Kawalerzyści

TRADYCJE

Kawalerzyści

JERZY JASTRZĘBOWSKI

„Pradziad był szwoleżerem, dziad ułanem, on też będzie kawalerzystą. Na początek wsadzimy go na kuca.” Wysokie buty i bryczesy, marszczone wokół kolan, były na wysokości oczu przerażonego malca. Głos dudnił gdzieś wysoko. Żelazna nad Skierniewką? Majątek państwa Mazarakich? Kuc raz zaciął ogonem i kandydat na szwoleżera z płaczem spadł na ziemię.

 

* * *

Nie zostałem kawalerzystą. Gdy wypchnięto nagiego przed komisję przedpoborową na warszawskiej Ochocie, dzwoniłem zębami z zimna, zaś przyrodzeniem ze wstydu – obok przewodniczącego siedziała młoda kobieta w białym fartuchu. Major Ludowego Wojska dwukrotnie upewniał się, co to takiego filologia („podejdźcie no bliżej, student”), po czym westchnął: „Do artylerii go”.

* * *

Był rok 1967, gdy grupka dziennikarzy z klubu jeździeckiego Horyzont stawiła się przed całkiem innym majorem przy dawnych stajniach kozackich na warszawskich Powązkach. To z tych stajni (obecnie CWKS-Legia), wypadały niegdyś na miasto sotnie, rozpędzające demonstracje na placu Teatralnym. Siwiutki major Ludwik Ferenstein ustawił nas w szeregu i każdego krótko przepytywał. Przy moim nazwisku zastanowił się: „A Stanisław Jastrzębowski z 1-go Pułku Ułanów Krechowieckich to jakiś krewny?”.

– Rodzony dziadek, panie majorze.

– No, popatrz bracie! Ja przecież z rotmistrzem Jastrzębowskim strzemię w strzemię…! A iluśmy to razem bolszewików zarąba…”.

Major przeraził się: przed nim stało w szeregu pięciu potencjalnych kapusiów – dziennikarzy z Polskiego Radia. Ale Ferenstein (zmarł w stopniu podpułkownika w wieku dziewięćdziesięciu lat już w wolnej Polsce, w sylwestra 1990 roku) miał szczęście: byliśmy sami swoi.

Ferenstein kawalerzysty ze mnie nie zrobił, lecz przez sentyment, jako jedynego, uczył, jak robić lancą. „Szarża kawaleryjska to psychiczne przełamanie wroga – wykładał – później zaś pościg. Kiedy szwadron wchodzi w cwał, piechota nieprzyjaciela nie wytrzymuje psychicznie i pryska z trawy jak koniki polne, rzucając broń i ratując się ucieczką. Lecz jak uciec przed kawalerią? Mierzysz więc, bracie, lancą między łopatki, padającego piechura jednym pchnięciem przybijasz do ziemi, lancę zostawiasz, bo wyszarpnąć w galopie niemożliwość, i już do szabli sięgasz, boś przez moment bezbronny”. Lanca – broń jednorazowego użytku.

Poszukiwanie ułana

Słuchałem opowieści, lecz pytałem o dziadka. Zmarł siedem lat przed moim narodzeniem. Wszelkie dokumenty po nim spaliły się w powstaniu warszawskim. Żyła legenda rodzin

na. Babcia kiedyś mówiła, iż ilekroć Stasio wracał z podjazdu na Polesiu, tylekroć musiała szynel cerować. „Coraz to dziurę znajdowałam, raz nawet obcas mu odstrzelili, ale kula go nie drasnęła”.

Z popękanej porcelanowej fotografii w starej części powązkowskiego cmentarza spogląda na mnie zadzierżysta mina kawalerzysty, już w stopniu majora, z siedmioma srebrną nicią wyszytymi szewronami na rękawie – więc jednak siedmiokrotnie ranny. „A jak Stasio rozpaczał, że w bitwie pod Krechowcami pułkownik kazał mu taborów pilnować w Stanisławowie”. Czyżby dziadek Stanisław był dekownikiem? W „Księdze pamiątkowej 1-go Pułku Ułanów”, wydanej w 1927 roku, znajduję zadziwiająco skąpe o nim informacje. Budzi się straszne podejrzenie: zdradził, zdezerterował, stchórzył?

