EMIGRACJA
Jedyne, co zabrałam, to kilka zdjęć i listów
Dzienniczek nielegalnej dziewczyny
MARYNA MŁYNARZÓWNA
MARYNA NIENAWIDZIŁA SWOJEGO SŁUŻBOWEGO MUNDURKA
FOT. ARCHIWUM
Klaskaliby, gdyby żyli – profesorowie Florian Znaniecki i Józef Chałasiński żywo interesowali się losami polskich wychodźców w Ameryce i wyrastaniem polskiej inteligencji z chłopskiego korzenia.
Oto portret: Maryna Młynarzówna – dziewczyna z podkarpackiej wsi. Lat dwadzieścia kilka, bystra inteligencja. Zielone oczy. Figura i biust – jak usłyszała od swego mężczyzny – „najpiękniejsze w Europie”. Wykształcenie półwyższe – zarządzanie i marketing. Promesę amerykańskiej wizy turystycznej dostała jako studentka. Wyjechała w dziesięć dni po otrzymaniu dyplomu, który w Ameryce będzie mogła niestety zawiesić na gwoździu. Gdy spotkałem ją w hoteliku w Bieczu ubiegłego czerwca, powiedziała: „a cóż ja tu będę robić, do końca życia pracować w recepcji za 650 złotych miesięcznie?”. Wówczas poprosiłem ją o prowadzenie intymnego dzienniczka z pierwszych kroków na nielegalnym wychodźstwie, w polonijnym podziemiu w Ameryce.
Jerzy Jastrzębowski
Pożegnanie prawie bez słów
Szanowny Panie Redaktorze: Jak już wspominałam, w lipcu wybieram się do Stanów. Nie jest to szczyt moich marzeń, bo o Stanach nie mam najlepszego zdania. Nie wiem, skąd to się bierze, bo nigdy tam nie byłam. Wydaje mi się, że jest tam tylko pogoń za pieniądzem, w kontaktach ludzie doszukują się tylko interesu dla siebie, nikomu nie można ufać. Cóż, chyba za dużo naoglądałam się filmów!
Czwartek, 13.07.2000. Wyjechałam z domu. Czułam się tak, jakbym już nigdy miała tam nie wrócić. Wcześniej nawet nie obeszłam domu wkoło, żeby zapamiętać. Łzy! Na lotnisku pożegnanie z całą rodziną. I znów łzy! Pożegnanie prawie bez słów. Wsiadłam do samolotu, klamka zapadła. Całe moje dotychczasowe życie zostawiłam, koleżanki, kolegów, rodzinę. Jedyne, co zabrałam, to kilka zdjęć i listów.
Gdy już siedziałam w samolocie, było mi wszystko jedno, co będzie się działo, ale to było chyba działanie środków uspokajających.
Piątek, 14.07. Jechałam do Ameryki, wszyscy mi zazdrościli. Ale z mojej strony w wyjeździe tym nie było ani iskry radości.
Lot był długi, ale całkiem przyjemny. Zobaczyłam z góry Grenlandię, zobaczyłam Amerykę i wtedy dopiero dopadły mnie mieszane uczucia: strachu, obawy, przerażenia przed nieznanym, tęsknoty za tym, co zostało już bardzo daleko. Czułam się tak bezbronna. Wylądowaliśmy. Odprawa wizowa i już pierwsza porażka. U końca długiej kolejki po wizę – suka mówiąca po polsku, ale przeciwko Polakom. Zobaczyła, że promesa studencka, wbiła mi wizę tylko na miesiąc. Mówi: jak na studentkę miesiąc starczy na turystyczne zwiedzanie. O dyskusji nie było mowy. Trudno, miesiąc czy rok, i tak nie mam zamiaru wracać.
Wyjechali po mnie kuzyni, jakoś znaleźli mnie w tłumie, zabrali do samochodu. To, co widziałam po drodze, jadąc do ich domu, już mi się nie podobało. Kilka razy byłam w Warszawie, ale to tutaj ogromne jakieś, straszne, jedna dzielnica większa chyba od całej Warszawy, i strasznie obco, choć napisy na sklepach nawet po polsku. W domu powitali mnie serdecznie, zapewniając, żebym się o nic nie martwiła.
