W cholernej dziurze

źródło: Nieznane

REPORTAŻ

Biecz był drugim po Krakowie miastem Małopolski. Jagiełło gościł tu dwadzieścia dwa razy, królowa Jadwiga niewiele mniej

 

 

 

W cholernej dziurze

BIECZ I OKOLICE SĄ STARE JAK ŚWIAT. NA ZDJĘCIU RYNEK I RATUSZ W BIECZU Z LOTU PTAKA

Hasło w „Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, Warszawa 1880 rok: „Byłe miasto powiatowe w województwie krakowskim na pagórku nad rzeką Ropą położone, stacya pocztowa przy trakcie z Jasła do Grybowa (…) W XVI wieku Biecz, położony przy głównym trakcie węgierskim, tak zakwitł handlem i przemysłem, że go nazywano Čmałym KrakowemÇ. W okolicznych górach tylu ukrywało się opryszków, że w 1614 roku, według podania, stracono ich w Bieczu na raz 120. (…) Ztąd stało się miasto głośnem na całą Polskę nauką i wyzwalaniem się katów”.

 

HHH

Czerń ciemniejsza od nocy. Wilgotny nosek trąca dłoń, szpileczki chwytają mój palec. Chryste Paaanie! Nie lubię futerkowych! Wybudzam się z drzemki, zaklinowany plecami w kącie celi. Nie, tu nie może być szczurów. Zdechły z głodu dwieście lat temu.

 

HHH

Loch śmierci pod wieżą bieckiego ratusza zaczęto budować za czasów Władysława Jagiełły, zakończono za Kazimierza Jagiellończyka. Gotycka wieża runęła w roku podpisania unii lubelskiej – 1569. Odbudowana w stylu renesansu. Ratusz pozostał, choć niegdyś był większy. Zarys starego budynku widnieje na bieckim rynku. Pozostała też gotycka turma: na parterze – za trzymetrowym murem i dwiema kratami – kat pomagał prowadzić przesłuchania. Skazanych na śmierć głodową wtrącano do lochu poniżej. W kamiennej posadzce zasuwano kratę – i koniec.

 

HHH

Biecz i okolice są stare jak świat. Według znawców słowo „Biejecz” oznaczało w starosłowiańskim języku „stary gród”. Na wzgórzu koło miasta stał gród w okresie państwa wielkomorawskiego w IX wieku. W XIV wieku Biecz był drugim po Krakowie miastem Małopolski. Jagiełło gościł tu dwadzieścia dwa razy (po raz ostatni jako 80-letni starzec), królowa Jadwiga niewiele mniej. Warszawa przy Bieczu to „pierwszak” obok doktora historii.

 

HHH

Doktorem historii jest Tadeusz Ślawski, chodząca encyklopedia naukowa tej części Podkarpacia. Ćwierć wieku temu poznałem go w krytycznym dla bieckiego muzeum momencie: złodzieje skradli zbiór szklanych monet, używanych w pańszczyźnianej gospodarce zamiast monet prawdziwych: „dzień odróbki pieszej”, „dzień odróbki konnej”. Ślawski dusił łzy: taka rzadkość. Zdenerwowany, wręczył mi ogromny klucz do turmy ratusza: niech sam obejrzy, zwłaszcza napisy wyskrobane przez skazańców w lunecie okna setki lat temu. Obejrzałem, zdumiałem się, przyrzekłem, iż wrócę.

 

HHH

Powróciłem tam ostatniej jesieni. Proszę burmistrza i wiceburmistrza Biecza, panów Witolda Bogdana i Leszka Ślawskiego (syna Tadeusza), o wtrącenie mnie do lochu śmierci na jedną dobę. Zakłopotanie. Narada z komendantem policji. Nadkomisarz Andrzej Wędrychowicz wymienia szybkie spojrzenie z burmistrzem, gdy mówię, że jestem zdrowy na ciele i umyśle, zaś eksperyment potrzebny jest dla badań historycznych nad średniowieczem. Wreszcie wytaczam główny argument: nie ma lochu, nie ma reportażu o Bieczu. Zapada milczenie. Wkrótce potem komisyjnie klękamy, by zajrzeć do wąskiej sztolni, spadającej w ciemność.

