O umieraniu

Obserwowałem na ekranie, jak samolot wbija się w południowy wieżowiec World Trade Center na wysokości mniej więcej 80. piętra. Na 80. piętrze pracuje mój syn

źródło: Nieznane

O umieraniu

W płonącym wieżowcu WTC

(C) REUTERS

JERZY JASTRZĘBOWSKI Z TORONTO

Zaczyna się od żołądka: mdłości, w gardle piołun, paraliż postępujący w głąb, wreszcie dochodzący do serca. Kolana miękną. Wtedy traci się przytomność.

 

Na biurku w Toronto – bateria telefonów, nad biurkiem – pochylony ku mnie telewizor, nastawiony na CNN. We wtorek, o 08:48 koleżanka przy sąsiednim stanowisku jęknęła: co za koszmar, spójrz na CNN, jakiś samolot wbił się w północny wieżowiec World Trade Center.

Patrzę: czarna dziura, trochę dymu, mój syn o tej porze jest już w pracy na 80. piętrze, lecz nie w tym wieżowcu, w sąsiednim, od południowej strony. Paskudna myśl – u niego wszystko w porządku, jeśli są ofiary, to tylko wśród obcych – lecz dla pewności wystukuję, jak dziesiątki razy przedtem, numer jego komórki. Głos automatycznej telefonistki odpowiada, że sorry, wszystkie łącza chwilowo zajęte, proszę spróbować później, po paru próbach rezygnuję, przez komputer do studia radiowego przekazuję, co wiem, program już idzie na żywo, gdy na ekranie nade mną inny samolot wbija się, również na żywo, w drugi (mój!) wieżowiec na wysokości mniej więcej osiemdziesiątego piętra, a po sekundzie z przeciwległej ściany wytryskuje słup ognia. Tam już nikt nie żyje!

Jest 09:05, gdy zaczyna się umieranie. Sztywnymi palcami wystukuję już bez przerwy numer synowskiej komórki, lecz telefonistka nie odpowiada, komórka zaś milczy. Jest martwa.

Paraliż rozszerza się koncentrycznie od żołądka. Smak piołunu w gardle. Dzwonię jeszcze do domu, tam telefon zajęty, i w tym momencie widzę, jak z najwyższych pięter, podgrzewanych ogniem od dołu, odrywają się mrówki ludzkie i – wymachując odnóżami – lecą w dół. Ktoś odsuwa mnie wraz z fotelem od biurka, ktoś zajmuje moje miejsce. Potem koleżanka pyta, jak się czuję i wręcza kartkę: był telefon z domu, wszystko OK, żona dzwoniła już jakiś czas temu, lecz nie chciałam ci przeszkadzać, byłeś tak pochłonięty telewizją…

Po półgodzinie jestem w domu. Gdy dzwoni telefon, dopadam pierwszy i jak przez grubą zasłonę słyszę głos: Tata? Tu Wojtek, wciąż jeszcze żyję.

Tej nocy źle się czuł i po raz pierwszy od lat zapomniał nastawić budzik. Spóźnił się na pociąg, dowożący go z New Jersey do Manhattanu. Kawę i rogalik kupił za kwadrans dziewiąta przed wejściem do pierwszego wieżowca, skąd pasażem co dzień przechodzi do drugiego.

W tym pierwszym mijał tłum ludzi czekających na ekspresowe windy, gdy szyby zaczęły pryskać do wnętrza, rozległ się syk i wybuch, z otworów wentylacyjnych buchnął płomień. Przeraźliwy zgrzyt i huk spadającej windy. Niesieni podmuchem ludzie sunęli na brzuchach po kamiennej posadzce. Wrzucił kawę i rogalik do kosza i wybiegł na zewnątrz.

Gdzieś bardzo wysoko zobaczył smugę dymu. Ludzie mówili „głupoty” o jakimś samolocie. Wraz z tłumem gapił się w górę, zastanawiając się, czy iść do swojego wieżowca, czy wracać do domu. Wybrał to drugie, lecz wpierw zadzwonił do matki. Przekraczał jezdnię Westside Highway (ruch samochodowy był już wstrzymany), gdy usłyszał krzyk ludzi, potem drugi wybuch. Nie zdążył się obejrzeć: gorący podmuch osmalił mu kark, rzucił wraz z innymi na bruk. Wtedy zaczął uciekać.

Od lat, idąc nocą do pracy, modlę się za jego pomyślność, on zaś – bezbożnik – kpi z mojego zacofania: Tato, co za głupie przesądy, przecież nie ma Boga. We wtorek po raz pierwszy się zawahał. Skoro zaś rzecz o umieraniu, zapewniam, że wierzącemu umiera się raźniej.

No, ale nawracać nikogo nie będę, trzeba to samemu przeżyć.-