoki Bengalskiej i przez Półwysep Malajski oraz Indonezję zbliża się do Australii. Na odcinku europejskim ten front przebiega w poprzek Morza Śródziemnego, wpierając się w Bałkany, gdzie łączy się z granicą dzielącą łacińską cywilizację Zachodu od prawosławnej cywilizacji wschodniej Europy. Do tego frontu, najbliższego Polsce, za chwilę wrócimy.
Nadchodzący wiek chaosu
Na tę w miarę klarowną mapę cywilizacji świata trzej kolejni autorzy — historyk wojen Martin van Creveld z Hebrajskiego Uniwersytetu w Jerozolimie, politolog Thomas Homer-Dixon z Uniwersytetu w Toronto oraz eseista i komentator polityczny Robert D. Kaplan („Duchy Bałkanów”) — nakładają inaczej zarysowane kontury przyszłych konfliktów. Homer-Dixon jest katastrofistą. Twierdzi, że nadchodzące klęski ekologiczne wymuszą forsowną migrację setek milionów ludzi i załamywanie się granic państwowych pod naporem przybyszów. Kaplan i van Creveld twierdzą, że zmierzch wysoko zorganizowanych państw narodowych doprowadzi do anarchizacji świata: nędza, epidemie i wojny lokalne wymuszą migracje ludności na skalę niespotykaną od czasu wędrówki ludów w Eurazji.
Wszystko to widzimy już dzisiaj w Afryce. Tezą autorów jest, iż przyszłość przyniesie pogorszenie się sytuacji.
W lutym 1994 roku adresowany do amerykańskiej elity intelektualnej miesięcznik „Atlantic” zamieścił wstrząsający reportaż Kaplana „Nadchodząca anarchia”. Tekst opatrzony był ogromnym zdjęciem: młody Afrykanin z kałasznikowem biegnie pasem startowym lotniska w Monrowii, przeskakując przez ogryzione przez szakale ludzkie czaszki, żebra, piszczele. Na pierwszym planie — sczerniała piszczel tkwiąca jeszcze w skarpetce. Jest to metaforyczny obraz czarnej Afryki u schyłku stulecia: Liberia, Sierra Leone, Uganda, Somalia, Sudan, Rwanda, Burundi, Zair. Wszędzie trwały lub trwają walki, zaś uciekająca wiejska ludność jest w 50 procentach zarażona malarią, w 10 — 20 procentach wirusem HIV.
Pod koniec listopada jeden z posłów do parlamentu Kenii zgłosił wniosek, aby w całym kraju uśmiercać chorych na AIDS, nie ma już dla nich bowiem miejsca w szpitalach. Wniosek upadł, ale przy okazji opublikowano raport kenijskiej służby zdrowia: 1 milion 700 tysięcy zarażonych wirusem HIV, codziennie 110 — 120 osób umiera na komplikacje związane z AIDS. Większość zakażonych to nastolatki. Przy ogólnym bezrobociu seks jest jedyną dostępną rozrywką. W Ugandzie, Tanzanii, Mozambiku jest jeszcze gorzej. Czarną Afrykę można by spisać na straty, lecz nędza i wojny domowe wypędzają ludność całych wiosek również z Algierii, Somalii, Kurdystanu, Sri Lanki. A 900-milionowe Indie, w których stan Maharasztra (Bombaj) dziesiątkowany jest przez AIDS? A głód wypłaszający ludzi z wiosek?
Co to ma wspólnego z mapą cywilizacji i ze sprawami Europy?
Festung Europa
Pod ciśnieniem nędzy strumyki afrykańskich uciekinierów już od dawna przebijają się do Europy przez Morze Śródziemne. Ostatnio sporo hałasu spowodowało we Włoszech odkrycie kolonii nielegalnych imigrantów na Wyspach Pelagijskich, położonych bliżej wybrzeża Tunezji niż Sycylii. Według prasy hiszpańskiej, spośród setek afrykańskich uciekinierów, próbujących co tydzień przepłynąć na łódkach i tratwach z Maroka do południowych wybrzeży Portugalii i Hiszpanii, połowa ginie na morzu, służby graniczne przechwytują i deportują 40 procent, 10 procentom udaje się dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej. W ciągu doby znajdują się w Paryżu lub Brukseli i giną z oczu. Jest to początek wzbierającej fali.
W Niemczech jest już blisko 8 milionów imigrantów (przeważnie Turków, Kurdów i byłych Jugosłowian) , z tego dwa miliony nielegalnych. Francja (przybysze z Maghrebu i czarnej Afryki) ma ich, proporcjonalnie do liczby ludności, jeszcze więcej. Dlatego zjawisko Le Pena. W Szwajcarii co piąty mieszkaniec jest imigrantem, dlatego niezwykłe referendum szwajcarskie 1 grudnia.