 

HHH

Z Encyklopedii Powszechnej Orgelbranda, rok 1860: „Fara z cegieł nieobrzuconych należy do najpiękniejszych w całej Polsce: ołtarze byzanckie dobrze zachowane, obrazy cudne włoskie i staroniemieckie, cymboryja, ławy piękne, rżnięte i wykładane, jednym słowem, kościół godny miasta grodowego polskiego, pomnik narodowy pobożności szlachty polskiej”.

Słysząc, żem dziennikarz, ksiądz prepozyt Zygmunt Mularski przetrzymuje mnie na progu plebanii. Mięknie nieco na widok doktora Ślawskiego, lecz potem – niemal krzycząc – dyktuje do reporterskiego notesu: „Miłość do zabytków w Polsce jest żadna. Mamy konkordat, lecz trzeba go przecież wypełnić nową treścią, jeśli chodzi o kompetencje i odpowiedzialność państwa i Kościoła za zabytki najwyższej klasy. Nie można zrzucać całej odpowiedzialności finansowej na barki ubożejących wiernych w małych miastach. Nie można wymagać odpowiedzialności gospodarczej od osoby proboszcza, mającego na uwadze przede wszystkim sprawy duszpasterskie”. Mięknie doszczętnie, czytając mój list polecający od księdza prałata Bronisława Piaseckiego z Warszawy. Bierze nas na obchód skarbów parafii.

Po chwili pod drewnianym malowanym krucyfiksem z 1380 r. (pod tą zastygłą w gotyckim spokoju głową Chrystusa mogła się modlić królowa Jadwiga) przechodzimy pod oplątaną rusztowaniami wieżę kościelną, wkomponowaną w dawną linię murów obronnych. Unikat! Wieży niegdyś bronił waleczny cech bieckich rzeźników, teraz przed ruiną broni jej parafia. Graffiti są z okresu królowej Bony, lecz wkład resortu kultury w ratunek wieży jest podobno dosyć mizerny.

Wewnątrz kolegiaty ponownie oglądam po 25 latach gotyckie stalle z herbami Odrowążów i Ligęzów – owe „ławy piękne, rżnięte i wykładane”, zaś w prezbiterium – renesansowe z wyrzeźbionymi głowami i gmerkami fundatorów. „Złożenie do grobu” ze szkoły Michała Anioła. Unikatowy czworokątny pulpit muzyczny, rżnięty w lipowym drewnie w 1633 roku. Dwa grobowce: surowy, kamienny, Piotra Sułowskiego herbu Strzemię, posła ziemi krakowskiej na sejm lubelski, gdzie podpisał akt unii z Litwą; oraz przepyszny, alabastrowy, Mikołaja Ligęzy, kasztelana bieckiego i starosty żydaczowskiego. Epitafium tego drugiego zaleca się giętkością ówczesnej polszczyzny, choć nad ortografią dzisiejszy czytelnik mógłby się zastanowić:

„Ysz kaszdi ktory szie thu na szwiath człowiek rodzi,

zrąk panszkich w the tu niskoszcz pielgrzymowacz chodzi…”

I wreszcie kaplica cechu stolarzy, zaś w niej „Ścięcie św. Jana”: stojący tyłem w czerwonych podkasanych pludrach kat przekazuje ściętą głowę na tacy.

Doktor Ślawski trąca mnie w bok: kat niewątpliwie biecki.

 

HHH

Marzena Mazurówna, młoda administratorka Hotelu Grodzkiego, robi wielkie oczy, słysząc o moim flircie z lochem śmierci. Ale niech mi pan powie: czy u nas w Bieczu rzeczywiście była szkoła katów? Gdziekolwiek jadę, jest to jedyna rzecz, jaką ludzie słyszeli o Bieczu.

Tadeusz Ślawski zżyma się: XIX-wieczny folklor historyczny! Ludzie sądzą, że oto była klasa, w ławkach siedziały małe kacięta, stary kat wykładał przy tablicy, a na koniec ścinał kogoś dla przykładu. W rzeczywistości zawód katowski był rzemiosłem: rzemieślnik miał czeladnika lub dwóch, którzy asystowali przy torturach i egzekucjach, ucząc się trudnego fachu w trakcie pracy. Potem bywali wyzwalani na mistrza. Kata szanowano, oficjalnie nazywano go „mistrzem świętej sprawiedliwości”, lub po łacinie: carnifex. Kat miał bogate nadanie ziemi poza miastem i tam też przeważnie mieszkał. Biecz wyróżniał się tym, że – jako jedno z niewielu miast – był siedzibą sądu nie tylko miejskiego, lecz również grodzkiego-ziemskiego, sądzącego panów. Tylko na panach wykonywano egzekucje przez ścięcie mieczem, w wyrokach nazywane oględnie capite plexi (oddzielenie głowy). Ogromną większość wyroków wykonywano na plebejuszach – przez powieszenie. Doktor Ślawski pokazuje mi miejsce pod miastem, gdzie – według ryciny z XVI wieku – stała szubienica. Tuż przy drodze stoi kamienna kapliczka. W pobliżu znaleziono pokłady ludzkich szkieletów.

