Miesięczne archiwum: Lipiec 2013

KOMPOST HISTORII

Nie pytaj, kto był przyjacielem, kto wrogiem…”

 

KOMPOST HISTORII

 

Jerzy Jastrzębowski

 

A tych dwóch młodych Żydów, co z pierwszej masakry uciekli, to policjant Sołomka zastrzelił. Sołomka był kat na Żydów …”

Wygrzewamy się w słoneczku na przyzbie domu w Tylawie, u zbiegu dróg na Duklę, Mszanę i Barwinek. Wasyl Holuta wspomina czas polowania na ludzi. Leżą na łuczkani (na łączce – J.J.) pod Błudnem, mówi Wasyl, obok grobu wcześniej pomordowanych. Jan zna to miejsce.

Znam je i ja. Rok wcześniej zawiózł mnie tam Jan Holuta. Prostokątne betonowe obramowanie, zarośnięte chwastami (obecnie wykoszone), pionowa tablica z napisem po polsku i w jidysz mówi o przeszło 500 Żydach z Dukli i Rymanowa, zamordowanych przez hitlerowców 13 sierpnia1942 roku.

Z reportażu „Łemkowskie góry nieszczęść” („Plus Minus” 41 (195) 12-13 paździer-nika 1996 r.):

„A teraz, powiedział Jan, chcę, aby pan i wnuki wiedzieli: jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam. Jan odciąga nas w las (…) i pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. (…) To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi ich złapali. Łemko furman, nazwiska nie pamiętam, wiózł policjantów z nimi aż tutaj i opowiadał jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą.”  Wziął mnie podziw na upór łemkowskiego chłopa, walczącego o zachowanie pamięci o ludziach, których właściwie nie znał. Ubiegłej jesieni jakieś leśne zwierzę złamało kołek nagrobny. Wówczas Holuta wbił w to miejsce żelazną rurkę, zaś jego wnuk wet-knął w nią gałąź leszczyny. Dla rozpoznania.

Po roku

Najwcześniej udało się rozszyfrować osobę mordercy. Ukraiński policjant Sołomka, który mordował Żydów, bił zaś Łemków, nie był Ukraińcem, wspomina Jan, zaś Wasyl potwierdza. Był mały, czarny, nazywał się podobno Szoma i był Cyganem ze wschodu, prawdopodobnie z Rusi Zakarpackiej. Po wojnie Łemkowie widzieli go na Ukrainie, lecz on, usłyszawszy ich mowę, natychmiast zawinął się i znikł. A więc Sołomka-Szoma prawdopodobnie należał do drugiego z narodów wybranych do gazu i walczył o swe życie, mordując innych. Może chciał udowodnić swą lojalność wobec Niemców i odwlec wyrok?

Potem Janowa żona, Marysia, przypomniała sobie postać i opowieść furmana. Na koniec Teodor Gocz z Zyndranowej przypomniał sobie, że w Dukli mieszka po dziś dzień naoczny świadek likwidacji getta. Godz zawiózł mnie do Antoniego Rysza.

Dukielska rodzina Jarmoszów prowadziła sklep z artykułami żelaznymi w rynku. Mieli czterech synów i córkę. Najstarszy syn, Mendel, zdążył uciec przed hitlerowcami na Wschód. Przeżył. Po wojnie Rysz widział go w Dukli. Resztę rodziny hitlerowcy wymor-dowali, lecz nie jednocześnie. Dwóch młodszych synów – ich imion nawet Rysz nie pamięta – uciekło z obławy w 1942 roku i ukrywało się w pobliskiej wsi Chyrowa. Albo ich policjanci złapali, albo ktoś na nich doniósł, bo kanalie są w każdym narodzie. Dawno nieżyjący woźnica, Fecio „Hładkich” Turkowski, wiózł nieszczęśników z obstawą na zarekwirowanych saniach. W miejscu, gdzie od szosy na Barwinek odchodzi droga w las (wówczas była tam łąka), jeden z Jarmoszów zaczął wzywać Boga na pomstę

Wówczas Sołomka strzelił mu w twarz. Drugiego zastrzelił nad grobem. „Hładkich” zdążył rzucić kilka gałązek jedlina na dno, aby „nie leżeli zakopane jak psy”.

Dziś pozostaje żelazna rurka w lesie i pamięć Jana Holuty. Od pięćdziesięciu pięciu lat czeka na kogoś, kto mógłby się o ciała upomnieć. A może ktoś zechce tam kamień poło-żyć? Wszak nazwiska i okoliczność śmierci są od dziś znane. Teodor Gocz mówi, że niestety taki kamień z napisem może bardzo drogo kosztować, nawet po znajomości – ponad dwa miliony złotych, mówi Gocz. Czyli około sześćdziesięciu dolarów amerykańskich, bo to są stare złotówki.

 

Pamięć Jana Holuty

 

Na skraju gruntu Holutów jest jeszcze pięć bezimiennych grobów żołnierskich z 1944 roku. Pamięci dwóch czerwonoarmistów nikt już nie zachowa, bo im nie dawano nawet metalowych identyfikatorów na szyję. Inna jest sprawa z grobami dwóch oficerów i żołnierza Wehrmachtu.

Opowieść Jana: Latem 1944 roku dowódcy jednostki, umacniającej stanowiska obronne w tych górach, zginęli w wybuchu partyzanckiej miny po słowackiej stronie. Nazajutrz Niemcy owinęli ciała oficerów w hitlerowskie flagi, ciało kierowcy w białą płachtę, i pochowali je uroczyście na polance nad potokiem. Każdemu wsadzono pod głowę zalakowaną butelkę z wojskową metryką. W latach pięćdziesiątych, mówi Jan, przyszedł do wsi list z NRF-u z dokładną mapką i z zapytaniem, czy te groby jeszcze są.

Ale kto wtedy ośmieliłby się do NRF-u listy pisać – zaraz milicja zaczęłaby chodzić po wsi. A trzy lata temu, to jacyś Niemcy – chyba z ambasady – przyjechali samochodem z tłumaczem. Pytali, ja odpowiadał, i potem to już nic nie było.

Jeśli ambasada RFN w Warszawie czytuje „Rzeczpospolitą”, donoszę, że żyje świadek pogrzebu i można poznać nazwiska żołnierzy, których szczątki winny spocząć wśród swoich, na przykład na cmentarzu Wehrmachtu w Przemyślu, zamiast leżeć anonimowo w chaszczach nad beskidzkim potokiem. Jan mówi: – Jak by kto przyjechał, traktorem pod górę wciągnę, nawet na rękach przeniosę, aby sobie lakierków nie ubłocili. Tylko że ja już mam 68 lat, więc niech się pospieszą. Do Jana Holuty łatwy kontakt przez pocztę w Tylawie, zaś do Teodora Gocza w Zyndranowej wskaże drogę każdy miejscowy.