Proszę sobie wyobrazić nastroje antyimigranckie w Polsce, gdyby co piąty mieszkaniec kraju był bałkańskim Cyganem, bośniackiem chłopem lub somalijskim pasterzem.
Fortress America
USA barykadują granicę z Meksykiem, aby uchronić się przed zalewem uciekinierów z Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu. Tysiące kilometrów płotu z drutem kolczastym, całodobowa obserwacja granicznej rzeki Rio Grande, całonocne loty helikopterów rozświetlających busz halogenowymi reflektorami, patrole z noktowizorami, pułapki, pościgi za uciekającymi ciężarówkami z żywym towarem. Nastroje w Kalifornii? W referendum przeprowadzonym wraz z listopadowymi wyborami ludność wezwała władze do wprowadzenia drastycznych sankcji antyimigracyjnych, pozbawiających „nielegalnych” dostępu do służby zdrowia i szkolnictwa. Lecz i tak hiszpański jest językiem oficjalnym w południowej Kalifornii na równi z angielskim. Nie da się ignorować faktów.
Więc czyj będzie wiek XXI?
Wiele mówi się o Chinach, które już w pierwszej dekadzie przyszłego stulecia mają stać się trzecią (po krajach NAFTA i Unii Europejskiej) potęgą gospodarczą i militarną świata. Lecz są też inne przypuszczenia.
Po wiekach ekspansji terytorialnej i hekatombach ludności wyniszczanej w oficjalnie wypowiadanych wojnach XXI wiek może wyróżnić się ogromnym egoizmem, strachem i zamykaniem się w sobie narodów bogatych, zaś ekspansją biednych. Wiek XXI może przypaść tej cywilizacji, która najskuteczniej zabezpieczy się przed nowymi wędrówkami ludów. Już obecnie całe grupy państw należących do zachodniej cywilizacji, broniąc swego dobrobytu i swego stylu życia przed ludzkim potopem z południa i wschodu, zatrzaskują wrota graniczne.
Unia Europejska i Ameryka Północna. .. W tych kierunkach płyną dzisiejsze strumienie, w przyszłości — rzeki nędzy ludzkiej. Jakoś nie słychać o uciekinierach do Chin, Japonii (jest tam trochę starych imigrantów z Korei i nowych z Filipin, lecz hermetyczna kultura skutecznie odrzuca przeszczepy) lub Rosji, chyba że w tranzycie.
Kilka lat temu w Los Angeles powiedziałem gospodarzowi, że chciałbym przejść się po mieście. Gospodarz wyciągnął kluczyki samochodowe i powiedział, abym pojechał bulwarem Wilshire do Santa Monica na plażę. Chcesz pieszo? ! To przejdź się bulwarem do Rodeo Drive, tam będziesz bezpieczny, bo przed każdym sklepem z biżuterią stoi uzbrojony strażnik. Tylko nie pójdź w odwrotnym kierunku. Oczywiście poszedłem w odwrotnym kierunku. Wypalone domy, sterty gruzu na ulicach, gromadki czarnych wyrostków bawiących się w wojnę, dwóch Murzynów patrzących na mnie ze zdziwieniem, w poprzek chodnika ciało: twarz przykryta gazetą, jedna stopa obuta, druga, zakrwawiona — bosa. Gdy później opowiedziałem, com widział, gospodarz przeraził się: poszedłeś na Skid Row, do dzielnicy degeneratów, cud, żeś wrócił żywy!
Kraje NATO i Unii Europejskiej podróżują przez świat niczym pasażerowie opancerzonego cadillaka, jadącego przez taką dzielnicę nędzy. Polska jeszcze biegnie obok, trzymając się klamki, lecz wkrótce pasażerowie odblokują zatrzask, wciągną petenta do środka i szybciutko ponownie zatrzasną drzwi. Mają w tym swój interes.