W latach 70. starzy krechowiacy zbierali się co miesiąc w warszawskiej kawiarni Harenda (obecnie kolejny Burger King). Starzy ułani witali mnie z sympatią jako „wnuka pułku” i znaleźli dla mnie jednego z ostatnich żyjących uczestników bitwy pod Krechowcami 23 lipca 1917 roku. Ułan Krak przyjął mnie w mieszkaniu na warszawskim Rakowcu, z którego rzadko już wychodził, i z punktu wyśmiał moje podejrzenia co do dziadka. – Panie, mówił, to był drugi wiekiem oficer, po pułkowniku Bolesławie Mościckim. Tabory w Stanisławowie zawierały żywność, amunicję, lekarstwa, pieniądze – istne skarby, zagrożone przez bandy maruderów, cofających się z frontu. Potrzebny był zaufany oficer, aby ich pilnować. Niech pan lepiej posłucha o Krechowcach. To wioseczka pod Stanisławowem; opłotkami pod miasto podchodziła piechota bośniacka, trzeba było ich odepchnąć. Wiedzieliśmy, że Bośniacy jeńców nie biorą, więc miało być krwawo. Na błoniach przed wsią rozpuściłem konia do galopu i potem obudziłem się już w lazarecie. Powiedzieli mi koledzy, że granat wybuchnął tuż pod końskim brzuchem. Od tego czasu jestem przygłuchy. Może więc lepiej, że dziadek został w mieście.

Lecz ja muszę wiedzieć: Księg

a Pamiątkowa z 1927 roku wyraża się o nim z lodowatym chłodem. Przebiegłem w pamięci życiorysy, przypominając sobie okruchy rozmów. Moja ukochana babcia Nana wyrażała dumę głównie z faktu, że „Stasio” po politechnice w Mannheim (zakochał się tam w niej, pięknej młodej Austriaczce) był pierwszym w Polsce inżynierem kesoniarzem, budowniczym filarów pod warszawskim mostem imienia ks. Józefa Poniatowskiego. W rok po ukończeniu budowy rosyjscy saperzy wysadzili most w powietrze, bo już była wojna, dziadka zmobilizowano do carskiego wojska, prędko

trafił do konnego Legionu Puławskiego, a z nim do korpusu generała Dowbora-Muśnickiego.

A więc – dowborczyk. Na prawej klapie munduru na powązkowskiej fotografii istotnie widnieje odznaka korpusu. I nagle z niepamięci wyłania się okrzyk babci, zasłyszany w dzieciństwie: „A po co, gorączka, szablę złamał? Po co huczał, że pod buntownikiem służyć nie będzie?”.

Nie potrzebne dokumenty. W maju 1926 roku, jako lojalista i dowborczyk, opowiedział się widać przeciw Piłsudskiemu. Większość kadry oficerskiej była za Naczelnikiem. Stąd przedwczesna dymisja z pułku; stąd skąpa wzmianka w „Księdze Pamiątkowej”. Wniosek: kawalerzyści nie powinni mieszać się do polityki, niechże zostawią to artylerzystom. Takim, jak Napoleon Bonaparte.

Poszukiwanie szwoleżera

Poczynając od Józefa Sułkowskiego i Marii Walewskiej, darzyliśmy Napoleona uwielbieniem. Tylko Kościuszko nie dał się oszukać: nie zgodził się spotkać z Napoleonem, mimo zaproszeń. Do dziś nie dochodzą do naszej świadomości polskie szachrajstwa tego wielkiego stratega i cynicznego polityka. W tajnych dyrektywach instruował swych marszałków, by Polakom obiecywać tyle, aby chcieli walczyć, lecz nie zobowiązywać się do niczego konkretnego. Napoleon gotów był swych najwierniejszych sojuszników przehandlować za korzystny traktat z Rosją. Skąd my to znamy?