Sobota, 15.07. Piszę na szybko, bo wujek czeka na mnie. Na razie jestem oszołomiona, ale raczej nie podoba mi się. Nie mogę nigdzie za bardzo wyjść, bo nic nie znam. Nie pracuję, czas mi się dłuży. Najgorzej jest rano i przed południem. Wszyscy idą do pracy, ja zostaję sama i ogarnia mnie wielki strach, że nie potrafię ułożyć sobie tutaj życia. Z drugiej strony, nie bardzo mam po co wracać do Polski.
Środa, 18.07. Dziś zdecydowanie mam lepszy humor. Przyjęli mnie na prawo jazdy (duży sukces!), zdałam testy pisemne. Poszłam nawet na małe zakupy. Ktoś o mnie pamięta, dzwoni, podtrzymuje na duchu.
Czwartek, 20.07. Zdałam prawo jazdy. Cieszyłam się bardzo, do czasu. Nie udało się normalnie wyrobić social security, to jak u nas dowód osobisty. Można im w biurze długo tłumaczyć, jak oni mają swoje przepisy i koniec. Zdołowało mnie to okropnie. Wczoraj Ameryka zaczynała mi się odrobinę podobać, ale dzisiaj najchętniej spakowałabym walizki i wróciłabym do domu. Zawsze myślałam, że jestem odporniejsza na niepowodzenia, ale gówno prawda. Leży przede mną gazeta z ogłoszeniami, ale nawet nie mam ochoty przeglądać. Nigdy nie miałam dużo szczęścia, na wszystko musiałam zapracować, nic samo nie przychodziło, ale już los mógłby się wreszcie odmienić. To jest niesprawiedliwe.
Sobota, 22.07. Dzień jak co dzień. Wieczorem pojechaliśmy do znajomych. Było całkiem miło. Spotkałam się z kolegą, z którym w Polsce znaliśmy się bardzo dobrze, dużo razem imprezowaliśmy i wtedy nigdy nie sądziłam, że spotkamy się w Ameryce. Było jeszcze kilku innych gości, jeden nawet bardzo chciał się ze mną umawiać, ale ja mam Ukochanego. I teraz brakuje mi go bardzo, bardzo, i tęsknię za nim jeszcze bardziej. Cholera mnie bierze, jak widzę, jeden jest z żoną, inny z dziewczyną, a ja, mimo że mam mężczyznę, to nie mam. Nie mogę go dotknąć, wziąć za rękę, przytulić się.
Niedziela, 23.07. Przeszedł kolejny dzień. Byłam na jakimś polskim pikniku. Nie podobało mi się. Grał zespół, jedni siedzieli z rodzinami na obrzeżach, opalali się, inni łazili bez celu, jeszcze inni upili się, skakali pod sceną, polewali się piwem i tłukli się nawzajem. Przykre jest tylko to, że to Polacy. Zaczęłam nawet rozglądać się za jakimś ciekawym facetem, ale wśród tego tłumu nie widziałam nikogo takiego. Mężczyzną, który najbardziej i nieustannie mocno mnie interesuje, jest mój Ukochany i obawiam się, że tak będzie jeszcze bardzo, bardzo długo.
Dziś moi wujkowie stwierdzili, że jestem kobietą na 100 procent, więc pewnie trafi mi się jakiś beznadziejny drań. Biorąc pod uwagę stan obecny, jakże bardzo się mylą, a co będzie w przyszłości? Czas pokaże.
A teraz siedzę właśnie i płaczę, bo przede mną kolejna samotna noc. Gdzie jesteś, Mój Miły?
Szłam ulicą i modliłam się
Poniedziałek, 24.07. Wracałam od koleżanki pieszo wieczorem. Myślałam, że od czasu do czasu ktoś będzie szedł chodnikiem, ale przez pół godziny mojego spaceru nie spotkałam nikogo. Za to z samochodu zaczepiał mnie cały czas jakiś natręt. Szłam tą ulicą i modliłam się, żeby być już w domu.
Załatwiliśmy (chyba) social security. Póki co, pozbyłam się paszportu i 1000 dolarów, ale może coś z tego będzie.
