Album

REPORTAŻ

Album

JERZY JASTRZĘBOWSKI

albumCzortków na Podolu, lata dwudzieste. Żydowski cieśla patrzy z miłością na dorastającą wnuczkę. Zapomniał o tlącym się papierosie w prawej dłoni, zapomniał o niesfornych pejsach. Może uczy dziewuszkę, jak postępować z drewnem, aby poddawało się ludzkim dłoniom? Pod pachą trzyma cztery stare deski, ona zaś – wyszczerbioną deseczkę; w drugiej piąstce ściska młotek i cęgi. Ach, jak on musiał ją kochać!

Jaki był ich późniejszy los?

Marek Web, niegdyś polski i żydowski dziennikarz, obecnie amerykański archiwista z niegdyś wileńskiego, obecnie nowojorskiego Żydowskiego Instytutu Naukowego YIVO nie zna ich losów. Z pewnością od dawna nie żyją. Nie zgłosili się po opublikowaniu przez Weba w Ameryce albumu cudownych fotografii Altera Kacyzne z żydowskich zakątków przedwojennej Polski: od warszawskich Nalewek, przez Ryki (Rike), Kozienice (Kożenic), Maków Mazowiecki (Makewe), Łuków (Łykewe), Górę Kalwarię (Ger), Kazimierz nad Wisłą (Kuzmir ojf der Wajsel), Rzeszów (Rajsze), po Czortków (Czortkew). Tytuł albumu: „Pojln” (Polska).

Urodzony w Wilnie, mieszkający w Warszawie, Alter Kacyzne był chyba tym dla ikonografii narodu żydowskiego dawnej Rzeczypospolitej, czym bracia Singerowie byli dla jego literatury. Na szczęście dla potomności, w roku 1923 przyjął zamówienie z redakcji nowojorskiego dziennika żydowskiego Forwerts. Przez kilka następnych lat podróżował po Polsce, robiąc zdjęcia biedoty żydowskiej. Archiwum pana Kacyzne zginęło wraz z zagładą Żydów Warszawy (on sam został zamordowany w pogromie w Tarnopolu w 1941 r.), natomiast przesłane do Nowego Jorku klisze, niektóre nigdy niepublikowane, zachowały się w zakurzonych pudłach. Marek Web wydobył je na światło dzienne.

Oglądam zdjęcie uśmiechniętej grupki literatów żydowskich – wśród nich tak znakomici, jak Perec Markisz i Izrael Joszua Singer. Podpis: „Di Chaliastre (Chałastra) w świderskim pensjonacie”. Wyłania się obraz z dzieciństwa.

Świder

Dorożkarz, pan Odolak, strzelał z bata, wykręcając spod stacji, ja zaś – sadzany obok niego na koźle – podrygiwałem ze strachu. Jechaliśmy błotnistą lub kurzliwą, zależnie od pogody, ulicą Majową. Wiele mijanych po drodze domów stało pustych. Musiały to być lata 1943 i 1944. Napływowa ludność jeszcze się do nich nie wprowadziła. Dorośli mało co bąkali na ten temat w mojej obecności – widać nie był to dla nich łatwy temat. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przed wojną Świder i sąsiedni Otwock były wakacyjnym wyrajem niezamożnych warszawskich rodzin żydowskich, zwłaszcza żydowskiej inteligencji. Chrześcijański Świder zaczynał się dopiero dwa kilometry od stacji i nazywał się już Zamlądz. Tam wiózł nas co roku pan Odolak. Mijaliśmy opustoszałe żydowskie pensjonaty w stylu nadświdrzańskim, wszystkie drewniane, wszystkie z werandami, wszystkie werandy z filigranowymi okapami, niczym łowickie wycinanki, wyrzynane laubzegą.

Lipiec 1944 roku musiał być upalny. Tak wynika z ostatniego listu, pisanego przez mojego ojca do swej dalekiej krewnej Hedi, córki austriacko-polskich krakauerów Nemetschke. Po mężu nazywała się Stettner. Ojciec pisał, iż wobec nadciągającego frontu sowieckiego ściąga rodzinę ze Świdra-Zamlądza do Warszawy. Tu miało być bezpieczniej. Miało być powstanie. I było.