 

 

źródło: Nieznane

WOJCIECH KOSSAK „PRZED BITWË, SZWOLEZER GWARDII”

Napoleońska tradycja pielęgnowana była przez cały XIX wiek i później w pokoleniach polskiej inteligencji. Jedną z moich pierwszych książek był „Lolek Grenadier”, senne marzenia dziecka o wojnach napoleońskich. W powstaniu warszawskim zginęli mężczyźni, zginęły dokumenty. Pozostała rodzinna legenda. Podchodząc już pod setkę, Zofia Galewska, z domu Jasińska (siostra długoletniego dyrektora muzycznego Polskiego Radia, Romana Jasińskiego, ich matka zaś z domu Jastrzębowska), powiedziała mi kiedyś: „Jaki on był wspaniały, ten twój dziadek Stasio. A imię dostał po swym stryjecznym dziadku, no, po tym szwoleżerze Napoleona. Jak to, ty nie wiesz?”

Wzruszeniem ramion zbywałem legendy rodzinne, w których ziarno prawdy bywa owinięte w późniejsze zmyślenia i upiększenia. Lecz w czerwcu bieżącego roku przypomniałem sobie smutne, błagalne listy sprzed pokoleń, oglądane w młodości u bardzo już wiekowej Józefy Jastrzębowskiej. Listy były wszak podpisane imieniem jakiegoś Stanisława. Te listy przetrwały. Dostałem kopie.

Prof. dr Antoni Mączak z Uniwersytetu Warszawskiego powiedział mi, że oficera o tym nazwisku w gwardii napoleońskiej nie było. Lecz prosty szwoleżer i jego dalsze losy – to dopiero byłoby ciekawe. O ile o oficerach gwardii napoleońskiej wiemy wiele, bo pisali pamiętniki, listy, książki, o tyle o prostych szwoleżerach wiadomo bardzo niewiele.

Historia wojen pisana jest w pierwszej instancji przez oficerów, o oficerach, dla oficerów. A prosty żołnierz?

Lecz jak znaleźć prostego żołnierza? Wyskrobałem z pamięci wszystko, co z legendy rodzinnej doń się odnosiło: „Szwoleżer Stanisław, najstarszy brat prapradziada Wojciecha Bogumiła, był pod Somosierrą, ciężko ranny pod Wagram, kilka miesięcy spędził w szpitalu w Wiedniu, wrócił z wojny okulawiony”. Czy to wszystko prawda? Czy w ogóle był taki?

Przewertowałem siedem tomów Mariana Brandysa („Kozietulski i inni”, „Koniec świata szwoleżerów”). Ani słowa. Profesor Mączak: – Księgi rodowodowe polskich pułków z tego okresu spaliły się w powstaniu warszawskim. Jednak pułk szwoleżerów gwardii nie był wojskiem polskim, lecz francuskim, zaś Francuzi bardzo o swą gwardię dbali. Kilka lat temu Robert Bielecki przekopywał się przez francuskie archiwa wojskowe w forcie Vincennes pod Paryżem.

Następnego dnia w Centralnej Bibliotece Wojskowej dano mi do ręki książkę Bieleckiego „Szwoleżerowie gwardii”, wyd. Neriton, Warszawa 1996, a w nim ogromny dział, zatytułowany: Service Historique de l’Arm?e de Terre Shat-20YC 157. Garde imp?riale. 1-er R?giment de Chevau-L?gers. 1-er volume. Nr 1-1800 (1807-1812). Tysiące nazwisk, krótkie biogramy. Na 136 pozycji wpis:

Jastrzębowski Stanisław, ur. 8.05.1780 w Giewartach, woj. płockie, syn Mateusza i Marianny Leśnikowskiej, 16.05.07 szwoleżer 1 kompanii, odbył kampanie 1808-1810 [Wagram], od 6.09.10 na urlopie, nie wrócił do pułku, 1.06.11 wykreślony z kontroli”.