Środa, 26.07. Byłam dziś pierwszy dzień w pracy w Ameryce. Nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że to w kuchni, czyli praca o jakiej zawsze marzyłam. Poza tym na papierach jakiejś Sylwii Młynarz. Ta praca oparta jest na jednym wielkim krętactwie i oszustwie. Już sama nie wiem, co mam mówić, żeby za każdym razem nie opowiadać czegoś innego. Praca mi się nie podoba – sześć dolarów za godzinę i mało godzin w tygodniu – nie zarobię na przeżycie, ale jak mówi Ktoś, komu ufam: początki zawsze są ciężkie, nie trzeba się zrażać.
Czwartek, 27.07. Drugi dzień pracy w firmie cateringowej za mną. Było już trochę lepiej, poza tym, że cały czas denerwuję się, że Stara poprosi o tę zieloną kartę, której nie mam, że sprawdzi dokładnie te dokumenty.
Wytłumaczyłam już sobie, że od czegoś trzeba zacząć, lepsze to niż nic, z czasem będzie lepiej i z pracą, i z pieniędzmi i jakoś zacznę stawać na nogi. Niestety, przychodzi to małymi kroczkami, ale mam nadzieję, że do przodu.
Niedziela, 30.07. Jest niedziela, późne popołudnie. Siedzę w domu, sama, i już nie mogę się doczekać, kiedy ten dzień się skończy.
Jest tak, jak myślałam w Polsce, obawiałam się o moje życie towarzyskie i związane z tym samopoczucie. W Polsce o tej porze nie siedziałabym sama w domu i gapiła się w telewizor. A tutaj, dokąd mam iść?
Może nie tęsknię tak bardzo za rodziną, bo ciągle byłam poza domem, w szkole, w internacie, i byłam do tego przyzwyczajona, poza tym w domu bywało różnie (z ojcem nie mogłam się porozumieć). Brakuje mi, sama nie wiem czego. Jakoś nie wyobrażam sobie, że mogłabym spotkać tutaj kogoś, z kim mogłabym planować wspólne życie, pomijając już to, że aktualnie nie jestem zainteresowana żadnym facetem.
Och, zaczynam już smęcić, ale taki mam dziś nastrój i w tym momencie oczy zachodzą mi łzami. Nienawidzę takich dni, nienawidzę siebie w takim stanie.
Poniedziałek, 31.07. Minął kolejny dzień. Pomyślałam sobie, nieskromnie zresztą, że byłabym dobrą żoną. Widzę to teraz, gdy mam w domu dwóch mężczyzn, kuzynów, o których muszę dbać.
Wtorek, 1.08. Dziś w pracy, płacząc nad cebulą, zastanawiałam się, co byłoby, gdybym nie zakochała się w Moim Mężczyźnie. Jak wyglądałaby teraz nasza znajomość? Gdyby do mnie nadal pisał listy, byłoby mi bardzo miło, czasem pewno by zadzwonił, ale po jakimś czasie przecież by mu się znudziło. Cieszę się więc, że stało się inaczej i teraz doceniam jeszcze bardziej to, że to właśnie mnie wyróżnił i wybrał.
Obserwując liczne grono swoich koleżanek, muszę przyznać, że żadnej z nich nic takiego się nie przydarzyło. Co prawda, miały chłopaków, ale teraz widzę dokładnie różnicę pomiędzy ich miłością a miłością Mojego Mężczyzny. Mój Mężczyzna – uwielbiam używać tego określenia. I teraz marzę o tym, aby przytulić się do niego tak mocno, mocno!
Moje pierwsze pieniądze
Czwartek, 3.08. Dziś dostałam czek na 186 dolarów. Moje pierwsze zarobione pieniądze w Ameryce. Co prawda jestem rozczarowana sumą, ale mam nadzieję, że będzie lepiej. Sądzę, wiem, że mogłabym pracować więcej. I wcale nie chodzi o obsesję na punkcie pieniędzy (co nagminnie tu obserwuję), ale chciałabym nareszcie się usamodzielnić. Czuję, że w Polsce byłam mniej zależna od innych, miałam większą swobodę niż tutaj. Na razie zaciskam zęby, nie narzekam (tak za bardzo) w nadziei, że z czasem to się zmieni.
Niedziela, 6.08. Jest niedzielne popołudnie. Nienawidzę niedziel. Byliśmy w kościele, ugotowałam obiad, zadzwoniłam do domu, a teraz siedzę sama.