Kat był źródłem dochodów dla Biecza, który wynajmował go okolicznym miastom, nie mającym uprawnień katowskich. Doktor Ślawski pokazuje mi swój wypis z akt miejskich z 1540 roku: Jasło zapłaciło 24 grosze, Dukla 12 groszy, Wojnicz 18 groszy, Pilzno całą złotówkę, czyli 30 groszy, itd. Para butów z cholewami kosztowała groszy sześć. Tyleż kosztowała egzekucja człowieka. Schwytani zbójcy górscy – „beskidnicy” – traktowani byli bardziej surowo. Na początku poddawani byli torturom dla odświeżenia pamięci w czasie zeznań, później kat darł z nich na żywo pasy skóry – trzy lub cztery wieszał na haku wbitym pod żebra, po egzekucji zaś ćwiartował ich ciała i wystawiał głowę na widok publiczny. Niewielu ludzi wtrącano do lochu na lekką śmierć głodową.

 

HHH

Radość! Jestem w lochu! Ostatni przede mną głodzony skazaniec siedział tu ponad dwieście lat temu (w 1783 r. Austria zmieniła jurysdykcję dawnych terenów Rzeczypospolitej, odbierając upadającemu Bieczowi prawo wymiaru sprawiedliwości); ostatnim przetrzymywanym w lochu do śledztwa był podobno jakiś niedoszły powstaniec krakowski z okresu rabacji Jakuba Szeli.

W miarę mijania czasu, zaczyna być straszno. Niczym w grobie: płytę kamienną grabarze zasunęli i odjechali do domu. Pocieszam się: łęczycki loch jest podobno gorszy. To tam wtrącono na śmierć głodową Maćka Borkowica, na rozkaz rozgniewanego króla Władysława. Lecz Matejko swój słynny obraz malował podobno właśnie tu, w Bieczu. Do Łęczycy było za daleko, za kordonem.

By dodać sobie animuszu, w ciemności obmierzam celę: dwanaście stóp w jedną stronę, dwanaście w drugą, więc do pułapu musi być też stóp dwanaście, bo gotyccy mistrzowie budowlani przestrzegali żelaznej logiki. W pułapie – wylot sztolni spadowej, którego w czerni nie widać. Może już noc zapadła?

Bardziej niż straszno, zaczyna mi być zimno: mam na sobie dwie koszule, sweter i kurtkę skórzaną, dwie pary spodni i ciepłe skarpety, mimo to zaczynam ćwiczyć przysiady. Mur wokół celi przesłuchań ma trzy metry grubości, loch otoczony jest murem pięciometrowym z ciosów skalnych. Te głazy nie widziały słońca od pięciuset lat, pochłoną każdą ilość ciepła.

Przypominam sobie rady starego brytyjskiego komandosa: w ciemności luzuję pasek od spodni i zaczynam podrygiwać na palcach. Po długim czasie (jak długim – nie zgadnę) zmęczone mięśnie łydek i ud wydzielają odrobinę ciepła, wsączającego się pod koszulę. Lecz jak długo można drygać?

 

HHH

Muzeum bieckie. Rura wodociągu z XV wieku (wydrążone pnie dębowe, łączone metalowymi rękawami), kopia miecza katowskiego (w szczytowej fazie ofensywy gorlickiej, w maju 1915 roku, gdy Biecz czterokrotnie przechodził z rąk rosyjskich do austriackich i odwrotnie, kozacki esauł pożyczył oryginał i do dziś zapomniał oddać). Spuścizna po wielkim bieczaninie, biskupie warmińskim Marcinie Kromerze (1512-1589), sekretarzu trzech królów polskich. Pierwodruk księgi sławnego poety ziemi bieckiej okresu sarmatyzmu.

Po wojnach szwedzkich, najeździe Rakoczego, wojnie północnej i po straszliwej zarazie roku 1721, w Bieczu pozostało trzydziestu mieszkańców. Dziś – mówią burmistrzowie Bogdan i Ślawski – miasto urosło do ponad pięciu tysięcy mieszkańców, lecz wciąż ma poważne kłopoty.