Moje stare panie jednak nie zmyślały. Wszystko się zgadza, choć jego ojcu było na imię Maciej, nie Mateusz. Widać Francuzi (w pułku szwoleżerów gwardii zarówno komenda, jak i kontrola stanu były francuskie) polskiego Macieja przełożyli na „Mathieu”, co Bielecki przetłumaczył z powrotem na polski – jako Mateusz.

Składam hołd kilku pokoleniom wiekowych ciotek i babek, podtrzymujących – pozornie wbrew nadziei – legendę rodzinną. Po blisko dwustu latach ktoś przecież się zainteresował.

1 Kompania 1-go szwadronu

6 kwietnia 1807 roku, w Kamieńcu Suskim na Mazurach, Napoleon rozkazał utworzyć pułk polski lekkokonny gwardii, składający się z czterech szwadronów, każdy z dwóch kompanii.

Art. 5 dekretu: „Aby być dopuszczonym do korpusu szwoleżerów, trzeba być posiadaczem, bądź synem posiadacza (czyli szlachcica – przyp. J.J.) i zaopatrzyć się na własny koszt w konia, mundur, rząd i kompletny rynsztunek (…). Którzy by nie mieli wystarczających funduszów, tym dana będzie zaliczka, potrącana aż do umorzenia z żołdu, licząc po 15 sous dziennie”.

Syn ubogiego „posiadacza” z Giewartów z pewnością musiał skorzystać z zaliczki. W owym przysiółku pod Mławą szlachta zagrodowa pieczętowała się wprawdzie herbem Jastrzębiec, lecz na co dzień chodziła prawdopodobnie w chodakach, buty wciągając jedynie do kościoła i na wojnę. W prze

trzebionym wojną Księstwie Warszawskim dobry koń kosztował majątek. Według Mariana Brandysa, wokół szwoleżerów, ich koni i ich sakiewek krzątali się przy placu Saskim w Warszawie handlarz końmi Abramek i garbaty futrzarz Lachman.

Dowódcą pułku został mianowany Wincenty Krasiński (ojciec poety Zygmunta), dowódcą 1 szwadronu – Tomasz Łubieński, 1 kompanii – Franciszek Łubieński. Napoleon chciał obsadzić polską część swej gwardii synami arystokratycznych rodów. Wiele polskich rodzin odmówiło tego zaszczytu. Ich synowie woleli być pułkownikami w polskim wojsku ks. Józefa Poniatowskiego, niż porucznikami we francuskim. Mimo wszystko, szwoleżerowie byli jednak „pańskim wojskiem”. Pułkowymi kolegami ubogiego szwoleżera z Giewartów byli m.in.: trzej Krasińscy, trzej Łubieńscy, trzej Radziwiłłowie, dwaj Rostworowscy, Chłapowski, Giedroyć, Łuszczewski, Pac i tuziny innych.

Pierwsza kompania pierwszego szwadronu została sformowana w kwietniu-maju 1807 roku w Warszawie. W połowie czerwca odbyła paradę w 126 koni i wyruszyła na północny front.

Sprawozdawca „Gazety Korespondenta Warszawskiego” zachłystywał się: „Szwadron (w rzeczywistości półszwadron – przyp. J.J.) Gwardyi Polsko-Cesarskiej z pod dowództwa JWgo Wincentego Krasińskiego, Pułkownika oneyże, złożony z pięknej młodzieży, prześlicznie po narodowemu ubraney i w dzielne konie opatrzoney, (…) zebrawszy się przy Koszarach Mirowskich ruszył w paradzie (…) przez celnieysze ulice miasta na obszerny plac przed Koszarami Ujazdowskimi”.

Szwoleżerowie spóźnili się na wojnę. Toczyły się już francusko-rosyjskie rozmowy w Tylży. Pierwsza kompania skierowana została przez Berlin do Paryża. W Chantilly przyjmowała kolejne uzupełnienia. 4 marca 1808 roku pierwszy szwadron, dowodzony przez Tomasza Łubieńskiego, przekroczył graniczną rzekę Bidassoa i wkroczył do Hiszpanii. Zaczęło się.