 

Honved-Kadłubek

 

Gocz mówi: – A w Zyndranowej wiosną 1962 roku, przy kopaniu dołu pod słup, chłopi odkopali szkielet. Mundur zbutwiał doszczętnie, znaleźliśmy tylko guzik i sprzączkę od pasa, no i szkielet był bez czaszki. Sam kadłubek. Pochowaliśmy ponownie, co roku na Zaduszki moja żona nauczycielka, wraz z dziećmi ze szkoły, dbała o grób. Teraz szkoła zlikwidowana, grób zarósł łopianami.

Ale dlaczego kadłubek? Gocz szpera w starych papierach: – Myśmy sami zachodzili w głowę, aż przyjechał z Kanady bardzo stary Łemko i opowiedział.

Relacja Mychajły Madzeja: – W grudniu 1914 roku rosyjskie wojsko podchodziło, węgierskie odstępowało. W naszej chałupie spał kapitan Honvedów, stacjonujących w Zyndranowej, gdy do wsi wpadła sotnia kozacka. Kapitan wypadł z domu, nieszczęśliwie

bo prosto pod kopyta kozackiego konia. Kozak przymierzył się szaszką i ściął głowę od jednego zamachu, przekręcił się pod brzuch konia, porwał głowę za wlłosy i pogalopował do swoich. Honvedzi spalili wówczas wieś z zemsty za kozacki napad.

Idę. Resztki mogiły są niemal niewidoczne na skraju błotnistej polnej drogi. Łemkow-skiego gospodarza Teodora Gojdysza zastaję przy wykopkach. W rozmowie zdradza zawstydzenie: Byki tamtędy stale przechodziły, czochrały się o krzyż, aż go zadeptały. Gojdysz obiecuje mogiłę ogrodzić, na Zaduszki zrobić nowy krzyż.

Łemkowie opiekujący się węgierskim grobem – rzecz godna uwagi. Przez pokolenia na tamtejszym terenie Madziarzy mieli opinię wrogów, nawet oprawców, prześladujących

Łemków jako „moskofilów” z powodu ich odmiennej kultury i religii.

 

Austriacy, Madziarzy i „Inni”

 

Beskid Niski – góry cmentarne. Działy się tu rzeczy straszne. Ślady zachowały się do dziś.

Jesienią 1914 roku rosyjskie dywizje szły jak burza, zdobyły Gorlice, doszły do Tarnowa, rwały się ku przełęczom karpackim, by wejść na Węgry – do dzisiejszej Słowacji. Nie weszły. Wiosną następnego roku dowództwo austriackiego frontu na Dunajcu i Sanie przejął pruski generał August von Mackensen i w początkach maja prze-łamał rosyjski front pod Gorlicami. Za tę operację dostał buławę feldmarszałka, zaś ze skłonów Beskidu i Pogórza austriackie komanda grobowe zebrały ponad sześćdziesiąt tysięcy poległych. Jeńcy – rosyjscy kopacze i cieśle, włoscy kamieniarze – zbudowali 388 cmentarzy wojennych. Niektóre, ostatnio odnawiane, przechowały się w znośnym stanie. Zaś inne …

Blisko trzydzieści lat temu wdrapałem się z plecakiem na przełęcz Małastowską i oglą-dałem zaniedbany wówczas – obecnie odnowiony – cmentarz K.u.K. Krieger, czyli wojaków cesarsko-królewskich (czyli austro-węgierskich). W górze Madonna z Dzieciątkiem, pod nią poetycka apostrofa w kamieniu. Z zasapanej wuefemki zsiadł koło mnie stary człowiek. Emerytowany gajowy. Spytałem, gdzie są mogiły Rosjan. Wiedzia-łem, że grzebano ich na obrzeżach cmentarzy austriackich i pruskich. Gajowy wskazał las bukowy po drugiej stronie drogi. – Patrz pan, jakie te buki soczyste i wielkie. Tam leżą Rosjanie.

Nie znalazłem potwierdzenia tej informacji w benedyktyńskiej pracy Romana Frodymy „Galicyjskie cmentarze wojenne – Beskid Niski i Pogórze” (Oficyna Rewasz, Warszawa-Pruszków, 1995). Może nie była to prawda? Panu Frodymie wyrażam wdzięczność za wiele informacji, które pomogły mi w pracy.

Chyba wszyscy wiedzą, kto naprawdę leży w tych „austriackich” i „rosyjskich” mogiłach. W tych pierwszych – prócz Austriaków i Węgrów – leżą też Polacy i Ukraińcy, Czesi i Słowacy, Chorwaci, Bośniacy i Słoweńcy; w tych drugich – również Polacy i Ukraińcy, Litwini i Gruzini, itd. Tylko niektórzy z nich leżą na cmentarzach, , inni przy błotnistych drogach, pod korzeniami drzew.

Na pomniku największego z kilku cmentarzy wojennych w Gorlicach – tego na Górze Cmentarnej – niemądra ręka namazała farbą „Polska nade wszystko”. Niemądra, bo jest to oczywistość. Polska ostatecznie wygrała – choć strasznym kosztem – te pojedynki na bagnety w pierwszej wojnie, na katiusze w drugiej. Cmentarz nie jest miejscem na takie hasła. Raczej oddajmy cześć, zapewnijmy pamięć. 853 austriackich poległych żołnierzy, ich nazwiska na metalowych tablicach pod arkadą, zwieńczoną wojskowym krzyżem: Lubojanski Wiktor, Łysienko Demian, Kasperczak Franz, Kwartnik Johann, Hrdlićka Josef, Augustynski Josef, Dudek Johann, Gąsior Franz, Pilarski Josef. Wewnątrz muru groby pruskich piechurów. Znów polskie nazwiska – jedno za drugim.

Największy galicyjski cmentarz z pierwszej wojny jest w Łużnej na Pustkach. Tam większość poległych „Austriaków” to żołnierze 12. Dywizji Piechoty, w skład której wchodziły aż cztery polskie pułki, m. in. wadowicki i cieszyński, dowodzony przez późniejszego generała, Franciszka Latinika.

 

Twarz Matki

 

Nie o historii wojny jednak jest ten tekst, lecz o ginącej pamięci, należnej poległym i pomordowanym, również „obcym”, zaś szczególnie – bezimiennym. Zza każdego bez-imiennego, opuszczonego grobu majaczy ku nam przerażona twarz matki, która nigdy nie poznała fatalnego miejsca i nigdy nie pogodziła się z myślą, że syn mógł stać się cząstką kompostu historii.

Na dziedzińcu klasztoru oo. Reformatów w Bieczu, wśród kilkunastu mogił, znajduję grób 18-letniego legionisty, Czesława Mariana Wawro, poległego pod miastem 4 maja 1915 roku. W niedalekiej Staszkówce-Dawidówce, przy szosie do Ciężkowic, leży 16-letni podporucznik pruskich grenadierów, von Francois, syn generała, jednego z niemieckich dowódców frontu. Tak powinno być. Matki miały się gdzie wypłakać.

