Zdjęcie znalezione na strychu

WSPOMNIENIE

Marian Anderson i kapitan NKWD

Zdjęcie znalezione na strychu

JERZY JASTRZęBOWSKI

Nie dożyła wówczas Wielkanocy. Zmarła pięć lat temu, 8 kwietnia, w Portland, w stanie Oregon. Tylko bardzo starzy ludzie pamiętają, jak śpiewała Marian A nderson. Nikt nie wie, ile miała lat, gdy umierała.

Najwspanialszy kontralt naszego stulecia, córka murzyńskiej praczki i wozaka-węglarza, urodziła się w Filadelfii 17 albo 27 lutego roku 1897, albo 1899, albo 1902. Sama nie była pewna daty. Jej ojciec nie umiał nawet doliczyć się swych dzieci. Słownik Biograficzny Biblioteki Kongresu USA i Słownik Muzyczny Grove podają rok 1902. Inne poważne źródła obstają przy wcześniejszej dacie.

Podobno po raz pierwszy zaśpiewała, gdy miała trzy lata; pierwszy publiczny recital dała pięć lat później. Honorarium wyniosło pół srebrnego dolara i Marian twierdziła, że już nigdy potem nie czuła się tak zamożna, jak wówczas.

Odmówiono jej wstępu do szkoły muzycznej — była Murzynką. Lecz członkowie Kościoła baptystów, w którym śpiewała co niedzielę, złożyli się po parę centów, zaś włoski imigrant-nauczyciel śpiewu docenił talent dziewczynki. W 1925 roku wygrała konkurs w Nowojorskiej Filharmonii i świat stanął przed nią otworem.

Świat tak — lecz nie cała Ameryka. W 1939 r. była już sławą, gdy ultrakonserwatywna organizacja Cór Amerykańskiej Rewolucji odmówiła wynajęcia swej Sali Konstytucyjnej na występ Anderson. Nie mogła w stolicy czarna śpiewać dla białych.

Wówczas zdarzył się cud. Eleanor Roosevelt z hukiem rzuciła honorową legitymację członkowską Cór i skłoniła władze miejskie do zorganizowania koncertu pod gołym niebem, na placu przed pomnikiem Abrahama Lincolna. Zachowały się zdjęcia i zapis dźwięku: siedemdziesiąt pięć tysięcy słuchaczy, biali z czarnymi pospołu, płaczących ze wzruszenia, gdy z kruchej figurki u stóp kamiennego Abe płynęły zaczarowane dźwięki Schubertowskiej „Ave Maria”, arii operowych, negro spirituals, wreszcie wstrząsające wykonanie pieśni „America, America”.

Ów koncert odbył się w niedzielę wielkanocną 1939 roku. Arturo Toscanini powiedział: „Taki głos, Marian, słyszy się raz na stulecie. Jesteś największą śpiewaczką świata. ” Jej głęboki, pulsujący kontralt swobodnie obejmował trzy oktawy.

Była największą śpiewaczką świata w swej kategorii głosu, lecz Metropolitan Opera zaprosiła ją na występy dopiero, gdy Marian miała 53 lub 58 lat. Śpiewała w „Balu maskowym” Verdiego i orkiestra kilkakrotnie przerywała grę, bowiem zagłuszały ją oklaski dla drobnej Murzynki. która pojawiła się na scenie.

Śpiew Marian Anderson był dla ruchu równouprawnienia czarnoskórych obywateli USA tym, czym w sensie politycznym były dlań przemówienia pastora Luthera Kinga. Elektryzowała tłumy, nie wypowiadając słowa o polityce. W czasie swego długiego życia coraz rzadziej słyszała pogardliwe uwagi o „śmierdzących czarnuchach”, „parszywych żydłakach”, „tępych Polaczkach”, „głupich Chińczykach”. Ameryka stawała się tym, czym jest obecnie — wspaniałym krajem.

* * *

Gdzie Rzym, gdzie Krym? Gdzie Marian Anderson, gdzie tytułowy kapitan NKWD?

W lipcu 1944 r. mój ojciec ściągnął rodzinę z letniska we wsi Zamlądz pod Otwockiem do Warszawy. Zamlądz leżał na wschód od Wisły. Od wschodu szła ofensywa Armii Czerwonej. Pogłoski mówiły o hordach Kałmuków na włochatych konikach. Dorośli uważali, że w mieście będzie bezpieczniej.

Ojciec zginął w gruzach Warszawy, reszta rodziny cudem uratowała się z masakry na Kolonii Staszica. Ironia historii: mordowali nas Kałmucy — pamiętam twarze — z brygady RONA, dowodzonej przez Polaka-renegata, byłego oficera Armii Czerwonej, hitlerowca Mieczysława Kamińskiego.

Natomiast mieszkańcy Zamlądza uchowali się bezpiecznie. Gdy zjechaliśmy na Wielkanoc 1945 r. (warszawskie mieszkanie było spalone) , opowiedzieli, jak było.

Późnym latem 1944 roku naszą letniskową willę zajął kapitan NKWD z ordynansem. Enkawudzista zachowywał się poprawnie, nikogo w okolicy nie zabił, ani nie a resztował. Bywał nieobecny całymi dniami. Gdy wracał, bywało — upijał się i wówczas strzelał z pistoletu do celu.

Jak na pijanego, sukinsyn miał cel niesamowity: odstrzelił szczyt ceramicznego balaska na zwieńczeniu dachu willi (można sprawdzić, ułomek sterczy do dziś) , odstrzelił też szczytowe pędy wielu sosen w okolicznym lesie. Pewnie do dziś nowi letnicy dziwią się, dlaczego tyle starych już sosen nie rośnie tam wzwyż. Siedzą przygarbione. Ja wiem, dlaczego.

Oficer zniknął zimą, gdy front przetoczył się za Wisłę, zaś po latach ja — ówczesny wyrostek — natknąłem się na schowek na strychu. Znalazłem zmurszałe walonki oraz, wetknięty w jeden z nich, stary egzemplarz „Life Magazine” z pieczątką „Czytelnia Ambasady USA w Warszawie”. Z okładki patrzyła na mnie kobieta o kruczych włosach i cerze koloru mlecznej czekolady; wewnątrz pisma — fotoreportaż z życia Marian Anderson.

W jaki sposób „Life” z ambasady znalazł ostatnie schronienie w starych walonkach enkawudzisty? Nikt tego już nie rozwikła i nie jest to ważne. Dla ówczesnego wyrostka zdjęcia murzyńskiej śpiewaczki były początkiem fascynacji wysoką kulturą amerykańską, która — w przeciwieństwie do błyskotliwej, lecz tandetnej popkultury — pozostaje mało znana wśród większości Polaków.

* * *

Marian Anderson nie miała dzieci. W swej autobiografii pod tytułem „My Lord, What a Morning” (O Panie Mój, cóż za poranek! ) napisała: „Misją mojego życia jest pozostawienie po sobie tego rodzaju wpływu, który umożliwi innym pójście mym śladem”.