Los Ameryki

Los Ameryki

09 listopada 1996 | Plus Minus | JJ

Los Ameryki

Jerzy Jastrzębowski

Amerykanie są, być może, najwspanialszym narodem na świecie (po Polakach, oczywiście), lecz zrządzeniem Boga i Historii dźwigają nieznośny ciężar: muszą przewodzić światu. Do niedawna sprawa była prosta. Zachód potrzebował przywódcy, aby nie ulec „imperium zła”. Dobrze boksować mogła tylko Ameryka, trzymająca pioruny w rękawicach. Co do tego nie było zasadniczego sporu, mimo okresowych, komicznych sprzeciwów Francji. Lecz nastąpiła sprawa niewyobrażalna — „imperium” rozpadło się bez walki.

Dziś gigant amerykański przypomina boksera wagi superciężkiej, który niespodziewanie dla widzów i samego siebie wygrał walkowerem, a teraz nie może przecisnąć się między linami, aby zejść z ringu. Zresztą nie bardzo może schodzić, bo większość widowni krzyczy, że boi się pustego ringu.

Nie zawsze tak było. Gdy w 1865 roku w Ameryce kończyła się wojna secesyjna, Stany Zjednoczone były — z perspektywy wielkomocarstwowej wówczas Europy — zakurzoną prowincją. Dopiero niedawno niektórzy historycy gospodarki zaczęli przebąkiwać (dane statystyczne sprzed stu trzydziestu lat są dziurawe jak sito) , iż już wówczas USA były potęgą gospodarczą. Gdy po zjednoczeniu Niemiec w 1871 roku, Niemcy rywalizowały z Anglią, zaś Anglia z Francją o nowy podział świata, Amerykanie nie marnowali czasu. Przyjmowali rzesze biedaków z Europy i budowali najpotężniejszy przemysł na świecie. Odbudowa i jednoczenie ogromnego kraju siecią kanałów, kolei i dróg po pierwszej w nowoczesnej historii wojnie totalnej (taką była wojna secesyjna) dostarczyły znacznie potężniejszych impulsów gospodarczych niż angielska, niemiecka i francuska pogoń za koloniami. W 1904 roku, w czasie Wystawy Światowej w St. Louis w stanie Missouri, USA były już głównym mocarstwem przemysłowym świata, choć Anglicy do dziś nie zgadzają się na tę datę.

Mało kto zwracał podówczas uwagę na potencjał USA, ponieważ Ameryka tradycyjnie stała na uboczu sporów ówczesnego wielkiego świata, za który Europejczycy uważali swój kontynent. Hasłami, za które amerykańscy politycy zbierali głosy, były „izolacjonizm” i „pacyfizm”, zaś doktryna prezydenta Monroe ograniczyła zasięg amerykańskich zbrojnych inicjatyw do takich „drobiazgów”, jak hiszpańska Kuba, hiszpańskie Filipiny i Kolumbia-Panama.

Dwie wojny światowe przeorały nie tylko Polskę i Europę, przeorały również świadomość polityczną Amerykanów. Jeszcze po pierwszej wojnie Amerykanie powszechnie optowali za izolacjonizmem. Gdy rozpoczęła się druga wojna, prezydent Franklin Delano Roosevelt oraz premier Winston Churchill musieli uciec się do podstępów (niektórzy nawet twierdzą, że klęska amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor nie była tak całkiem nieprzewidziana) , aby wciągnąć Amerykanów do walki. Po drugiej wojnie USA nie zeszły już z ringu, zaś w tej chwili jest na to za późno. Inny świat.

Ten ma władzę, kto ma pieniądze

W 1949 roku rezerwy złota w skarbcu federalnym w Forcie Knox w stanie Kentucky sięgnęły dwudziestu pięciu tysięcy ton i wielu ludziom wydawało się, że Ameryka po prostu wykupi resztę świata i przerobi go na swą modłę. Okazało się od tego czasu, że złoto jest w gruncie rzeczy surowcem do wyrobu biżuterii. Dziś największe rezerwy złota na świecie ma bank centralny Tajwanu, i cóż z tego?