Po trzydziestu latach jestem ponownie na przełęczy Małastowskiej, czytam niemieckie napisy na odnowionym cmentarzu (174 żołnierzy austriackich), przez las, kryjący rzekomo szczątki rosyjskich żołnierzy, docieram do schroniska pod Magurą Małastowską

Pytam o drogę do cmentarza na szczycie góry. Sympatyczny zastępca kierowniczki, którego na świecie nie było, gdym był tu pierwszy raz, przestrzega, bym o zmierzchu tam nie szedł, cmentarz jest kompletnie zapuszczony, ostatnio była tam jakaś grupa dwa i pół roku temu, w 50-lecie bitwy gorlickiej.

 

Cmentarze w mroku

 

Idę. Po dwudziestu minutach wędrówki po kamieniach i w błocie, odnoga w ciemny las. Wpadam w wykrot, potem w drugi, wreszcie trafiam na mur z ciosów skalnych. To tu

Nie widzę grobów. Widzę czarniejsze od nocy korony drzew. Domyślam się, że są to buki i że najstarsze z nich mają dokładnie osiemdziesiąt dwa lata.

Rano idę ponownie. Są mogiły, choć słabo widoczne. W kącie prawosławny krzyż, pod nim wypalony znicz. Według Frodymy, leży tu 60 Austriaków, 76 Rosjan. Są inne spróchniałe krzyże, każdy chylący się w swoją stronę. Metalowe tabliczki dawno odpadły. W odległym zakątku dostrzegam krzyż przewiązany kolorową szarfą i serce skacze z radości. Polacy nie zapomnieli! Przedzieram się przez chaszcze, rozkładam szarfę: barwy austriackie. A więc to grupa z Austriackiego Czarnego Krzyża dwa i pół roku temu uczciła pamięć „swoich”, jednocześnie zapalając znicz na zbiorowej mogile „wrogów”. Podnoszę oczy: stoję u stóp rozpadającego się kopca z głazów. W kamieniu wyryta mocno już zatarta apostrofa w archaizowanej niemczyźnie: „Lasse die Bewaehrten nimmer mehr versiegen …”- „Nie dopuść, by powierzeni Twej pieczy kiedy-kolwiek w przyszłości zostali zwyciężeni…” Inwokacja do Boga. Lecz ja ją biorę do siebie. Opodal, z zapadłej mogiły wyrasta buk o jedenastu przedziwnie splecionych ze sobą pniach. To ilu żołnierzy złożono w tym grobie?

 

Pamięć o „Wrogach”

 

Droga powrotna z przełęczy do Sękowej to droga cmentarna. Co kilometr lub dwa – strzałka ku zalesionym wzgórzom. Największy cmentarz – opodal wsi na odkrytym wzgórzu wśród pól. 109 Austriaków, 190 Niemców poległo we wsi drugiego maja 1915 roku. Mogił rosyjskich nie ma. Nazwiska oficerów niemieckie. Poza nimi: Jackowski Anton, Czajka Stanislaus, Duszynski Bronislaus, Maliglowski bez imienia. I tu krzyż, przewiązany szarfą. Z daleka rozpoznaję barwy papieskie: Centro Studi Storici Primiero Italiano, w trzech językach (niewprawną polszczyzną, po niemiecku i po włosku) przeka-zuje znak czci i pokoju. „Za pamięć poległych w czasie wojny …” W czasie owej wojny Włosi byli wrogami tych, co tu spoczęli, włoscy jeńcy musieli budować ten cmentarz. A jednak pamiętają. A my?

Boli mnie, Polaka, los dziesiątków tysięcy poległych żołnierzy w rosyjskich mundurach, po których najmniejszy ślad się nie zachował. W czasie drugiego oblężenia Przemyśla (w pierwszym, austriacką twierdzę zdobyli Rosjanie), von Mackensen spro-wadził 16-calowe działa oblężnicze Kruppa, które dzień po dniu mieliły wały obronne i murowane forty, aż przemieliły ich dość, by twierdza padła. Gdzie leżą nasi ówcześni wrogowie – rosyjscy obrońcy Przemyśla?

Pytam zaprzyjaźnionego dziennikarza z „Nowin Rzeszowskich”, oddział w Przemyślu,

o cmentarze wojenne w jego mieście. Przemyślanin z dziada pradziada wylicza bez wahania: polski, austriacki (20 000 poległych) i pruski (2 000 poległych) z pierwszej wojny, Wehrmachtu – z drugiej wojny. A rosyjski? Chwila namysłu: Tak, jest pomnik, krzyż prawosławny, na symbolicznym cmentarzu. Ale gdzie są mogiły, pytam? Nie wiadomo. Więc ja podpowiem.

W swej monografii „Twierdza Przemyśl”, Jan Różański pisał (cytuję za Romanem Frodymą): „Strażnicy forteczni opowiadają, że do 1930 roku, przy obchodzie Fortu IV Grochowice, nogi ich często zapadały się do kostek w zbutwiałych szczątkach ludzkich, pogrzebanych przed laty płytko, tuż pod powierzchnią ziemi”. Tam właśnie leżą Rosjanie

 

Na swojej ziemi lżej

 

Słyszę zniecierpliwiony głos czytelnika: a polskie groby cię nie interesują? Tylko rosyjskie, austriackie, żydowskie?
Trzydzieści pięć lat temu wysiadłem z autobusu PKS w Garbatce, chcąc z plecakiem dojść do Czarnolasu. U zbiegu piaszczystej drogi do Czarnolasu i asfaltowej do Pionek stał koślawy krzyż. Spytałem kobietę wiejską: ósmego września 1939 roku z Pionek w kierunku Dęblina uciekał przerażony tłum. Nadleciał niemiecki lotnik. Gdy po nalocie ludzie wrócili na szosę, po jedno ciało nikt się nie zgłosił. Polski żołnierz, dobrze już po czterdziestce, bez furażerki i podobno bez dokumentów. To my go pochowali tam, gdzie padł.

Nie byłem tam od tego czasu. Czy ten krzyż wciąż stoi?

W 1982 roku, na terenie ścisłego rezerwatu, w pobliżu leśniczówki Krzywa Góra w Puszczy Kampinoskiej, ówczesny leśniczy pokazał mi polski żołnierski grób, do którego też „nikt się nie zgłosił”. Wszystkie inne ciała żołnierskie w Puszczy ekshumowano i przewieziono na cmentarze wojenne, mówił leśniczy, a do tego jednego nie ma jak do-jechać, więc ten biedak jest pod naszą opieką. Rodzina leśniczego Adama Bzdaka, z zwłaszcza córki, Agnieszka i Sława, na Zaduszki szły w las i pod przestrzelonym hełmem zawieszonym na krzyżu, zapalały znicz. Czy ten grób jeszcze jest?