Somosierra

Otaczani uwielbieniem w Polsce, strachem w Niemczech, sympatią we Francji, szwoleżerowie po raz pierwszy zetknęli się z nienawiścią. Nastroje ludności hiszpańskiej łatwo wyczytać z meldunków o mordach na kwaterujących szwoleżerach. Zwłaszcza zamordowanie dwóch żołnierzy, Rzędziana i Ciesielskiego, przez hiszpańską młynarkę-Horpynę odbiło się echem w Polsce. Szeregowy szwoleżer przechodził do pamięci potomnych, jeśli ginął w niezwykły sposób. Brandys pisze: „Trudno nawet ustalić ich imiona, gdyż – jako najwcześniej polegli – nie figurują w spisach pułku”. Figurują, figurują, tyle że Brandys nie miał dostępu do archiwów w Vincennes. Rzędzianowi było Józef, Ciesielskiemu – Paweł, zaś kolejnemu zamordowanemu żołnierzowi 1 kompanii, Surynowi – Kazimierz. O tegoż Suryna czterdzieści lat później wybuchła awantura, gdy pewien autor napisał na jego cześć elegię, nazywając go „włościańskim synem”. Zaprotestowali potomkowie, twierdząc, że pochodził ze zubożałej szlachty spod Kijowa.

Kontredans wojsk francuskich z Anglikami i powstańcami hiszpańskimi zakończył się sromotną klęską Francuzów pod Bayl?n i ucieczką z Madrytu. Wówczas Napoleon osobiście objął komendę na froncie hiszpańskim. Wieczorem 29 listopada 1808 roku, wraz z gwardią stanął u stóp Sierra de Guadarrama. Wąska, wijąca się pod górę wśród bloków skalnych droga do Madrytu była we mgle. Noc lodowata. Mżyło. Słynna scena: do ogniska, przy którym grzał się cesarz, podszedł znienacka polski szwoleżer, wygrzebał sobie węgielek, by przypalić fajkę i odchodził, gdy dopadli go generałowie: przynajmniej podziękuj Najjaśniejszemu Panu! Żołnierz wskazał na czarny zarys gór: Tam mu podziękuję. Odszedł, zaś my do dzisiaj nie wiemy, kim był. Ba, gdyby to był oficer, znalibyśmy jego nazwisko i życiorys. Lecz zwykły żołnierz?

Kto chce naprawdę poznać opis szarży, musi poczytać Roberta Bieleckiego, który przedstawia dokumentację i waży racje z precyzją neurochirurga.

Nazajutrz dyżur przy osobie cesarza pełniły: przyboczny pluton szaserów oraz 3 szwadron szwoleżerów, którym przypadkowo dowodził owego dnia szef 2 szwadronu, Jan Hipolit Kozietulski.

Napoleon wpadł w furię, gdy kartacze z armat hiszpańskich przeczesały jego szaserów, strącając z konia oficera ordynansowego Philippe’a de S?gur. Piechota francuska miała obejść Somosierrę w ciągu kilku godzin, cesarz nie chciał czekać. Gdy de S?gur został ranny powtórnie, cesarz posłał do szwoleżerów generała Montbrun z rozkazem do ataku, sam zaś zawołał do nich: Polonais, prenez moi ces canons! (Polacy, zdobądźcie mi te armaty).

Napoleon miał na myśli owe najbliższe armaty, których zresztą w porannej mgle nawet nie było widać. Nie wysyłał szwoleżerów na pewną śmierć, do ataku na wielopiętrowe baterie. Był artylerzystą, wiedział, co ogień armatni może zrobić z kawalerią ścieśnioną w przesmyku górskim. Lecz to byli Polacy! Gdy ci cudowni wariaci zdobyli pierwsze piętro armat, mimo że skotłowani, pognali wyżej. Kozietulski po stracie konia przykuśtykał do cesarza pieszo, meldując o wykonaniu rozkazu, lecz reszta 3 szwadronu, pochylona na końskich karkach, gnała dalej. Dowodzili i ginęli kolejno w ciągu paru minut Dziewanowski, Krzyżanowski, na ostatnią baterię naskoczył już tylko porucznik Andrzej Niegolewski z wachmistrzem Antonim Sokołowskim na okulawionym koniu i z kilkoma szeregowcami. Nastąpiła słynna wymiana zdań:

– Sokołowski, a gdzie nasi?