Ojciec zginął. Niewymordowana część rodziny, wyrzucona z warszawskiej Kolonii Staszica, po wielu tarapatach trafiła jesienią 1944 roku do Krakowa. Szurałem butami w rdzawych liściach kasztanowców – pewnie na Plantach.

Kraków

Do dziś pamiętam. Na półpiętrze kamienicy blisko Rynku pokazują mi drzwi mieszkania krewnych mojej austriackiej babci, gdy ścina mnie przerażenie: z drzwi wychodzi gruby mężczyzna w hitlerowskim mundurze i w dodatku z psem. Pies okazał się być komicznym buldożkiem francuskim, lecz z mundurem trudno było się pogodzić. Czasem rozumiałem, co przy mnie mówiono, czasem zaś nie. Polszczyzna używana była w tej rodzinie przemiennie z niemczyzną.

Z „hitlerowcem” chyba pogodziłem się po jakimś czasie, bo podobno domagałem się, by dał mi bawić się pistoletem. Pamiętam straszny huk, gdy wystrzelił pod nogi na postrach – widać ślepym nabojem, bo dziury w dywanie nie znalazłem. Początkowo przewinęła się przez mieszkanie jego młoda córka Hedi, lecz wkrótce znikła. Starszym kobietom obu rodzin źle układało się współżycie w jednym mieszkaniu, moje babcie narzekały na „Niemrę”. Po kilku tygodniach trzeba było uciekać dalej.

Dorastając po wojnie, nie umiałem ustalić miejsca, jakie zajmował „hitlerowiec” w mojej tradycji rodzinnej, w której Niemcy uważani byli wszak za śmiertelnych wrogów. Minęło ponad czterdzieści lat, minął stan wojenny, w połowie lat osiemdziesiątych miałem dużo czasu, jeździłem z Warszawy do redakcji „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, postanowiłem dojść prawdy. Ulica, pamiętałem, nazywała się Poselska.

Inny Kraków

Miałem szczęście. W sieni trzeciego z kolei domu znalazłem znajome nazwisko na liście lokatorów. Szedłem starymi schodami na piętro, gdy otworzyły się te same, co wówczas drzwi i wyszła z nich starsza pani. Na mój widok upuściła kubełek ze śmieciami: Jezus Maria, Zbyszek! – wykrzyknęła imię mojego ojca.

W tym samym salonie, w którym padł strzał z pistoletu, przy tym samym stole, Hedi Stettner opowiedziała mi historię krakowskiej rodziny.

Jej ojciec Alexander (Xandl) Nemetschke był krakauerem starej daty: Austriakiem, właścicielem hurtowni farmaceutycznej, żonatym z dystyngowaną damą ze starej krakowskiej rodziny. Hedi (czyli Jadzia) wychowała się już w polskiej szkole i w polskim klubie sportowym. Była mistrzynią Krakowa w pływaniu. Przez sport i wspólną naukę w Akademii Handlowej poznała swego męża, Janka Stettnera. Zaraz na początku okupacji austriaccy obywatele w Generalnej Guberni uszczęśliwieni zostali statusem Reichsdeutschów i zmobilizowani. Ojca też ubrano w mundur, mówiła Hedi, a z uwagi na wiek i austro-węgierską rangę oficerską z pierwszej wojny, został kapitanem Hilfspolizei, czyli czegoś na podobieństwo ORMO lub Straży Przemysłowej. Pilnował zresztą głównie własnej hurtowni. Swoim mundurem osłaniał Janka, mówiła Hedi, który był oficerem zgrupowania „Żelbet” AK okręgu krakowskiego. Janek był wiele pięter nade mną w hierarchii służbowej, mówiła Hedi, ja byłam tylko łączniczką AK. Nasze mieszkanie było jedną z najlepiej zakonspirowanych skrzynek kontaktowych w Krakowie. Wasz przyjazd z Warszawy był istnym kataklizmem: bambetle, dzieciaki, ciekawość całej kamienicy skupiona na nas. Błagałam mamę, aby jak najrychlej wypchnęła was dalej. A zresztą wiesz chyba, Jurku, co krakowianie sądzą o warszawiakach?