Takich samotnych grobów są w Polsce tysiące. Znacznie gorzej jest na Wschodzie. Urząd do Spraw Kombatantów szacuje na około 600 tysięcy liczbę śmiertelnych ofiar wśród Polaków wywiezionych na nieludzką ziemię. Dokładnej liczby nie poznamy nigdy.

Dlatego dobrze się stało, że we wrześniu odsłonięto w Białymstoku Pomnik Nieznanego Sybiraka. I dobrze, że tak aktywne okazało się środowisko polskich Sybiraków, nie winiące za tragedię swych rodzin narodu rosyjskiego, lecz ówczesne zbrodnicze władze i NKWD. Ówcześnie wielu Rosjan z serca pomagało przeżyć polskim rodzinom. Lecz jeśli dzisiaj groby tych rodzin są zaniedbane lub zatarte, cały naród rosyjski winien czuć wstyd. I rosyjski _ nie polski _ dziennikarz winien ten wstyd opisać. Ja nie umiem.

Groby „swojaków” zawsze wywołują żywszy odruch serca. Groby „obcych”, a zwłaszcza „wrogów”, nie cieszą się tym przywilejem. Dlatego podziwiam ludzi, którzy umieją wznieść się ponadto emocjonalne ograniczenie. I dlatego napiszę o ostatniej już grupie nieszczęśników, którym przyszło bezimiennie złożyć głowy na obcej i wrogiej dla nich polskiej ziemi.

 

Bolszewicy

 

W 1972 roku jechałem starą szosą z Warszawy do Poznania. Tuż za Słupcą (obecna szosa przebiega inaczej) tknęło mnie coś na widok tablicy z nazwą wsi Strzałkowo. Za-parkowałem na poboczu, poszedłem w stronę chłopa wiążącego krowę na pastwisku.

Nie doszedłem. Potknąłem się o kamień nagrobny, leżący w trawie. Napis cyrylicą był wówczas jeszcze wyraźny, lecz ja zapamiętałem tylko imię „Roza”. Nadszedł chłop od krowy i opowiedział.

Relacja chłopa ze Strzałkowa: – Panie, zimą 1920 roku był tu obóz śmierci dla bolszewików.. Zgoniono ich tysiące, spali w starych barakach i na gołej ziemi, marli na tyfus i krwawą dyzenterię, a głodni byli! Widziałem, jak matka rzuciła im kiedyś bochen chleba przez drut kolczasty. Rzucili się jak stado obszarpanych kruków. A tej samej nocy żandarmy u nas byli i powiedzieli ojcu, że jak jeszcze raz kogoś przy drutach zobaczą, to cała rodzina pójdzie na wysiedlenie.

Stałem w przerażeniu. Dziś wiem więcej na ten temat. Nie był to obóz śmierci w hitlerowskim wydaniu. Był to obóz jeniecki, w którym panowały cholera i tyfus. Lekarstw nie było, żywności zimą owego roku było niewiele. Stąd te nieludzkie warunki bytowania jeńców, zaostrzone powszechną wrogością do bolszewików. Trudno się dziwić

Lecz przecież to też byli ludzie. Dziś leżą w niewidocznych już mogiłach na ogromnym cmentarzu (trzykrotnie większym od największego w Galicji cmentarz na Pustkach) w pobliskim Łężcu, dwa kilometry dalej przez pola. Leżą tam ze zmarłymi w niemieckim obozie jenieckim lat 1914-1918, który polska żandarmeria odziedziczyła w 1919 roku, przekształcając go we własny obóz.

Po ćwierćwieczu jadę tam ponownie. Na wzgórzu wśród ogromnych pól stoi ubogi, niedawno odnowiony pomnik, zwieńczony prawosławnym krzyżem. Na skraju cmentarza dwie kępy bujnych, nadwymiarowych krzaków – niechybna oznak zbiorowych mogił. U stóp pomnika trzy płyty nagrobne. Patrzę na środkową i oczom nie wierzę: zatartą już cyrylicą po rosyjsku i również po niemiecku o swym krótkim życiu oznajmia moja

młoda-stara znajoma „Roza Serikowa, lat 23 (lub 29)”, napis położyła „na wieki kochająca Tema”. Brak daty śmierci. Kim byłaś, Rozo: sanitariuszką rosyjską, zmarłą w niemieckim obozie jenieckim? Czy może politkomisarzem którejś z bolszewickich dywizji, które w sierpniu dwudziestego roku parły na Warszawę?

Po obu stronach nagrobka Rozy, dwie równie zatarte polskie kamienne płyty: śp. szereg. Stanisław Bartoszewski, urod. 1.X.1900, zmarł 2.I.1921; szereg. Mic(hał?) Kaźmierc(zak?), urod, 26.II.1898, umarł 29 (brak miesiąca) 1921. Tu wszystko jasne: dwaj polscy żandarmi, strzegący rodaków Rozy, zarazili się od jeńców cholerą lub tyfusem. Dziś wszyscy leżą w tej ziemi, pogodzeni.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby towarzysz podróży nie zwrócił mojej uwagi na napisy i rysunki wokół pomnika z krzyżem. Przypadek sprawił, że mój przyjaciel badał grypserę kultów satanistycznych. Jeśli ma rację, to ubiegłego lata na owych płytach nagrobnych odbyła się inicjacja dziewczyny do kultu. Ceremonia polega na defloracji dziewicy, która w czasie obrzędu na płycie nagrobnej pije krew. Rysunki są przekonujące choć nie wiem, czy prawdziwe. Upilnować cmentarza nie sposób, bo leży na pustkowiu. Kanalie zaś zdarzają się w każdym narodzie.

Odejdźmy od smutnych spraw. Na koniec wspomnę jeden ze znanych mi przypadków, gdy cudzoziemka otrzymała pochówek i wspomnienie do pozazdroszczenia, choć zemrzeć jej przyszło na obcej, bo polskiej, ziemi.

 

Epitafium miłosne

 

Samuel Otwinowski (1575-1642) był pisarzem kancelarii królewskiej i tłumaczem hetmana Stanisława Żółkiewskiego, znał turecki, tatarski i perski – cenna rzecz w Rzeczy

pospolitej w owych czasach. Posłował do Stambułu, gdzie zakochał się i skąd przywiózł młodą i śliczną Turczynkę, rzecz niesłychana dla polskiego szlachcica. Lecz Otwinowski swą ukochaną ochrzcił i poślubił – rzecz jeszcze bardziej niesłychana. Po owej wielkiej miłości pozostało epitafium w kamieniu na ścianie fary w Baranowie Sandomierskim.

Zrozpaczony starzec kazał je wyryć na zewnętrznej ścianie kościoła od strony plebanii.

Rzymskie datowanie oznacza 16.02.1640. Staropolską pisownię nieznacznie wygładziłem, aby uczynić ją przystępniejszą współczesnemu czytelnikowi.