Ameryka umiała docenić wartość mózgów ludzkich. Po raz kolejny w swej historii otworzyła po drugiej wojnie wrota „znękanym i biednym” (z napisu na cokole Statuy Wolności) . Tym razem, inaczej niż w dziewiętnastym wieku, zamiast przerażonych pogromami rzesz żydowskich z Ukrainy i niepiśmiennych chłopów z Galicji, zaczęły napływać tysiące, setki tysięcy dobrze wykształconych uciekinierów z Pakistanu, Iranu, Indii i Chin, z Polski, Jugosławii, wreszcie — w latach siedemdziesiątych — z samego „imperium”. Nie przybywali, jak ich poprzednicy, do budowy kanałów i torów kolejowych, przybywali wprost na gotowe uniwersytety, do laboratoriów i bibliotek. Pomagali, z czasem w sposób zasadniczy, w budowie komputerów i samolotów, mikroprocesorów i rakiet typu Patriot. Zamiast złota — szare komórki. Ta kasa dała Ameryce przewagę nad resztą świata. Dziś nikt już nie mówi o dwudziestym pierwszym wieku jako o wieku Japonii. Pradopodobnie należy on do Ameryki lub do zjednoczonej Europy — lub do obojga.

Dlaczego ów strumień ludzki kierował się tak powszechnie do USA? Dobrobyt tłumaczy bardzo wiele, lecz nie wszystko. Są jeszcze imponderabilia. Chyba najważniejsze spośród nich jest to, iż USA są klasycznym państwem prawnym (według rygorystycznej definicji Adama Strzembosza) . Są krajem, w którym — przy normalnych ludzkich ułomnościach jego obywateli — pojęcia demokracji oraz nadrzędności niezawisłego sądownictwa nad każdym urzędem są traktowane z całą powagą.

Kręgosłup

Konstytucja Stanów Zjednoczonych jest, zdaniem prawników, najlepsza na świecie. Składa się z zaledwie siedmiu tysięcy słów, czyli jest niespełna trzykrotnie dłuższa od niniejszego tekstu.

Napisana latem 1787 roku, niemal na kolanie, przez pięćdziesięciu pięciu delegatów do konstytuanty, weszła w życie w dwa lata później, zaś po kolejnych dwu latach Kongres dołączył do niej Kartę Praw, zawierającą dziesięć podstawowych poprawek. Od tego czasu minęło dwieście pięć lat, w ciągu których (ukłon w kierunku Wysokiej Izby przy ul. Wiejskiej w Warszawie) dokonano tylko siedemnastu poprawek — niektórych natury ściśle technicznej. W ostatnim ćwierćwieczu przytrafiła się tylko jedna poprawka, dotycząca zasad wynagradzania posłów i senatorów.

Można by przypuszczać, że konstytucja USA — podobnie jak niegdyś stalinowska — jest mało używana. Jest wręcz odwrotnie: amerykańska konstytucja jest w użyciu częstym i ciągłym, tzn. każdy artykuł podlega interpretacji sądów (z odwołaniem do Sądu Najwyższego włącznie) , zaś — według amerykańskiego podręcznika prawa konstytucyjnego — właściwego znaczenia nadają konstytucji ręce i umysły ludzi, którzy posługują się nią na co dzień: od Izby Reprezentantów, aż po szeregowego obywatela pozywającego rząd do sądu.

Wzmacnia to w społeczeństwie cechę, którą sami Amerykanie nazywają „moral fiber”, a co można przełożć jako „kręgosłup moralny”. Ów kręgosłup pomógł Amerykanom przebrnąć przez najcięższe dla narodu doświadczenie od czasów bratobójczej wojny Północy z Południem — przebrnąć przez koszmar wojny wietnamskiej.

Wietnamska plama

Tylko skrajna prawica w USA wypiera się wstydu za to, co stało się w Wietnamie. Istnieje dokumentacja i nie ma wątpliwości, że prezydent Lyndon Johnson okłamywał naród co do konieczności wysłania wojsk do Wietnamu — tak zwany incydent w Zatoce Tonkińskiej był zaplanowaną amerykańską prowokacją. Pacyfikacyjna działalność paru oddziałów amerykańskich niewiele odbiegła od działalności brygady Dirlewangera w 1944 r. na terenach bliższych Polakom. Między tymi zbrodniami była jednak zasadnicza różnica: porucznik Calley kazał spalić wioskę My Lai i wymordować jej mieszkańców wbrew prawom swego własnego kraju. Toteż został później osądzony i skazany we własnej ojczyźnie. Dla sądzenia morderców z brygady Dirlewangera trzeba było zmienić ustrój Niemiec. Ameryka nie musi zmieniać ustroju.