Zatrzaskiwanie drzwi
24 listopada międzynarodowy serwis radia BBC nadał reportaż z Polski. Korespondentka BBC w Warszawie, Sanchia Berg, użyła dźwięku zatrzaskiwanych wrót jako motywu dla opisu swej wizyty w ośrodku dla azylantów pod Warszawą. Ubiegłego lata, według Berg, dwa tysiące egzotycznych przybyszów zwróciło się o azyl do polskich władz. Liczba niewielka, lecz trzykrotnie większa niż rok wcześniej. Za rok ta liczba ponownie wzrośnie kilkakrotnie i będzie rosła nadal w postępie geometrycznym. W miarę wzrostu zamożności Polski wzrastająca liczba przybyszów będzie próbowała osiedlić się nad Wisłą, zamiast — jak dotychczas — traktować Polskę jako tranzytowy korytarz do Niemiec. Gdy przybliży się termin wejścia Polski do ekskluzywnych klubów Zachodu, tłok na polskich granicach zrobi się ogromny.
I wówczas Polska — tak jak obecnie Francja, Niemcy i USA — spróbuje zatrzasnąć drzwi. Kłopoty wynikną ze wschodnią granicą.
Wschodnia granica Zachodu
W swym eseju sprzed trzech lat w „Foreign Affairs” Huntington publikuje mapę Europy, na której grubą krechą odgranicza zasięgi cywilizacji: łacińskiej Zachodu, prawosławnej Wschodu i islamskiej na Bałkanach.
Ktokolwiek interesuje się dawną historią Polski, nie powstrzyma wzruszenia. Amerykański periodyk końca naszego stulecia całkiem nieświadomie składa hołd polskim dyplomatom i dowódcom okresu od Kazimierza Jagiellończyka do Stefana Batorego, stojącym wówczas oko w oko z carskimi dyplomatami i dowódcami okresu od Iwana Srogiego do Iwana Groźnego. Oto po zachodniej, „naszej” stronie grubej linii — nadal, po 400 — 500 latach! — plasują się: północne Inflanty (dzisiejsza Estonia) , Kurlandia i byłe polskie Inflanty (dzisiejsza Łotwa) , Auksztota i Żmudź (Litwa) . Linia graniczna między cywilizacjami Zachodu i Wschodu biegnie z północy na południe od Dyneburga (dzisiejsze Daugavpils) , przez Baranowicze i Pińsk na Białorusi, przez Łuck i Stanisławów (Iwano-Frankiwsk) na Ukrainie, przekracza Gorgany w Karpatach i odkrawa łacińsko-protestancki Siedmiogród od prawosławnej Rumunii.
To nie jest aluzja do możliwości przesuwania granic, które muszą pozostać tam, gdzie je historia umieściła na mapie. Jest to obiektywne stwierdzenie, że raz przyjęte wzorce kultury są niezwykle odporne na wielowiekowe ataki armii, terroru, propagandy, księżycowej ideologii i księżycowej ekonomii. Jest to też zapowiedź, że wschodnia granica Polski pozostanie porowata, ponieważ część ludności po jej obu stronach umie porozumiewać się w tym samym bądź podobnym języku, chodzić do tych samych bądź podobnych kościołów, zawierać małżeństwa i przeliczać transakcje na tę samą walutę (do niedawna był nią dolar, obecnie przelicznikiem staje się coraz wyżej ceniony polski złoty) .
Rosja boi się izolacji
Generała Aleksandra Lebiedia, przebywającego w USA w listopadzie, reporter amerykańskiej publicznej telewizji PBS spytał o sprawę rozszerzenia NATO na wschód. Chropawy bas Lebiedia, poprzednio znanego z agresywnych wypowiedzi na ten temat, zabrzmiał niemal płaczliwie: nie ma powodu do rozbudowywania NA-TO, Rosja naprawdę nie planuje wojny, zamiast NATO potrzebny jest szerszy układ, broniący przed terroryzmem grupę krajów, do której Rosja również powinna należeć. Podstawmy pod słowo „terroryzm” Chińczyków z drugiego brzegu Ussuri i muzułmańskich fundamentalistów atakujących Tadżykistan, a zrozumiemy, że Rosja istotnie ma się czego bać. W swej książce Huntington pisze: zarówno w łonie rozdrobnionej cywilizacji islamskiej, jak i scentralizowanej chińskiej panuje nowy duch wiary we własne siły; panuje przekonanie, że po czterech wiekach upokorzeń z rąk północnej białej rasy przychodzi czas na wyrównanie rachunków.
Rosja zasługuje na ochronę w ramach szeroko zakrojonej organizacji bezpieczeństwa, zaś Zachód słusznie powtarza, że NATO nie jest skierowane przeciw niej. Lecz zdrowiej będzie dla Rosji, Zachodu, a zwłaszcza dla Polski, gdy taką organizację utworzy się dopiero po rozszerzeniu NATO. Znakomitym partnerem do rozmów z Rosją będzie wówczas Rada Współpracy Północnoatlantyckiej (NACC) , za którą będzie stała potęga NATO. Podpowiada to historia, zwłaszcza historia rosyjskiej dyplomacji, przez wielu uważanej za najlepszą w świecie.