 

Tu cudzoziemka leżę pogrzebiona

Otwinowskiego Samuela żona

Który dla wprawy w iezykach poganskich

Siela lat trawiąc w panstwach Othomanskich

 

Mnie polubiwszy z dobrych obyczaiow

Wziął tąż w małżenstwo i wniósł do tych kraiow

Gdzie lat dwadziescia y szesc żyjąc żeną

Cnotę i cnotą oddawał wzaienną

 

I tu mnie pogrzebł chrześcianką prawą

Boże niech zna twarz Twą za to łaskawą.

Roku Panskiego MDCXL Mies. Lut. Dnia XVI.

 

Samuel Otwinowski zmarł w dwa lata później.

 

PS: Nadtytuł jest cytatem z apostrofy na jednym z austriackich cmentarzy w Galicji.

Kurdowie

I ten tekst ma swoją historię. Pod koniec 1986 r., wobec mnożących się interwencji cenzury w teksty dotykające polskiej walki o niepodległość, zaproponowałem red. K. Kozłowskiemu, iż zamiast o Polakach, napiszę o Kurdach. Kozłowski chętnie wydruko-wał poniższy tekst, a w tydzień potem przeczytałem list od jakiegoś zdumionego czytelnika-orientalisty, który pytał, dlaczego ci Kurdowie tacy niepodobni do Kurdów. Kozłowski z uśmiechem zaproponował, abym wyjaśnił czytelnikowi. Nie skorzystałem.

 

      K U R D O W I E      

Tygodnik Powszechny, 7 grudnia 1986 r.

JERZY  JASTRZĘBOWSKI

 

Niedawne depesze agencyjne z frontu iracko-irańskiego brzmiały oryginalnie, nawet jak na piekło Bliskiego Wschodu. Irańska agencja prasowa donosiła, że na tyłach wojsk irackich trwały walki z partyzantami kurdyjskimi. Jednocześnie irackie doniesienia agen-cyjne mówią, że to w Iranie sunniccy Kurdowie są rozstrzeliwani za zbrojny opór sta-wiany szyickiej władzy. Jaka jest prawda? Czy jedno z drugim można pogodzić?

Nie wiadomo, jaka jest prawda.

Wiadomo, że jedno z drugim można pogodzić.

#

Skąd pochodzą Kurdowie? Znikąd. Twierdzą, że zawsze byli tam, gdzie resztki ich tkwią do dziś: w górach wzdłuż obecnych granic Turcji, ZSRR, Iranu, Iraku i Syrii.

Ale skąd się tam wzięli? Poeta Ferdousi, tysiąc lat temu, znał na to pytanie odpowiedź

Żył niegdyś król-potwór Azdehak. Codziennie pożerał mózgi dwojga młodych ludzi. Lecz kucharz królewski: do jednego mózgu ludzkiego dodawał mózg barana, tak aby objętość się zgadzała. Uratowaną ofiarę ludzką wysyłano w niedostępne góry poza zasięg policji. Co miesiąc – trzydzieści uratowanych istot ludzkich, mogących mieszkać tylko w górach. Stąd, twierdzi poeta, wzięli się Kurdowie – ludzie mogący mieszkać tylko w górach.

Niekiedy z gór tych schodzili, rojno i zbrojno. W 612 roku przed narodzeniem Chrystusa pod wodzą króla Medów zdobyli Niniwę. W dwieście lat później zagrodzili drogę dziesięciu tysiącom mężnych Greków. Ciężko musieli się Grecy nawojować nim przebili się, aby zakrzyknąć ksenofontowskie „Thalassa, thalassa!”.

Kurdami byli: pogromca krzyżowców Salah ed-Din, czyli Saladyn Wspaniały, i Karim Chan< założyciel perskiej dynastii Zand. Sierżantem kurdyjskich kozaków w początkach naszego stulecia był późniejszy szach Reza, uzurpator i założyciel ostatniej już dynastii w Iranie. Lecz już w 1514 roku terytoria feudalnych księstw kurdyjskich rozebrały między siebie osmańska Turcja i Persja. Kurdowie walczyli zaciekle. W XIX wieku szli do pow-stania co pokolenie. Gdy Turcy lub Persowie wyrżnęli im mężczyzn do nogi, następował okres odsapki. Dzieci musiały podrosnąć.

Kurdowie mają ciekawą historię. Kurdowie mają bardzo ciekawe położenie geo-polityczne. Mają również hymn narodowy, zaczynający się od słów: „Naród kurdyjski wciąż żyje. Niech nikt nie śmie twierdzić, że Kurdowie zginęli”.

Czego Kurdowie nie mają.

Mówią, że nie mają szczęścia.

#

Dwukrotnie w tym stuleciu szczęście było blisko. Gdy po pierwszej wojnie światowej rozpadło się imperium osmańskie, Kurdom obiecano byt niepodległy. Ale jakoś tak wyszło, że Anglia, Francja i Turcja podzieliły się Bliskim Wschodem nieco inaczej.

Po drugiej wojnie światowej od Iranu oderwał się północny Kurdystan, ogłaszając się Republiką Mahabadu. Po raz pierwszy podobno od stworzenia świata dzieci kurdyjskie w szkołach zaczęły się uczyć kurdayati. Uczyły się niecały rok. Republika sterowała ostro w lewo. Niedobitki armii narodowej Pesz-merga zepchnięto do Iraku. Stamtąd wyparto je do Turcji. Turcy przepędzili pozostałych kilkuset bojowców do Iranu. Stamtąd wyparto ich do ZSRR.

Istotnie – nie mieli szczęścia.

Iran uważał ich za miejscowych odszczepieńców, mówiących pokrewnym perskiemu językiem. Syria w ogóle nie widziała problemu. Iraccy Kurdowie przeżyli jaśniejsze chwile (przez moment mieli nawet czterech ministrów w rządzie), ale i tak trzeba ich było w końcu przesiedlić: tysiąc lat temu kurdyjskie wioski przycupnęły nieobliczalnie blisko pół naftowych wokół Kirkuku. Natomiast Turcja twierdziła, że nie ma na świecie żadnych Kurdów – są jedynie „Turcy z gór, którzy zapomnieli swego języka”. Na popar-cie tej tezy tureckie gazety argumentowały, że „tak zwany kurdyjski problem zostaje z miejsca rozwiązany, gdy tylko pojawi się turecki bagnet”.

Jawaharlal Nehru wątpił w trwałość tkiego rozwiązania, pisząc o Kurdach w 1948 roku: „Czyż można na zawsze obezwładnić naród, który pragnie wolności i skłonny jest za nią zapłacić każdą cenę?”.

Czyż można?

Kurdowie są muzułmanami wyznania sunnickiego. W swych górskich komyszach modlą się do Allaha, by ziścił im kurdyjski narodowy cud.