– Poginęli, panie poruczniku; po czym wachmistrz zwalił się z konia (zmarł z ran kilka tygodni później w szpitalu), zaś koń Niegolewskiego padając przytłoczył jeźdźca do ziemi.

Napoleon, słuchając meldunku Kozietulskiego, wysłał wsparcie: przybocznych szaserów i cały 1 szwadron. Wpadli na przełęcz, rozgonili resztę piechoty hiszpańskiej (przygnieciony koniem Niegolewski zdążył już otrzymać dziewięć pchnięć bagnetem i dwa postrzały z muszkietu lub cięcia pałaszem, zależy komu wierzyć) i pognali dalej. Droga na Madryt była wolna.

Prześledźmy, kto przyznawał się później do zwycięstwa w owej szarży. Biuletyn armii francuskiej podał, że szarżą dowodził generał Montbrun, który wszak, jako adiutant, zawiózł jedynie rozkaz i musiał wrócić do cesarza. Sprawa jasna – Francuzi nie mogli zaszczytu zwycięstwa oddać cudzoziemcom. W swych pamiętnikach, po wielu latach, Philippe hrabia de S?gur przyznał się do tego, że to on, na czele szaserów, zdobył hiszpańskie armaty. W rzeczywistości leżał przy sztabie, opatrywany przez cesarskiego chirurga. Pułkownik Wincenty Krasiński w listach do rodziny i znajomych skromnie przyznawał się do głównej roli w zwycięstwie. W rzeczywistości był tego dnia chory, nie było go nawet przy Napoleonie. Potomni palmę przyznają Kozietulskiemu. On faktycznie prowadził szarżę, lecz odpadł wcześnie, tracąc konia jeszcze przed drugą baterią. Niegolewski zdobył ostatnią baterię na przełęczy, lecz nie utrzymałby jej, leżąc pod zabitym koniem.

Niewątpliwie zasługa przełamania nieprzyjaciela przypada 3 szwadronowi, zwłaszcza zaś prowadzącej szarżę 3 kompanii, która została dosłownie zmasakrowana. Lecz Bielecki argumentuje, że z wojskowego punktu widzenia nie byłoby zwycięstwa pod Somosierrą bez drugiej szarży. To szwoleżerowie 1 szwadronu pod Tomaszem Łubieńskim rozgonili Hiszpanów, oczyścili przełęcz, puścili się w pościg. Składam więc głęboki pokłon również 1 kompanii i jej anonimowym szeregowym szwoleżerom.

Wieczorem owego dnia do poharatanych Polaków podjechał Napoleon i powiedział: Vous etes ma plus belle cavalerie

(Wyście moją najwspanialszą kawalerią). Dla takich słów Polacy szli w ogień.

Wagram

W kilka tygodni później sytuacja w Europie zmusiła Napoleona do powrotu do Paryża. 21 lutego 1809 roku pułk lekkokonnych gwardii ponownie przekroczył wpław graniczną rzeczkę Bidassoa. 20 marca szwoleżerowie byli w Paryżu. Zaledwie po dziesięciu dniach cesarski rozkaz poderwał 1 szwadron do marszu na front – tym razem austriacki. Napoleon już tam był.

„Robimy dziennie po 12 aż do 15 mil krajowych (do 100 kilometrów – przyp. J.J.), żeby dogonić cesarza (…)”. To z listu Kozietulskiego do siostry, cytuję za Brandysem. List adresowany z Ulm, miejsca krwawej bitwy z Austriakami w roku 1805. A mnie błąka się po głowie okrutny wierszyk niegdyś skandowany w marszu przez galicyjskich skautów lub Strzelców:

– Pod Ulm, pod Ulm, pod Au-ster-litz,

Brała Austria w dupę, nie gadała nic!