– Wiem, wiem. Ale na miłość Boską, czemuście nigdy mi wcześniej o tym nie powiedzieli?

– Jakże mogłam mówić, skoro w czterdziestym czwartym wszystkich nas mogło w każdej chwili aresztować gestapo, zaś w czterdziestym piątym Janka poszukiwało NKWD i UB. Takich rzeczy nie opowiada się dzieciom. A potem przestało to być ważne. Za późno. W złym okresie historii przyszło nam żyć.

Hedi, nigdy nie jest za późno.

Jan Stettner był wówczas w szpitalu. Spotkałem go przy następnej wizycie. Oto jego krótka opowieść:

Niemiecka rodzina Stettnerów osiadła na Podolu bardzo dawno temu. W domu przed wojną starsi z rzadka już mówili po niemiecku, zaś Janka Stettnera, przez rodziców zwanego jeszcze Hansi, wychowało polskie harcerstwo. Od czasów szkolnych był też zawołanym sportowcem. Zejście do okupacyjnego podziemia, wraz z kółkiem studenckich przyjaciół, było czymś oczywistym.

– Panie Janku, to gdzie pan się urodził?

– Od maleńkiego wychowałem się w Czortkowie. To takie polsko-ukraińskie miasteczko na Kresach. Tam kończyłem też gimnazjum. Piękne okolice. Ech, Jurku, chciałoby się jeszcze…

Zaniósł się duszącym, sercowym kaszlem. Nie dowiedziałem się, czego chciałoby się jeszcze. On czuł się fatalnie, ja śpieszyłem się na pociąg do Warszawy.

Czortków

Jan Stettner, rocznik 1913, i wnuczka żydowskiego cieśli, urodzona prawdopodobnie w latach 1913-1914, wzrastali obok siebie. Czy mogli zetknąć się? Chodzić do tej samej szkoły?

Marek Web mówi, że – jeśli jej rodzice nie byli ortodoksyjnymi Żydami – nie było to wykluczone, ponieważ obowiązek szkolny dotyczył wszystkich na równi. Natomiast, jeśli byli ortodoksami, posyłali dziewczynkę do Beis Yakov, wyznaniowej szkoły dla dziewcząt. Lecz w tym przypadku mogła oglądać Janka na boisku, gdy grał w reprezentacji piłkarskiej swej szkoły. A cóż mogło być bardziej pasjonującego w Czortkowie, niż mecze piłkarskie?

Jaki więc był ów polsko-ukraiński Czortków?

Przewertowałem przedwojenne encyklopedie, od Ultima Thule i Gutenberga, po Trzaskę-Everta-Michalskiego i powojenną Wielką Encyklopedię Powszechną. Dla polskich autorów najwyraźniej ważny był fakt, iż było to polskie miasto powiatowe. Polacy mieli stanowić blisko 50 procent jego ludności, która w 1921 roku wynosiła zaledwie 5191 osób, lecz później szybko rosła.

Powojenna ukraińska Encyclopedia of Ukraine pod redakcją Wołodymyra Kubyjowycza (Toronto-Buffalo-Londyn) nie przeczy temu: w 1931 roku 19-tysięczna ludność Czortkowa dzieliła się na Ukraińców – 22,8 procent, Polaków – 46,4 procent i Żydów – 30 procent. Lecz najwięcej miejsca w historii Czortkowa autorzy poświęcili Ukraińskiej Armii Galicyjskiej, która 8 czerwca 1919 roku przerwała polski front pod miastem i rozpoczęła ofensywę czortkowską. Ofensywa po tygodniu zakończyła się odwrotem i klęską, lecz dla Ukraińców był to jednak ważny moment. Ani dla nich, ani dla nas, Polaków, nie była widać ważna obecność Żydów w mieście, bo encyklopedie nic więcej o nich nie mówią.