Jakże gorąco modlą się o własne państwo – nawet okrojone, byle własne. Byleby dzieci uczyły się kurdayati; byleby wieśniaków nie gazowano i rozstrzeliwano bez sądu;

byleby mężczyźni mogli nosić broń. Kurdowie wierzą w raj po śmierci. Natomiast za życia najbardziej wierzą w siłę perswazji Trzech Panów „M”. Trzej Panowie „M”: Mosin, Mauser, Mannlicher.

Kurdowie są wspaniałym narodem, żadnym społeczeństwem. Etos walki, znaczony przez stulecia bitnością żołnierzy i męczeństwem jeńców, przytłumił w nich etos pracy. Kurdowie są jednym z najbiedniejszych ludów Azji. Kurd pracuje po to, by mieć co do ust włożyć. Poza tym nie będzie pracował, bo mu się to nie opłaca. Weźmie pod rękę któregoś Pana „M” i będzie dążył ku Niepodległej.

„Czyż można na zawsze…?”.

Kurdom grozi niebezpieczeństwo, z którego wynika, że można. Ich etos walki nie zmienił się od stuleci w czasie, gdy świat się zmieniał. Postawy społeczne Kurdów, ogni-skujące się na odwiecznym etosie walki o wolność, skostniały na etapie XIX wieku. Dotychczas mieli szczęście w nieszczęściu: na Bliskim Wschodzie wszyscy biją się ze wszystkimi. Wszyscy są postrzelani i biedni, choć bogaci naftą. Lecz przecież kiedyś wreszcie wybuchnie pokój? Czy Kurdowie będą przygotowani do tak nietypowej sytuacji?

Z fotografii w emigracyjnym wydawnictwie kurdyjskim patrzą na czytelnik cztery uśmiechnięte, wąsate twarze młodych mężczyzn, przycupniętych na półce skalnej w górach. Każdy ściska karabin w garści. Podpis głosi: „Studenci, którzy zamienili książki na broń.” Czy tak będzie bez końca?

Jeśli Kurdowie w swej walce o wolność ogranicz siędo ideologii Trzech Panów „M”, grozi im katastrofa. To już nie jest rok 1918. Skuteczniejszą od mauzera bronią są telewizor i komputer. Jeśli zaś osłabną w walce, a nie nauczą się lepiej od sąsiadów pracować, będzie jeszcze gorzej. Kurdowie bardzo nie chcą wtopić się w otoczenie. Powiadają, że są inni i mają rację. Lecz jak dotąd nie umieli wykorzystać swej inności jako atutu. Wciąż byli za nią bici. Sąsiedzi boją się Kurdów. Widzą w nich rozsadnik zła.

Niektórzy radzą góralom, aby za wszelką cenę próbowali dogadać się z sąsiadami. Stary Kurd gorzko uśmiecha się, potrząsając głową. Mówi, że nie może być porozumienia, gdzie jedna ze stron uczestniczy w dialogu głównie przy pomocy artylerii. Mówi, że muszą walczyć, bo sytuacja jest bez wyjścia – wszak Kurd na klęczkach przestaje być Kurdem. I mówi, a mówi uczenie, że w ich warunkach praca straciła sens,

bo owoce pracy są marnowane. Modlitwa i walka dają Kurdom lepsze samopoczucie.

„Czyż można na zawsze obezwładnić naród…?”

Można, jeśli naród uwierzy, że sytuacja jest bez wyjścia i że Trzej Panowie „M” zastąpią upór pracy. Można, jeśli etos pracy uznają za zbędny balast, uwierzywszy, że sytuacja nie może się zmienić.

Więc może czas by na odsapkę wśród Kurdów? Może czas, aby podciągnąć tyły, tkwiące w średniowieczu? Zyskać lepszą pozycję wyjściową? Któż spróbuje przekonać o tym Kurdów? Wróg czy przyjaciel – zastrzelą jak psa. Zabiją pociskiem karabinowym lub – skuteczniej – słowem.

Czterysta kilkadziesiąt lat walk o niepodległość przeorało świadomość Kurdów do gruntu. Jedenaście miesięcy mahabadzkiej przerwy na wolność rozbudziło ich aspiracje, stworzyło legendę. Mimo upływu czterdziestu lat od zgniecenia kurdyjskiego eksperymentu z niepodległością, legenda trwa. Kurdowie twierdzą, że wolą umierać, niż „klęcząc, na kolanach żyć”. Nie przekonają ich ostrożni doradcy mówiący, że łatwiej poderwać się z klęczek, niż z pozycji na wznak. Kurdowie nazywają takich doradców fałszywymi prorokami. I proszą, żeby już raczej nic nie doradzać. Kurdowie nie znają autorytetu, który przekonałby ich o celowości nauki i pracy, mimo wszystko – po to, by móc w przyszłości łatwiej się podnieść. Kurdowie nie mają papieża. Więc wolą walczyć lub emigrować. Kto pierwszy rzuci w nich kamieniem?

#

Czy Kurdowie przetrwają jako naród?

Czy rozpłyną się po wiekach bez śladu – jak dziesiątki innych nacji w historii, najpierw pobitych zbrojną ręką, następnie wessanych pokojowo przez potężniejsze, skuteczniejsze cywilizacje?

Przetrwają. Ale zapłacą wysoką cenę.

Już obecnie co trzeci Kurd jest emigrantem. Jeśli nie ziści się kurdyjski cud, to w swej własnej ojczyźnie będą topnieć niczym czapa śniegu na szczytach gór. A może podejmą wyzwanie nowego czasu? Może zejdą z gór?

Nie zejdą. Kurdowie to ludzie mogący mieszkać tylko w górach. Więc nadal będą modlić się w swych górskich komyszach. Będą czekać na cud.

 

JERZY  JASTRZĘBOWSKI

RAPORTY PORUCZNIKA MAZARAKI

                          Nowojorski „Przegląd Polski”, 18.VIII.2006 r.

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Pod koniec okresu Gierka mój chrzestny wziął mnie w odwiedziny do bardzo starego przyjaciela rodziny. Pan Aleksander Kazimierz Mazaraki, rocznik 1887, były właściciel majątków – Żelaznej nad Skierniewką i Żuromina pod Łodzią – zajmował wówczas pokój na piętrze odrapanej oficyny przy warszawskiej ul. Hożej. Pan Mazaraki służył w 1920 roku pod komendą mego dziadka w Pierwszym Pułku Ułanów Krechowieckich. Dał mi do przejrzenia tekę ze starymi papierami. Są dziś publikowane po raz pierwszy.

                                                    Głęboki wywiad

Teka zawiera kopie ponad 60 numerowanych raportów, sporządzonych od 4 stycznia do 4 lipca przez porucznika Aleksandra Olgierda Mazaraki, stryjecznego brata naszego znajomego z ulicy Hożej. Obaj służyli w 1. Pułku Ułanów, lecz Aleksander Olgierd (uro-dzony w1892 r. w majątku Wodziana powiatu czehryńskiego, guberni kijowskiej, absol-went Elizawetgradzkiej Szkoły Kawalerii ukończonej z odznaczeniem) otrzymał przydział do sekcji wojskowo-dyplomatycznej w Oddziale II Sztabu Generalnego. Został oficerem łącznikowym przy wojskowej misji japońskiej w Polsce, kierowanej przez kapitana Yamanaki. Zadaniem japońskiego oficera był m.in. nadzór nad siatką agentów w Rosji bolszewickiej; zadaniem polskiego oficera był wgląd w działalność Japończyka.