 

HHH

W sensie symbolicznym burmistrz Bogdan jest dumny z królewskiego miasta, z historii i zabytków Biecza. W sensie praktycznym – z niedawnego dokumentu, wytyczającego kierunki rozwoju gminy na kilkanaście lat. Tu kończy się duma, zaczynają się kłopoty. Bezrobocie w gminie sięga piętnastu procent, niektóre małe zakłady nie płacą podatków, bo nie mają z czego. Główny pracodawca, Zakłady Pieczywa Cukierniczego „Kasztelanka”, przeżywa kłopoty. Gdyby „Kasztelanka” padła, a wraz z nią czterysta miejsc pracy, to – mówi Bogdan – szkoda gadać.

Jednak największy paradoks, to zabytki historyczne. Przyciągają turystów, lecz są ogromnym obciążeniem dla małej gminy. Przy nowej polityce Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego jesteśmy zmuszeni pokrywać całość wydatków na konserwację, mówi Leszek Ślawski. Pragnęlibyśmy, aby resort wsparł nas swoim budżetem.

Wszyscy tu znają na pamięć bon mot ministra Andrzeja Zakrzewskiego: „Ministerstwo to nie jest adres, pod którym rozdaje się pieniądze”. Mają nadzieję, że to za mało, aby budować politykę kulturalną starego narodu, któremu niewiele pozostało z pierwotnego dziedzictwa.

Mówi Ślawski: „My już oszczędzamy każdy grosz. Zmieniliśmy dziurawy hełm na wieży ratuszowej, rozpisaliśmy przetarg na renowację samej wieży, zamiast wypożyczania metalowych rusztowań, robimy tańsze, drewniane, sposobem gospodarczym. Ale po prostu nie dajemy rady”.

 

HHH

W tydzień później przekazuję ministrowi petycję młodych burmistrzów (Bogdan i Ślawski dobijają do czterdziestki) i wiem, że rozłoży ramiona: nie ma pieniędzy. Mówię: Andrzeju, wspomnij, jak poddani chwalili Herakliusza Lubomirskiego – ludzki pan, mówili, bije, lecz nie kaleczy. Zakrzewski sięga do telefonu, łączy się z komórką burmistrza, coś tam długo, łagodnym głosem tłumaczy. Petycja burmistrzów ląduje na specjalnej półce przy ministerialnym biurku, po lewej stronie, od serca. Ale to na następny rok, wyjaśnia zmęczony minister.

A ja już jestem myślami u Tadeusza Syryjczyka, ministra transportu i gospodarki morskiej oraz Tadeusza Suwary, szefa dyrekcji dróg publicznych. Biecz i pobliskie Pilzno błagają o budowę obwodnic, 40-tonowe TIR-y przejeżdżają przez rynki tych miast, od wibracji sypie się już gotycka cegła, która przetrzymała Szwedów, Wołochów, Rosjan, Niemców, Sowietów i wszelkie inne zarazy ubiegłych 350 lat polskiej historii. Ludzie, pomóżcie!

 

HHH

Ludzie, wypuśćcie! Od środy po południu przesiedziałem w lochu już chyba dłużej niż dobę. Trudno mierzyć czas w kompletnej czerni, lecz przecież wiem, ile razy siusiam na wolności. W lochu wybrałem sobie kącik do siusiania; nie wiem, czy trafiam do tego samego za każdym razem. Myślę, że musi już być noc z czwartku na piątek. W piątek przyjeżdża po mnie samochód z Rzeszowa.

Skaczę, jak oszalały, starając się rozgrzać, i dokonuję epokowego odkrycia: Maćko Borkowic wcale nie zmarł z głodu! Nie było lochów głodowych! Były lodownie, w których skazańcy marli z wyczerpania. Czuję, jak uchodzi ze mnie ciepło, niczym z otwartej żyły. Wsiąka w mury.

 

HHH

Nie było śmierci głodowej! Prowadzę wykład dla studentów historii Uniwersytetu Harvarda. Rozjarzone podziwem oczy. Z bocznych drzwi wychodzi król Szwecji w podkasanych czerwonych pludrach i na srebrnej tacy niesie ku mnie Nagrodę Nobla.