Inny Czortków

Marek Web: z żydowskiego punktu widzenia, Czortków był „a jidysze sztetl”, żydowskim miasteczkiem, mimo iż Żydzi nie zawsze stanowili w nim większość. Zadecydowała o tym historia. Historia Żydów na tamtych terenach była całkiem różna od historii Polaków i Ukraińców.

Encyclopedia Judaica, wydana w Jerozolimie w roku 1972, tak przedstawia historię Czortkowa: żydowska społeczność datuje się od początków istnienia miasta, założonego w 1522 roku. Z 50 osiadłych rodzin Żydów czortkowskich niemal wszystkie zostały wyrżnięte w czasie powstań kozackich. Sytuacja była tak straszna, iż do 1705 roku kahał zakazywał Żydom osiedlania się w Czortkowie. W następnych dwóch wiekach nastąpił jednak rozkwit działalności miejscowych uczonych, wśród których encyklopedia wymienia rabina Szragę i talmudystę Zevi Hirscha Horowitza. W 1860 roku Dawid Mojżesz Friedmann, syn Izraela z Rużyna, założył w mieście dynastię chasydzką. W 1921 roku, na ogólną liczbę 5191 mieszkańców było w Czortkowie 3314 Żydów. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej było ich około ośmiu tysięcy.

W 1941 roku większość młodych Żydów uciekała na wschód, wielu zostało zmobilizowanych do Armii Czerwonej. Hitlerowcy wkroczyli do miasta 6 lipca, zaś w cztery dni później odbył się pierwszy pogrom: 200 zamordowanych. Mordowano zwłaszcza starców i matki z małymi dziećmi, pozostałych zabierano do obozów. W sierpniu 330 osób rozstrzelano na dziedzińcu więziennym, około setki w pobliskim Czarnym Lesie. I potem już same daty i przybliżone liczby ofiar. Większość Żydów wywieziono ostatecznie do obozu śmierci w Bełżcu, ale niektórych mordowano na miejscu jeszcze w sierpniu 1943 roku, po czym miasto zostało wreszcie ogłoszone Judenrein. Nie było już Żydów w Czortkowie.

Jak jedno małe miasto mogło doczekać się trzech tak różnych opisów swej historii? Potężne były siły odrzucenia i odporu, aby do tego stopnia zablokować zgodną kohabitację narodów i kultur. To dlatego latem czterdziestego czwartego roku chrześcijański chłopiec mógł jeździć w Świdrze chrześcijańską dorożką, nie rozumiejąc, dlaczego mijane domy są puste.

Na tym mógłbym opowieść zakończyć, gdyby nie chęć poznania późniejszych losów opisanych powyżej osób. Oto, czego zdołałem się dowiedzieć.

Ludzkie losy

Xandl Nemetschke musiał uciekać z Krakowa, gdy armia Iwana Koniewa okrążała miasto w styczniu 1945 roku. Mundur oficera niemieckiej policji w rękach NKWD był przepustką na tamten świat, zaś tłumaczenie, iż ukrywał oficera Armii Krajowej, spowodowałoby wejście do akcji oficerów kontrwywiadu SMIERSZ. W 1948 r. Xandl przyjechał na chrzciny wnuczki. Wówczas zgłosiło się do niego dwóch panów z Urzędu Bezpieczeństwa. Powiedzieli, że znają jego patriotyzm i pewni są, że współpraca ułoży się znakomicie. Na wzmiankę o współpracy, mówiła mi Hedi, ojcu ręce się trzęsły, gdy biegł na dworzec kolejowy. Oka nie zmrużył, dopóki pociąg nie przekroczył austriackiej granicy. Zmarł w Wiedniu w roku 1965.