Część amerykańskiej elity politycznej próbowała początkowo zamazać lub pokryć milczeniem sprawę win w Wietnamie. Nie udało się to. W ciągu dwudziestu lat przez dżungle wietnamskie przeszły setki tysięcy młodych Amerykanów, wielu z nich zostało okaleczonych fizycznie i psychicznie. Nastąpiła wreszcie narodowa ekspiacja. Kluczową w niej rolę odegrały wielkie media. Wypominano sobie narodową winę i bito się w piersi, lecz do dziś pozostał Amerykanom niesmak po tej krwawej awanturze, która na pewien czas podkopała moralny prestiż Ameryki. Do dziś każdy prezydent USA bardzo wiele ryzykuje, decydując się na interwencję zbrojną za granicą. Stąd tak spóźniona amerykańska reakcja na sytuację w Bośni.

Amerykańska opinia publiczna szybko wybaczyła prezydentowi Clintonowi fakt uchylenia się od służby wojskowej w okresie wojny wietnamskiej, gdy w swoim czasie media podały tę rewelację do wiadomości. Była to jego wina prywatna, w obliczu znacznie poważniejszej — publicznej.

W Ameryce trudno pokryć publiczną winę milczeniem, bo nie dopuszczą do tego dziennikarze.

Przede wszystkim media, głupcze!

Cztery lata temu doradca Billa Clintona postawił na biurku ówczesnego kandydata na prezydenta napis: „Przede wszystkim gospodarka, głupcze! „. Pod tym hasłem Clinton wygrał wybory w 1992 roku. Ameryka dopiero wychodziła z ostatniej recesji. Obecnie jest w okresie dobrej koniunktury, co w sposób naturalny sprzyjało sprawującemu urząd prezydentowi, toteż jego niedawna kampania wyborcza kierowana była inaczej.

Wielkie media amerykańskie są nieprzekupne i całkowicie niezastraszalne. Dziesiątki reporterów w rodzaju Carla Bernsteina i Boba Wodwarda (ich rewelacje drukowane w „Washington Post” w sprawie afery Watergate zmusiły prezydenta Richarda Nixona do rezygnacji) słyną z tego, że gdy wgryzą się w podejrzany temat, już do końca nie popuszczą. Dziennikarze nie popuszczali również w ostatniej kampanii prezydenckiej. Przez wiele miesięcy suchej nitki nie zostawiali na Clintonie — uchylił się od poboru do wojska, palił w młodości marihuanę, choć twierdzi, że się nie zaciągał, zdradzał żonę, związany był z osobami umoczonymi w budowlano-finansowej aferze Whitewater w stanie Arkansas; jego krytycy twierdzą, że jest klasycznym cynikiem politycznym. Lecz przy tym wszystkim, Clinton jest młodzieńczym i niezwykle bystrym pięćdziesięciolatkim, świetnym mówcą, znakomicie nawiązującym kontakt z tłumem, a zwłaszcza z młodymi ludźmi. Mógłby nawet zatańczyć disco polo, gdyby zaszła taka potrzeba. Idąc do urn, wyborcy mieli pełną świadomość, kogo wybierają.

Gildia dziennikarska jest filarem wzmacniającym kręgosłup amerykańskiej demokracji.

Spychacze potrzebne od zaraz

Krytycy Clintona twierdzili od dawna, że jego słabą stroną jest brak rozeznania w polityce zagranicznej. I tu Polacy winni uszu nadstawić, bo nas również miałoby to dotyczyć.