– Bo nasza Austria taki zwyczaj m?,

Że w dupę bierze i nic nie-ga-d?.

Pod Wagram było ciężko. W bitwie 5-6 lipca 1809 roku Francuzi stracili zabitych i rannych 42 generałów i 1860 oficerów. Szeregowców? Któżby ich dokładnie liczył! Podobno nie mniej niż 34 tysiące. Kozietulski widział pagórek, usypany z amputowanych nóg i rąk, widział spalonych rannych żołnierzy w wypalonym zbożu. Pułk szwoleżerów stracił więcej ludzi pod Wagram niż pod Somosierrą.

Umierali w wiedeńskim szpitalu w wiele dni lub tygodni po bitwie, z powodu gangreny lub szoku pooperacyjnego, gdy chirurdzy odejmowali im nogi i ramiona, aby zapobiec gangrenie. Można sobie wyobrazić te operacje. Marczyński Jan, 30 ran pod Wagram, zmarł 27 lipca; Chlebowski Józef, amputowana noga, zmarł 14 sierpnia; Orłowski Stefan, 1 kompania, zmarł 22 sierpnia; kapitan Stanisław Gorayski, zmarł 1 sierpnia; kapitan Franciszek Łubieński, szef 1 kompanii, po odniesieniu ciężkich obrażeń, zwolniony ze służby.

Szwoleżer z Giewartów też widocznie spędził miesiące w szpitalu. 6 września 1810 roku otrzymał urlop, z którego już nie powrócił do oddziału. Okulawiony szwoleżer, niczym okulawiony koń. Cały rok, co dwa miesiące, odchodziły do kraju transporty niezdolnych już do służby. Zachowały się wpisy w kontroli pułku, m.in. ten: „9 grudnia 1810 r. brygadier (st. kapral – J.J.), 8 szwoleżerów i jeden podkuwacz koni, uznani za niezdolnych do służby (…) przydzielono im powóz, gdyż było im niezmiernie trudno maszerować”. Szły transporty dwudziestoparoletnich inwalidów, na ich miejsce z kraju przybywali zdrowi rekruci.

Legenda rodzinna nie podaje, kiedy giewartowski szwoleżer wrócił do kraju. Z późniejszych listów wynika, że ożenił się w 1817 roku, że w 1820 roku urodził mu się syn Wincenty Piotr (imiona dwóch Krasińskich, oficerów z pułku), zaś w 1825 roku drugi syn – Dyonizy Józef. Ten ostatni zachował listy z ostatnich lat życia ojca.

Listy

Nie ma w nich wspomnień o wojnach napoleońskich. Wszystkie dotyczą wydanego przez cara Mikołaja I wymogu zatwierdzenia szlachectwa przez Heroldię Królestwa Kongresowego. Żądano legitymacji szlachectwa z jednego z dwóch niezależnych źródeł: z posiadania całkowitej wsi lub z wyższego urzędu przodka w prostej linii męskiej. Oto wyjątki z korespondencji: „Sumarjusz dowodów szlachectwo dziedziczne Stanisława Jastrzębowskiego approbujących:

1. Rysunek herbu wraz z opisem Jastrzębiec familii Jastrzębowskich właściwego;

2. Akt z r. 1715 udowadniający, że Andrzej Franciszek, legitymującego się pradziad, był Miecznikiem Bracławskim i Pisarzem Ziemskim Łukowskim.

3. Akt z roku 1752 dowodzący pochodzenia Baltazara, dziada Legitymanta od powyższego Andrzeja Franciszka. Punkty 4-11…

W Warszawie dnia 9 października 1841 roku dowody powyżej wymienione w liczbie jedenastu w Heroldyi złożono.”. Podpisy, pieczęcie.