Wczoraj była impreza u wujka Romka. Zdenerwował mnie bardzo. On mnie traktuje jak 13-letnie dziecko, które jeszcze nic nie widziało i o niczym nie ma pojęcia. Za to on jest mądry i najmądrzejszy, bo od dwudziestu lat jest w Stanach. Pojechałam z chłopakami z pracy nad jezioro, a według niego (wujka) to chyba jest przestępstwo, bo on nie ma czasu na leżenie na plaży jak ja, a jest tutaj już od dwudziestu lat. Ponadto pewnie na tej plaży się zakochałam i znów będzie ze mną problem, bo o domu już nie wspomnę i do mamy pewno nie zadzwonię. W ogóle wyprowadza już mnie z równowagi.
Poza tym marzę o tym, aby zamieszkać już osobno, gdzie nie musiałabym się spowiadać, o której idę do ubikacji i czy będę tam 5 czy 20 minut. Już się martwię, co będzie, gdy zjawi się wreszcie Moje Słońce. On tak bardzo różni się od nich.
Mojego Mężczyznę uważam za najmądrzejszego i dumna jestem z tego, że jest to Mój Mężczyzna, cała reszta dla mnie się nie liczy.
Czwartek, 10.08. Przyszła dziś dla mnie karta social security. Bardzo się ucieszyłam z tego powodu, bo: 1. Wiem, że nie wydałam tych pieniędzy na nic (mam kawałek papieru); 2. Mogę zacząć szukać pracy jako Maryna, nie Sylwia czy inna jakaś; 3. Nie będę już musiała prosić wujka o przysługę w załatwianiu tego „kawałka papieru”.
Co jeszcze z rzeczy ważnych?
1. Z każdym dniem mocniej kocham. Skarbie, dzięki Tobie świat jest dla mnie piękniejszy.
2. Od jutra (jak zawsze – od jutra) zaczynam się odchudzać.
Niedziela, 13.08. Minął miesiąc od mojego przyjazdu tutaj. Zleciało, nie wiem kiedy. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie gorzej, że będę bardziej tęsknić za domem, znajomymi, ale nie jest tak tragicznie. Przyzwyczajam się już do życia tutaj. Samo miasto nie przeraża mnie już tak bardzo, jak miesiąc temu. Rodzina też stara mi się pomóc, chcą dla mnie jak najlepiej, ale nie znają mnie bliżej i nie bardzo wiedzą, co dla mnie jest ważne. Byliśmy dzisiaj w The Field Museum i gdy tak chodziliśmy zwiedzając, chociaż było miło i czasem zabawnie, to jednak czegoś mi tam brakowało. Przypomniała mi się moja ostatnia wizyta w muzeum (8 lipca, Tarnów). Byłam tam z kimś ważnym dla mnie. Mój Boże! Tego mi brakuje, za tym tęsknię.
Piątek, 18.08. Dziś dostałam mój drugi czek: 368 dolarów za dwa tygodnie pracy. Jestem jeszcze bardziej załamana niż pierwszym. Co z tego, że mogę spać do 9.00 i o czwartej już jestem w domu. Od poniedziałku chyba pójdę do innej pracy (do sklepu). Wiedziałam, że przyjeżdżam tutaj nie na wakacje tylko do pracy. Moim motorem do pracy są pieniądze, które pozwolą mi na własne mieszkanie.
Niedziela, 20.08. Z tej pracy w sklepie nic nie wyszło. Radość była przedwczesna. I znów nerwy związane z szukaniem pracy. Ta ciągła niepewność jest gorsza od tęsknoty za domem czy znajomymi.
Niedziela, 27.08. Minęła kolejna niedziela. Było nawet wesoło. Świętowaliśmy odpust w Czermnej. Trochę wypiliśmy (wujkowie odrobinę więcej). Oczywiście, nie mogło się obyć bez rodzinnej dyskusji na temat moich spraw miłosnych, które są skomplikowane. Już nie wiem, czy to tylko i wyłącznie ich ciekawość, czy zależy im na moim szczęściu. O niczym innym bardziej nie marzę, jak o tym, żeby Moje Szczęście do mnie przyjechało.
Wczoraj byłam na weselu amerykańskim – jako obsługa, oczywiście. Muszę przyznać, że wesela w Polsce bardziej mi się podobają. Tutaj wszystko jest piękne tylko dla kamery, do zdjęć. Poza tym chodzi przede wszystkim o zrobienie interesu na przyjęciu weselnym.