Trudno lepiej wyrazić te zastrzeżenia, niż uczynił to przed wyborami Thomas Friedman w „New York Timesie”. Oto garść jego myśli:

Przez pierwsze cztery lata prezydentury Clintonowi sprzyjało niesamowite szczęście: poza Chinami, na wszystkich obszarach świata, strategicznie ważnych dla Ameryki, czynni byli miejscowi politycy dużego kalibru. Działali oni niczym spychycze, zmiatając z drogi przeszkody, zanim Clinton zdążył nabić sobie o nie guza. Byli to Borys Jelcyn, Icchak Rabin, Helmut Kohl, saudyjski król Fahd, i — jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało — główny rywal Clintona, senator Bob Dole. To dzięki ich pomocy w sprawach wielkiej wagi, Clinton mógł sobie pozwolić we wczesnym okresie swej prezydentury na pomyłki w drobniejszych sprawach, takich jak Haiti, Somalia lub wczesna Bośnia. Dzisiaj ci politycy-spychacze albo nie żyją, jak Rabin, albo ledwie żyją, jak Jelcyn i Fahd, albo niedługo kończą swą kadencję, jak Kohl, albo wycofali się z funkcji jak Dole, który musiał zrezygnować ze swego fotela w Senacie, by ubiegać się o prezydenturę. Największą stratą dla Clintona okaże się odejście Dole’a, który przez cztery lata żelazną ręką hamował izolacjonistyczne zapędy Senatu, popierając wiele inicjatyw Białego Domu i Departamentu Stanu w dziedzinie polityki zagranicznej.

Prezydent Clinton jeszcze obecnie o tym nie wie, ale ostatnie cztery lata w polityce zagranicznej były dlań spacerkiem wśród kwiatów. Teraz zabrakło spychaczy i skończył się spacer. Nowo wybrany Kongres może się okazać bardziej izolacjonistyczny niż poprzedni. W niepopularnych dla opinii sprawach polityki zagranicznej Clintonowi zabraknie sprzymierzeńców. Następne cztery lata mogą się okazać bardzo burzliwe dla USA.

Rozważania Friedmana prowadzą nas wprost do sprawy NA-TO.

NATO, Rosja, Polska

Niemal od pierwszych dni poprzedniej prezydentury Clintona strategiczne założenia amerykańskiej polityki względem Rosji formułował Strobe Talbott. Z punktu widzenia polskiej racj stanu, był to zły duch w Waszyngtonie.

Kolega i współlokator Clintona z czasów, gdy obaj przebywali w Oxfordzie na prestiżowym stypendium Rhodesa, Talbott jest klasycznym amerykańskim liberałem.

(Tu dygresja: w amerykańskiej terminologii politycznej liberał oznacza lewicującego inteligenta, zaś w skrajnej formie — socjaldemokratę.

Posłowie Bugaj i Małachowski byliby nazywani w Waszyngtonie ostrymi liberałami. Warto o tej różnicy pamiętać, bowiem w doniesieniach polskiej prasy z Ameryki zdarzają się na tym tle komiczne nieporozumienia) .

Jako lewicujący intelektualista, Talbott był zafascynowany Gorbaczowem, pierestrojką, i w ogóle egzotycznym seksapilem ZSRR. Po rozpadzie tego monstrum, Talbott, sformułował wewnętrzną minidoktrynę na użytek Departamentu Stanu (ze względu na bliskość do prezydenckiego ucha stał się tam faktycznie drugą osobą po szefie resortu) . Według tej doktryny Ameryka musi skoncentrować całą uwagę i środki na wspomaganiu Rosji, zamiast zajmować się pretensjami innych „państewek” (small states) w tym rejonie Europy. Wśród tych państewek, były między innymi Polska i Ukraina — w sumie dziewięćdziesiąt milionów ludzi, wyrywających się z objęć rosyjskich.

We wczesnym okresie prezydentury Clintona, gorączkowe starania Polski, aby dołączyć do NATO (Wałęsa i Olechowski, jesień 1993 roku) , były podobno przecinane jedną rozmową Talbotta ze swym prezydentem.

Na szczęście dla Polski, od tego czasu miały miejsce makabryczne wypowiedzi Żyrinowskiego, niezborne w swej agresywności wypowiedzi Lebiedia, ciężka choroba Jelcyna, zaś nade wszystko — wojna w Czeczenii. Doktryna Talbotta zwiędła, zanim zdążyła wydać owoce. Autor doktryny przycichł, zaś nie tak dawno — odwiedził Polskę i nie mówił już o państewkach.

Nastąpiło przewartościowanie w założeniach amerykańskiej polityki względem naszej części Europy. Wobec oczywistej nieprzewidywalności rozwoju wydarzeń w Rosji i na Białorusi, a w związku z tym — odpukać! — możliwych kłopotów Ukrainy, zabezpieczenie wschodniej flanki w Europie nabiera większego znaczenia dla przyszłych losów Sojuszu Atlantyckiego, a więc i Ameryki.