Wiele spośród jego raportów przesyłanych do Oddziału II to skróty depesz otrzymywanych przez kapitana Yamanaki od swych szefów w Tokio.

Od blisko roku trwała niewypowiedziana wojna polsko-bolszewicka – oddziały bolsze-wickie na Białorusi cofały się przed polskimi, na Ukrainie Piłsudski szykował się do wprowadzenia do gry swego sojusznika, atamana Semena Petlury. Losy wojny domowej uważano za przesądzone: bolszewicy przegrywali, „biali” pod dowództwem generała Denikina parli na Moskwę, byli już pod Orłem.

2013-07-23 13.49.58

Aleksander Olgierd Mazaraki, archiwum rodzinne

Japońska agentura w Rosji

Japończyk miał agentów zarówno w azjatyckiej jak i europejskiej części Rosji, porucz-nik zaś próbował zdobyć informacje na ich temat. W swym Raporcie nr 5, datowanym 5 stycznia 1920 r., polski oficer donosi do Oddziału II Sztabu Generalnego: ”Otrzymałem wiadomość, że kapitan Yamanaki przed wyjazdem do Paryża w listopadzie miał swego agenta, który dwa razy przechodził front polsko-bolszewicki, przywożąc wiadomości z Moskwy. Wyjeżdżając do Paryża, Kapitan zabrał go ze sobą i osobnik ten w Warszawie nie był więcej widziany. Po uzyskaniu bliższych wiadomości złożę odpowiedni raport”.

Dwa tygodnie później, w Raporcie nr 7, porucznik Mazaraki melduje: „Dowiedziałem

się, że człowiekiem tym był Dr Stark, który przebywał był w Holandii, a po przyjeździe do

Warszawy zamieszkał w hotelu amerykańskim (Hotel Terminus – J.J.) na ul. Chmielnej.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych o wycieczkach Dr Starka do Rosji było poinformo-wane i dostarczyło przepustek, zezwalających na przejście linii kolejowej. Dr Stark przy-

chodził z tych wypraw bardzo obdarty i po powrocie odnawiał swoje ubranie. O szyb-

kości, z jaką poruszał się w kraju bolszewickim, świadczyły gazety moskiewskie, przywie-

zione na 5-ty dzień po wydaniu do Warszawy. (…) Kpt. Yamanaki często widywał się z Doktorem i zdarzyło się raz, że p. C. (sekretarz misji japońskiej Cybulski – J.J.) posyłany był do Doktora późnym wieczorem, aby sprowadzić go do Kapitana z powodu pilnej spra-wy. Po tym widzeniu się Doktor wyjechał do Rosji, a gdy powrócił, Kapitan Yamanaki zabrał go ze sobą do Paryża. Dr Stark porozumiewał się z Kapitanem w języku rosyjskim”. Warszawa 21 stycznia, podpis.

 

                                                    Pewność zwycięstwa

Piłsudski stanowczo odrzucał propozycje współdziałania z generałem Denikinem,

widząc w ratowaniu starej Rosji śmiertelne niebezpieczeństwo dla niepodległości Polski.

Polskie wojsko wypełniało pustkę na wschodzie. Ukraina, pod przywództwem atamana Petlury, miała złączyć się z Polską węzłem federacji. Pozostawało oczyścić Ukrainę z pozostałości buntu bolszewickiego i powstania narodowego.

W połowie stycznia 1920 roku misja kapitana Yamanaki udała się w objazd Galicji, składając wizyty szefom polskich jednostek wojskowych oraz przemysłowcom od Lwowa, przez Borysław i Drohobycz do Brzeżan, gdzie odwiedził generała Iwaszkie-wicza w jego sztabie frontu galicyjskiego. W trakcie przyjęcia w Brzeżanach, a było to już po klęsce Denikina pod Orłem i po załamaniu się jego ofensywy moskiewskiej, Yamanaki wygłosił po japońsku toast, którego polskie tłumaczenie porucznik Mazaraki zamieszcza w Raporcie nr 6. Oto wyjątek:

„Panie generale! Dzięki odstąpieniu Denikina, wojskom Waszym otwiera się znowu pole dla sławy i bohaterstwa jak również dla dobra ludzkości. Życząc zupełnego powo-dzenia piję za sławę polskiego wojska i ich wodzów. Niech żyje Polska!”.

     W dalszej części raportu polski oficer donosi: „Z rozmów prowadzonych w Sztabie frontu zakomunikować mogę: kpt. Yamanaki wyraził swoje zdanie o możliwej przyszłej ofenzywie na Ukrainie. Kapitan wyraził się: Gdyby zależało ode mnie, ofenzywę roz-

począłbym jeszcze parę miesięcy temu i mam nadzieję, że Generał szczęśliwie ją przeprowadzi w przyszłości”.

     Jak dziś wiemy, do takiej ofensywy doszło dopiero 25 kwietnia. Oddziały polskie przeszły od Brzeżan do Kijowa niczym nóż przez masło. 7 maja pierwszy polski patrol wjechał do centrum Kijowa miejskim tramwajem. Oporu nie było, legionistom zgotowa-no radosne przyjęcie. Nikt nie przypuszczał, że konna armia Siemiona Budionnego, przegrupowująca się na południe od Kijowa, wkrótce zagrozi flankom pierwszego rzutu polskich wojsk. W swej pracy „Rok 1920” Piłsudski pisał: „Na południowym froncie miałem wówczas zacisze (…), a zbliżającą się konnicę Budiennego, wyznaję otwarcie, negliżowałem”.

 

Całkowita pewność zwycięstwa  

Pierwsze doniesienie zwiastujące zmianęsytuacji na froncie polsko-bolszewickim znajdujemy w Raporcie nr 41 z 22-go kwietnia: „Kapitan Yamanaki pragnie zwiedzić fronty Poleski, Wołyński i część Podolskiego celem zaznajomienia się z sytuacją na tych frontach”. Tu następuje proponowana marszruta podróży – z Warszawy przez Brześć, Słuck, Bobrujsk, Kobryń, Kowel, Łuck, Równe, Zwiahel, Starokonstantynów, Płoskirów,

Kamieniec Podolski, Tarnopol, Lwów do Lublina i Warszawy. Jak dzisiaj wiemy, Japoń-

czyk zaplanował tę podróż – z pewnością nie przypadkowo – w przededniu polskiej ofensywy na Kijów.