Rosyjska dyplomacja
Od bojara „dumnego” (członka carskiej Dumy) Ordina-Naszczokina w połowie XVII wieku, po Andrieja Gromykę rosyjscy dyplomaci dali się poznać jako niezwykle twardzi rozmówcy: żadnych ustępstw, dopóki własna armia silna i gotowa, a przeciwnik nie przygotowany do wojny; dobre chęci wykazują tylko w sytuacji odwrotnej. Najnowszy szef moskiewskiego MSZ jest najwyższej klasy przedstawicielem tej szkoły dyplomatów.
Jeden z najbardziej opiniotwórczych tygodników na świecie, londyński „Economist”, z 23 listopada wyraża taką opinię o Jewgieniju Primakowie: „Pan Primakow jest opanowany, wyrachowany, bywa dowcipny. Lecz w jego oczach zabarwionych kolorem Łubianki jest coś mrożącego. (. .. ) Rosja nie umie zerwać ze swą tradycyjną interpretacją spraw świata, według której kraje stają się silniejsze przez osłabianie innych krajów. W rejonach >>bliskiej zagranicy<< Rosja postępuje według tej logiki twardo i cynicznie. Prawdopodobnie postępowałaby identycznie z nieco >>odleglejszą zagranicą<<, gdyby dać jej taką możliwość. Tymczasem większość byłych krajów satelickich wzrasta w siłę i Rosja nic na to nie może poradzić”.
Mowa m. in. o Polsce, która siłą rozpędu, owego „momentum”, o którym pisze Kazimierz Dziewanowski w Plusie-Minusie z 2 — 3 listopada, dopada wreszcie głównego nurtu historii i u progu XXI stulecia chyba nie da się już zeń zepchnąć.
Momentum
Gdy sprawy idą pomyślnie, wystarczy nie przeszkadzać, aby proces dokonywał się sam. Na tym polega potęga „momentum”. Pozwolę sobie wprowadzić kosmetyczną poprawkę do tekstu Dziewanowskiego: sytuacja Polski jest najpomyślniejsza w kontekście Europy i świata nie od 300 lat, lecz od 400. Już w okresie wiktorii wiedeńskiej 1683 roku Polska szła ku przepaści, choć współcześni tak tego nie odczuwali. W 1686 roku Moskwa wymusiła na Polsce upokarzający traktat o „wiecznym pokoju”, podważający suwerenność Rzeczypospolitej. Król Jan Sobieski, podpisując pergamin, płakał. Dworzanin zanotował słowa monarchy: „Dura necessitas przymusiła, a Moskwa czas sposobny ułapiła na swą stronę”. Carska dyplomacja już wówczas była znakomita, zaś Polska — bezwolna i rozbita. „Momentum” szło przeciw Polsce, z przerwą na traktaty wersalski i ryski (1919 — 1921) , aż do powstania „Solidarności”. Zwrot nastąpił w ciągu jednej dekady. Oddajmy sprawiedliwość, komu należy: również ekipy rządzące Polską po 1993 roku nie zmarnowały „momentum”. Pokusa musiała być wielka, bo przecież Polacy na ogół lubią marnować zastane, by potem budować od nowa, zamiast budować na osiągnięciach poprzedników.
Zakończenie
Wróćmy do premiera Kanady, wymienionego na początku. Katastroficzni politolodzy twierdzą, że sir Wilfrid Laurier miał rację. Pomylił się tylko o sto lat. Politolodzy twierdzą, że jeśli sprawdzą się koszmarne scenariusze nadchodzącego wieku anarchii, to Kanada będzie najbezpieczniejszym krajem świata w XXI wieku. Do położonej na końcu świata Australii uciekinierzy z Indonezji i Wietnamu dopływają z łatwością dżonkami lub nawet kajakami. Aby dostać się nielegalnie do Kanady, trzeba by przepłynąć kajakiem przez Atlantyk albo Pacyfik lub też dreptać na nartach przez biegun północny. Można jeszcze dostać się drogą via USA, ale doświadczenie wskazuje, że jeśli ktoś raz dostał się do Stanów Zjednoczonych, to na ogół już tam pozostaje.
Ps. Przestraszonych czytelników autor ostrzega: przepowiednie przyszłości klecone przez największych erudytów świata zwykle służą temu, aby później inni erudyci mogli w uczony sposób wyjaśnić powody, dla których przewidywania poprzedników nie spełniły się.
Jerzy Jastrzębowski