Cofnijmy się jednak o lat pięćdziesiąt. W 1915 roku młody oficer piechoty armii austro-węgierskiej, Xandl Nemetschke, ożenił się z Olgą, córką starej i bogatej krakowskiej rodziny Brummerów. Owa, przeklęta przez moje babcie, „Niemra” nie była Niemką. Była pełnej krwi Żydówką. On był katolikiem. Ślub wzięli w obrządku ewangelicko-augsburskim. Podczas okupacji Xandl chronił żonę i jej rodzinę przed gestapo, ona zaś później odmówiła ucieczki z Krakowa. Historia oszalała, mawiała, lecz nie był to wystarczający powód, by Olga Brummer-Nemetschke porzuciła swój Kraków i tułała się wśród obcych. Zmarła w Krakowie w 1969 r.

Jan (Hansi) Stettner, w 1939 roku podporucznik rezerwy, przydzielony do 20. pułku piechoty, później porucznik AK, pseudonim „Sarmata”, dowódca III baonu krakowskiego zgrupowania „Żelbet” (dwukrotny Krzyż Walecznych), w lutym 1945 roku aresztowany przez UB i przetrzymywany przez cztery miesiące w strasznych warunkach przy ulicy Kapucyńskiej w Krakowie, wypuszczony w czerwcu 1945 roku, po części na interwencję swego młodszego brata Adama, który przywędrował ze wschodu jako chorąży kościuszkowców, głównie jednak ze względu na gruźlicę, która rozwinęła się w więzieniu. Po wojnie zweryfikowany w stopniu kapitana. Zmarł w Krakowie w 1993 roku.

Jadwiga (Hedi) Stettner (1917-1988), łączniczka, kolporterka, sekretarka sztabu III baonu „Żelbet” (sztab wraz z magazynem mieścił się w jej rodzinnym mieszkaniu), po wojnie zweryfikowana w stopniu podporucznika AK. Po ukochanym ojcu – Austriaczka, po mężu – Niemcu z pochodzenia – polska patriotka i działaczka ruchu oporu, po matce – Żydówka i patriotka Krakowa. Kto nie rozumie, niechże pomieszka w Krakowie ze dwieście lat. Wówczas wszystko stanie się jasne. Wielka była spajająca siła polskiej kultury, w ramach której dobrze się również czuli Austriacy i Niemcy, Żydzi, Ormianie i Rusini. Taki był niegdysiejszy Kraków.

* * *

A jakie były losy żydowskiego cieśli z Czortkowa? Jeśli był mu łaskaw surowy Bóg Żydów, Adonai, chrześcijanom znany jako Bóg Ojciec, to nie dożył on lipca 1941 roku. Czekałby go ten sam los, co autora zdjęcia, Altera Kacyzne. Zachował się opis śmierci tegoż, przekazany przez Nachmana Blitza, świadka masowego mordu na tarnopolskim cmentarzu. Po egzekucji, Kacyzne żył jeszcze. Ukraiński morderca podszedł i tłukł pałką tak długo, aż ciało zastygło.

A co z dziewczynką? Były trzy możliwości. Jeśli, jak wiele młodzieży żydowskiej w latach trzydziestych, przystała do komunistów, to we wrześniu 1939 roku witała wkraczających czerwonoarmistów jak wyzwolicieli, zaś w 1941 roku miała dokąd uciekać – na wschód. Jeśli polityka przyciągnęła ją do organizacji młodych syjonistów Hechaluc, Gordonia lub Haszomer Hacair, to mogła starać się o wyjazd do Palestyny. Wyjazd uratowałby jej życie. Jeśli jednak pozostała w ortodoksyjnej rodzinie – a była to najbardziej typowa sytuacja – to wcześnie wyszła za mąż i rodziła dzieci. Do lipca 1941 roku mogła doczekać się całej gromadki. Z małymi dziećmi nie dało rady uciekać. Chyba właśnie dlatego nie zgłosiła się, ona ani jej dzieci, ani wnuki, gdy na okładce świetnego albumu panowie Kacyzne i Web ukazali całemu światu jej skupioną twarz.

Jerzy Jastrzębowski