Oznacza to dopuszczenie Polski do uczestnictwa w NATO.

Pomyślny wiatr

Polskie media z entuzjazmem przyjęły wypowiedź Clintona na meetingu przedwyborczym w Detroit. Niektórzy komentatorzy wyrażali jednak lekkie rozczarowanie, iż prezydent USA, mówiąc o oczywistej konieczności, a nawet pilnej konieczności, rozszerzenia NATO, nie wymienił po imieniu krajów, których nadchodzące decyzje mają dotyczyć.

Clinton byłby miernym politykiem, gdyby to przedwcześnie uczynił. O pierwszej połowie decyzji dowiemy się już za miesiąc, po brukselskim spotkaniu ministrów spraw zagranicznych krajów NATO. Będzie to propozycja. Druga połowa decyzji — akceptacja lub jej brak — ma być podana do wiadomości na szczycie NATO w przyszłym roku. W polityce uprawianej na tym szczeblu rzadko publikuje się propozycje, nie mające zawczasu wstępnej akceptacji. W wewnętrznych kołach waszyngtońskiej administracji decyzja o przyjęciu Polski do NATO prawdopodobnie już zapadła.

Problemy wyłonią się w trakcie ratyfikacji decyzji szczytu przez parlamenty wszystkich krajów członkowskich NATO. To dopiero będzie Golgota! Mniejszą przeszkodą będą obawy Zachodu przed ewentualną reakcją Rosji, znacznie poważniejszą — strach wobec spodziewanych kosztów rozszerzenia NATO. Tak się składa, że wszystkie rządy (a więc i parlmenty) krajów Sojuszu pochłonięte są żmudnym piłowaniem swych deficytów budżetowych. Wyniki wtorkowych wyborów w USA — zwłaszcza utrzymanie większości republikańskiej w Senacie — rokują pomyślnie dla polskiej sprawy, ponieważ to właśnie Senat ratyfikuje traktaty. Republikanie bardziej niż Demokraci są skłonni przyznać dodatkowe środki na cele Sojuszu, zaś przebieg przyszłego głosowania w Senacie — jeśli do tego etapu dojdzie — wywrze wpływ na proces ratyfikacyjny w innych krajach.

Konkluzja tych rozważań wydaje się być następująca: Ameryka ma chyba zarówno mandat historii, jak też siłę gospodarczą, militarną i moralną, aby przewodzić części świata należącej do cywilizacji Zachodu. Ma taki mandat choćby dlatego, iż nie znajdzie się inny kandydat do tej roli. Polska — przez pokolenia, bez swej winy i wbrew swej woli, lekceważona i odpychana od uczestnictwa w tym kręgu narodów — ma moralne prawo dobijać się o pełne uczestnictwo. Zrozumienie tego prawa jest już coraz powszechniejsze na Zachodzie, w tym — co bardzo ważne — w Ameryce.

Co polska dyplomacja może zrobić, aby ten pomyślny proces przyspieszyć?

Robić swoje

Porady są łatwe, bo nic nie kosztują, ale w tej sprawie nie ma potrzeby dawania rad. Polskie MSZ ma tę sprawę wykutą na pamięć lepiej niż dziesięcioro przykazań: utrzymać poprawne stosunki z Rosją, uniknąć konfliktu z halucynacyjną Białorusią, przyjaźnić się z niepodległą Ukrainą. MSZ robi to płynnie i z dobrym wyczuciem sytuacji.

To wystarczy, aby związać z Polską ten jeden procent losu Ameryki, który może zależeć od Polski. Nie łudźmy się: Waszyngton utrzymuje stosunki bodajże ze stu osiemdziesięcioma państwami — od Pekinu, Londynu i Moskwy, po Budżumburę i Mhabane. Ma interesy globalne, wszędzie ma swe oczy i uszy, swój kij i marchewkę.

W sytuacji, w jakiej jest obecnie Polska, Amerykanin powiedziałby: Easy does it. Przekłada to się w tym kontekście na: Tak ster trzymać i nie gorączkować się. Wojciech Młynarski ujął to niegdyś po swojemu, śpiewając: Róbmy swoje.

Historia przyznała mu rację.