Załamują się pode mną kolana, w ciemności opieram się nadgarskiem o ohydną polepę z ubitego przez setki lat pyłu i odchodów ludzkich, trafiam na jakiś krążek. Więc można jednak zasnąć na stojąco! Obmacuję krążek. Chyba peerelowska aluminiowa pięciozłotówka. Musi tu być więcej monet, wrzucanych przez turystów – na szczęście. Może stare trojaki i szóstaki? Nie, wtedy nie było turystów, pchających się na noc do lochu. Zachciało się głupiemu, to teraz skacze i płacze. Chyba już piątkowy wieczór nastał. Już dwie doby?

 

HHH

Czy obecni bieczanie mają w sobie stare skłonności do „beskidnictwa”? Nadkomisarz Wędrychowicz jest bieczaninem z dziada pradziada, ma prawo do wypowiedzi na ten drażliwy temat. Ku mojemu zdziwieniu, odpowiada twierdząco: „Mają, choć klasyczne zbójnictwo należy do przeszłości. Częste są jednak bójki z użyciem narzędzi ostrych lub tępych, prowadzące do uszkodzeń ciała, częste są też włamania do sklepów, zwłaszcza na obrzeżach miasta”.

 

HHH

Dlaczego do mojego „sklepiku” nikt się jeszcze nie włamuje? Już dawno musi być piątek. Burmistrz chyba zadecydował, że jeślim taki figlarz, to on mi też figla spłata. Dwa razy za PRL-u siedziałem, raz w ciemności pod ziemią, na „dołku” milicyjnym, drugi raz w dawnym X Pawilonie w warszawskim więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Tygodniowy strajk głodowy prowadziłem, w karcerze mnie trzymali, na dechach spałem, wodę z wiadra piłem, ale to był spacerek wśród róż w porównaniu z tym lochem. Tu ani się położyć, ani usiąść, ani oprzeć o ścianę, ani zasnąć. Średniowieczne gestapo!

 

HHH

Doktor Ślawski wraz z żoną Gabrielą, również historykiem, pokazują mi list od śp. Tadeusza Przypkowskiego z Jędrzejowa. Jeden z dwu kalendarzy, wyskrobanych na ścianie celi przesłuchań i podziwianych przeze mnie 25 lat temu, sporządzony został prawdopodobnie przez dawnego członka rodziny Przypkowskich: Anno Domini 1668, 40 wyskrobanych dołków w ceglanym murze, herb Trójczak rodu Przypkowskich. Śp. Tadeusz domniemywał w swym liście, iż był to Konstanty (Constantinus) Przypkowski, zagorzały arianin, który odmówił wyjazdu z Polski po sejmowej uchwale, wyganiającej Braci Polskich w 1658 roku. Jeśli to prawda, to kat rozmawiał z nim codziennie przez blisko sześć tygodni, nakłaniając go do porzucenia „kacerstwa” lub do wyjazdu, na noc zaś spuszczał go sztolnią do lochu.

 

HHH

Pytam małżeństwo historyków, czy obecni młodzi bieczanie zdają sobie sprawę z tego, w jak starej tradycji historycznej są osadzeni? To zależy od ich wrażliwości i od wychowania w rodzinie, mówią. Są tacy, dla których ta tradycja jest pielęgnowana od maleńkości. Wrażliwe dzieci, którym już w przedszkolu pokazuje się gotycką cegłę z odciskami palców robotnika sprzed siedmiuset lat, kontynuują potem tradycję. Ale i inni bieczanie mają chyba w podświadomości jakąś satysfakcję, że pochodzą z tego miasta.

 

HHH

Czy ja z tego lochu już nigdy nie wyjdę? Jeść mi się wcale nie chce, bardzo chce mi się wyjść. Przypkowski siedział (stał?) tu przede mną przez sześć tygodni, czy ja mam jego rekord pobić?

Wysoko słyszę zgrzyt odsuwanej kraty. Do lochu wpada szara smużka światła. Domyślam się, że stłumiony odległością głos należy do burmistrza:

„Panie redaktorze, jest pan tam? Już nastał czwartek. Myśmy przez pana spać nie mogli. Leszek Ślawski w środku nocy na rynek wyszedł, wokół wieży nadsłuchiwał, czy jęków nie usłyszy. Panie redaktorze, może by pan już wyszedł z tej cholernej dziury?”.

Wytrzymałem w bieckim lochu zaledwie piętnaście godzin i dziesięć minut. Naśladowcom odradzam pomysł. Chryste Panie!