Moje wesele będzie w Polsce, będą na nim przyjaciele, rodzina i zabawa będzie trwała tak długo, jak goście będą chcieli się bawić.
Znów mniejszy czek
Środa, 6.09. Przez trzy dni obchodziłam swoje urodziny: byłam w zoo z kolegą z pracy, byłam na polskim pikniku, a dziś wieczorem byłam w parku na huśtawkach. Dziś po pracy byłam wściekła, bo szefowa dała mi jutro wolne. Znów będzie mniejszy czek! Żeby się wyżalić, zadzwoniłam do Mojego Słoneczka i on jak zawsze mówił mi tak słodkie rzeczy, że złość mi przeszła. Skarbie, gdy to będziesz czytał, pamiętaj, że kocham Cię jak nikogo innego.
Niedziela, 24.09. Wczoraj znów zaczęłam szukać dodatkowej pracy. Byłam na rozmowie w sklepie, w poniedziałek mają mi dać odpowiedź. Sprzątanie, przy którym tak bardzo się upierałam, też już zaliczyłam. Pracowałam jedną noc, spałam dwie godziny i poszłam do zwykłej pracy. Ale po tym jednym dniu odpuściłam. Myślę, że już za bardzo przyzwyczaiłam się do tej mojej pracy i powoli zaczynam wsiąkać. Wiem, że to są małe pieniądze, ale nie chcę już przeżywać stresów związanych z szukaniem pracy, potem z przyuczaniem się do nowej pracy. Muszę jednak to robić, aby ruszyć do przodu.
Poniedziałek, 25.09. Czekałam na telefon w sprawie pracy i oczywiście nic. Ale dzień miałam radosny, bo Mój Kochany zrobił mi dużą niespodziankę dzwoniąc rano z Polski.
Wtorek, 26.09. Kolejne rozmowy w sprawie pracy. Jakoś nie mam szczęścia, bo albo szefa nie ma, albo już kogoś mają na wolne miejsce.
Czwartek, 5.10. I znów nici z nowej pracy. Nie potrzebują mnie w tym pieprzonym sklepie. Straciłam jeden dzień pracy, po to, aby tam iść się szkolić. Myślałam, że z tego coś już będzie, ale za wcześnie się cieszyłam. Czuję lekki niesmak i rozczarowanie, że nawet do sklepu się nie nadaję. Czyżby było aż tak źle ze mną?!
Niedziela, 15.10. Znów dawno nie pisałam. Pracuję teraz znacznie więcej w moim cateringu, mam mniej czasu i ochoty na zabawę, ale wczoraj bawiłam się przednio. Edyta zorganizowała wypad. Było miło i fajnie, ale dziś w głowie mi nadal huczy (wypiłam tylko dwa hawajskie drinki).
Sobota, 21.10. Jest 8 wieczorem. Wróciłam z pracy i siedzę w domu. Wczoraj wieczorem byłam w knajpie oglądać walkę Gołoty z Tysonem. W knajpie bardzo mi się nie podobało. Było chyba z dziesięć kobiet, reszta to faceci, patrzący wygłodniałym wzrokiem na przechodzące kelnerki. Widok raczej żałosny. Walka też żałosna, więc wróciłam do domu rozczarowana.
Mój Kochany jest cudowny. Rozpieszcza mnie telefonami i gdyby mnie teraz zostawił, nie wiem jak poradziłbym sobie ze swoim złamanym sercem.
Niedziela, 5.11. Beznadziejny dzień. Kuzyni Beata z Mirkiem znów mają ciche dni. Ta atmosfera udziela się wszystkim. Ja czuję się jak po imprezie. Wypiłam wczoraj chyba trzy drinki i upiłam się. Wieczorem byłam z Wojtkiem w kinie. Poza tym dostałam w pracy czek. W październiku wreszcie zarobiłam jakieś przyzwoitsze pieniądze: za cały miesiąc wypadło 1586 dolarów brutto. Od tego szefowa odciąga 20 procent podatku. Na rękę zostało tego 1278 dolarów. Jak widać, nie majątek.