Już po roku nadeszła odpowiedź z Urzędu Heroldii Królestwa Polskiego do „urodzonego Stanisława Jastrzębowskiego”: przesłane dokumenty nie dowodzą niezbicie jego pokrewieństwa z Miecznikiem Andrzejem Franciszkiem. Heroldia prosi o metryki urodzin przodków i dalsze dokumenty. Podpisano: Prezes Heroldyi, Rzecz. Tajny Radca i Senator, Aleksander Hrabia Walewski.

Nastąpiła wymiana coraz bardziej gorąco formułowanych pisemnych próśb i zachęt. Korupcji urzędników nie wymyślono w dwudziestym stuleciu. Wreszcie po dziesięciu latach, list do młodszego o 19 lat brata, Wojciecha Bogumiła, profesora w Instytucie Agronomicznym w Marymoncie pod Warszawą.

„Kochany mój Bracie:

(…) Teraz właśnie pobudkę mam, abym o Heroldyi przypomniał Ci Bracie, znasz zapewne lepiej jej ważność jak ja. To największa puścizna dla naszych potomków, dlatego też nie szczędziłem i kosztów póki mi zdrowie służyło. Na co wydałem Złp. 2000, co rewersem Ci okażę, oprócz tego kilkaset Złp. mię kosztuje, a wszystko napróżno, dość żem się starał – nie będę miał sobie do wyrzucenia. (…) Teraz na Tobie ciąży ten tak ważny interes, abyś tyle przeze mnie kosztującego dokończył. (…) Teraz zupełnie upadły na zdrowiu i fortunie – jeszcze tu ostatniemi siłami siepam – sam mi przyznasz, że życzenia moje i rady wielkiej wagi są – ale szczerze się zajmij.

Tak, drogi mój Bracie! Ostatnie to oznaki mego tchnienia odbierasz. Wątpię bardzo, abyśmy w tym życiu z sobą konwersowali, lada dzień ostatnia dla mnie godzina wybije. (…)”.

Stanisław Jastrzębowski

Młoga Górna d. 21 Januar 1852 r.

 

Zmarł dwa lata później. Nie wiem, gdzie pogrzebany. Nie znalazłem Młogi Górnej na mapie. Wojciech Bogumił żył jeszcze lat ponad trzydzieści. Jako człowiek nowoczesny (był pionierem nauki nazwanej przezeń ergonomią) nie traktował apeli starszego brata zbyt serio.

W 47 lat po rozpoczęciu szwoleżerskich starań, 20 października 1888 roku, w ostatnim z zachowanej paczki listów, stary już syn Dyonizy z zakłopotaniem przyznaje: „(…) należę do szlachty nie zatwierdzonej”. O zgrozo!

Dlaczego o tym piszę

Są chyba w Polsce tysiące, może dziesiątki tysięcy rodzin, które mogłyby zapamiętane legendy wiekowych ciotek pożenić – pewnie lepiej niż ja – ze starą dokumentacją z ocalałego kuferka babuni. Niechże to czynią. Nie minie dwieście lat – ktoś się zainteresuje. Jeśli naród to wspólnota wspólnie wyobrażona żywych i minionych pokoleń, trudno o lepsze spoiwo.

Młodzi są inni i gwiżdżą na to? Niektórzy pewni siebie aż do chamstwa, hedonistyczni aż do wyrafinowanego egoizmu? Nie szkodzi. Historia dobrze się dla nich układa. Przez setki lat nasze szarże prowadziły do przegranych bitew, wygrane bitwy do przegranych wojen, jeśli była wygrana wojna, mieliśmy przegrany pokój. Nagle stało się odwrotnie: wygraliśmy taki pokój, że szarże i bitwy są niepotrzebne, i młodzi to czują. Nie szkodzi. Na starość, choćby ich odpychać, nahajkami katować, wrócą do źródeł. Nie strząsną z siebie dziedzictwa owych cudownych wariatów spod Somosierry i Stoczka, Krechowców i Korostenia, Krojant i Kocka. Bezeń bylibyśmy dziś innym narodem. Nie ma obawy. My to mamy zapisane w genach. Wszyscyśmy kawalerzystami.

Jerzy Jastrzębowski