Poza tym Czech Zdenek odchodzi od nas z pracy. Czuję się tak jakoś dziwnie, bo od początku starał się jakoś mi pomagać w pracy i w ogóle. Dużo rozmawialiśmy o życiu, o kobietach i mężczyznach. Będzie mi go brakowało.
Nienawidzę służbowego mundurka
Poniedziałek, 6.11. Pogoda jest fatalna. Ja czuję się fatalnie. Życie jest bez sensu. Kocham. I co z tego?!
Poniedziałek, 13.11. Chyba jestem zaziębiona, bo kicham. W sobotę mieliśmy w pracy wypadek. Jechaliśmy firmowym busikiem z towarem na imprezę, kiedy stuknął nas jakiś samochód. Musieliśmy czekać na policję. Jak na złość mróz, a ja w moim „służbowym mundurku” – granatowa spódniczka do kolan (nienawidzę jej), kołnierzyk z białą lamówką, białe tenisówki. Z nogi na nogę przestępowałam z zimna, a trochę też ze strachu, żeby policjant nas za bardzo nie sprawdzał. Ale jemu to nawet do głowy nie przyszło. Poza tym dostałam pierwszą podwyżkę. Będę zarabiać sześć i pół dolara za godzinę.
Środa, 15.11. Jestem w dobrym nastroju. Przed chwilą rozmawiałam z Moim Najdroższym. Po jego telefonach albo zanoszę się od płaczu, albo jestem w radosnym nastroju. Poza tym coraz więcej pracuję, co mam nadzieję, będzie widoczne na czeku. Wysłałam paczkę świąteczną do domu i cieszę się, że sprawi im to chociaż trochę radości.
Wtorek, 21.11. Minął tylko tydzień, a zmieniło się w moim życiu tak wiele. A wszystko tylko dlatego, że znajomi znaleźli mi narzeczonego. W sobotę byłam z nim na imprezie. Bawiłam się nawet dobrze. Ale w poniedziałek coś we mnie pękło (…).
W pracy szefowa zapowiedziała, aby nie planować sobie żadnych rodzinnych ani towarzyskich okazji na grudzień, bo zwłaszcza dwa ostatnie tygodnie będziemy pracować przy imprezach „na okrągło”, włącznie z Wigilią i sylwestrem. Tylko dzień Bożego Narodzenia będzie wolny. Może wreszcie uda mi się zarobić dwa tysiące dolarów za cały miesiąc.
Sobota wieczór, 2.12. Mam Mojego Mężczyznę!!! Przestaję pisać, bo papier pęknie!
Maryna Młynarzówna
Postscriptum reportera
Papier nie pękł – łóżko pękło. Wkrótce po Wielkanocy w jednym z polskich kościołów w Chicago, Maryna oddała swą rękę (serce oddała wcześniej) dzielnemu i równie jak ona nielegalnemu, młodemu „Kurpsiowi” znad Narwi. Ryszard remontuje domy Amerykanom. Wyremontował też swój – dla młodej żony.
Na tle ołtarza figura Maryny może komuś wydawała się z lekka zaokrąglona. Jeśli będzie dziewczynka – dadzą jej Julia, jeśli chłopczyk – Mikołaj. Planują mieć dwójkę.
Jeśli plan wykonają, Polska wyeksportuje do najbogatszego kraju świata – wyeksportuje nielegalnie, lecz skutecznie – czwórkę utalentowanej, dynamicznej młodzieży, która rwałaby się do roboty w kraju, gdyby miała co robić za godziwą zapłatę. Wyeksportuje za darmo.
Są też inne okoliczności ślubu i weseliska Maryny. Uroczystości odbyły się nie w Polsce, jak to sobie kilka miesięcy temu przysięgała, lecz w chicagowskiej sali, wynajętej dla 150 osób. W Ameryce wesele musi się opłacić. Opłaca się dopiero powyżej setki gości. Narzeczeni liczyli na to, że goście zrzucą się po 70-80 dolarów od osoby. I wszystko, oczywiście, było organizowane przez firmę cateringową, i wszystko odbyło się „dla kamery, do zdjęć”. Czyli wszystko nie tak, jak dziewczyna sobie wymarzyła. I gdy dodać do tego, iż wybrany do ślubu mężczyzna nie jest bynajmniej Ukochanym, za którym wcześniej miesiącami wzdychała, mamy losy ludzkie jak na patelni.
Nazwisko autorki zostało zmienione.