W kolejnym raporcie w kilka dni później polski oficer melduje, iż Japończyk „odwie-dził Misję Ukraińską, gdzie złożył życzenia z powodu proklamowania przez Państwo Polskie Republiki Ukraińskiej. W Misji miał zamiar dowiedzieć się bliższych szczegółów w traktacie polsko-ukraińskim”.

    Front nagle przyspiesza biegu, zmuszając również Japończyka do przyspieszenia:

„Kapitan Yamanaki w dniu 4.V. Wyjeżdża do Równego, skąd uda się do Kijowa w razie zajęcia go przez wojska polskie”. Podróży do Kijowa poświęcone są wielostronicowe

Raporty 43 i 45, wysłane pocztą polową 17 maja 1920 r. Polski oficer rejestrował każdą godzinę działalności japońskiego podopiecznego, każde pytanie, jakie kapitan zadawał chłopom ukraińskim lub strażnikom w budynkach czerezwyczajki Kijowa i Żytomierza, cuchnących jeszcze krwią i odchodami ofiar kaźni bolszewickich. Można podziwiać po-

parcie, jakim Japończyk cieszył się wśród polskich dowódców. Otrzymawszy zezwolenie Naczelnika Państwa i przepustkę II Oddziału Sztabu, wyjechał do Kijowa. Kapitan Yamanaki był nawet obecny na słynnej, wspólnej defiladzie wojsk polskich i ukraińskich. Niezwykła łatwość, z jaką Japończyk załatwiał sobie spotkania na najwyższym szczeblu w warunkach frontowych mogła świadczyć o niewygasłej wdzięczności Józefa Piłsud-skiego za przyjęcie, jakie zgotował mu rząd japoński kilkanaście lat wcześniej w Tokio.

 

W odwrocie
14 maja ruszyła kontrofensywa Tuchaczewskiego na Białorusi. 6-go czerwca konnica Budionnego przerwała front polski na Ukrainie. 11-go czerwca bolszewicy zajęli Kijów. Pogarszająca się gwałtownie sytuacja na froncie znajduje po raz pierwszy odzwierciedlenie w Raporcie nr 47 z 20-go maja: „Kapitan Yamanaki prosi o przysłanie mu sytuacji na froncie poleskim i południowym, linji zajmowanej w danej chwili przez wojska polskie, oraz liczby dywizji bolszewickich skoncentrowanych przeciw armji 3-ej, 2-ej i 6-ej”. Data, podpis.

Następuje kilka raportów poświęconych wyłącznie sytuacji na Syberii, w tym jeden („ściśle tajne, trzymać pod zamknięciem”), przedstawiający dyslokację dywizji japoń-skich, jak również parę raportów dotyczących licznych podróży dyplomatów japońskich pomiędzy Berlinem, Warszawą, Olsztynem i Malborkiem, gdzie brali oni udział w komisjach plebiscytowych. W Raporcie nr 61 porucznik Mazaraki melduje m. in.:

Japończycy przyjeżdżają tu, by na miejscu dowiedzieć się o nastrojach politycznych i sytuacji na froncie, o których to rzeczach Kapitan Yamanaki może ich poinformować…”.

    Ostatni (nr 62) raport polskiego oficera, datowany 4 lipca 1920 r., dotyczy depeszy, jaką kapitan Yamanaki przesłał do swego rządu w sprawie pesymistycznych natrojów w polskim społeczeństwie w obliczu niepowodzeń na froncie bolszewickim.

Sytuacja na froncie stawała się dramatyczna. Po nieudanym oblężeniu Lwowa, Konna Armia Budionnego, której komisarzem politycznym był mało jeszcze znany Josif Dżuga-

szwili-Stalin, ruszyła na Zamość. Dla polskiej strony liczyła się każda szabla w obronie, do pierwszej linii powoływano więc nawet oficerów wywiadu.

Według książeczki oficerskiej Aleksandra Olgierda Mazarakiego: „5.VII.1920 roku oddany do dyspozycji M.S. Wojsk. Dep. I, Sekcja Jazdy, następnie na własne życzenie odesłany do D-twa Kadry 1. Pułku Uł. Krechowieckich w Tarnowie, skąd odkomenderowany na front, objął dowództwo szwadronu kulomiotów”.

30-go lipca 1920 r. ginie w pierwszej bitwie z konnicą Budionnego.

 

PROTOKOŁ  ŚMIERCI

sporz. przez Urząd Duszpasterstwa 1 p. Uł. Krechowieckich

  1. 1.      Mazaraki Aleksander
  2. 2.      Wyznanie rzymsko-katolickie
  3. 3.      Porucznik 1 p. Ułanów Krechowieckich – szw. kulomiotów – zabity od granatu 30.VII.1920 pod Beresteczkiem i czasowo pochowany w Beresteczku.
  4. Ekshumowany i pochowany w grobie rodzinnym w Żelaznej, 10.X.1920. 

 

Kapelan 1 p. Uł. Krechowieckich

Świadkowie:  /-/ ks. W. Wojtczak

                        /-/ Rymaszewski, por.

                        /-/ Mączka Stefan, ułan

Odznaczenia:  1.Odznaka honorowa „Amarantowa wstążka” 8.VI. 1918;

  1. 2.      „Orlęta”;
  2. 3.      Krzyż Walecznych;
  3. Pośmiertnie przedstawiony do Krzyża Virtuti Militari.

KYSIL CZY KISIEL

                                                  KYSIL  CZY  KISIEL

                                          Tygodnik Powszechny, 27.VII.1986

JERZY JASTRZĘBOWSKI

 

Dla nas był Adamem Kisielem, wojewodą kijowskim. Dla Ukraińców to Adam Hryhorowicz Kysil. Polska opinia, ukształtowana sienkiewiczowskim opisem (z którego wykładnią historii pogranicza ostro niegdyś polemizował Olgierd Górka), zna Kisiela jako lękliwego ugodowca, swą skłonnością do kompromisu pośrednio odpowiedzialnego za niestłumienie w porę „buntu kozackiej czerni”. Ukraińcy, a również historycy rosyjscy, częściej widzą w nim zdrajcę, prawosławnego Rusina, który szedł na pasku polsko-litewskiej katolickiej Rzeczypospolitej. Lecz najwybitniejszy XX-wieczny historyk ukrainy, Mychajło Hruszewśkij, nazywa Kisiela „filarem pokojowej polityki, do końca pozostającym obrońcą zasady kompromisu”. Więc kim był naprawdę?

Adam Kisiel do niedawna nie miał szczęścia do biografów, którzy chcieliby i umieli sięgnąć jednocześnie w głąb epoki (Kisiel żył w latach 1600-1653) i ukazać jego postać w pełnym kontekście historycznym. Lukę tę wypełnia książka amerykańskiego historyka z rodu ukraińskiego, Franka E. Sysyna [Between Poland and the Ukraine, The Dilemma of Adam Kysil, 1600-1653, Harvard University Press, Cambride. Mass.].

#

Adam Kisiel pochodził z rodu ruskich bojarów, których obecność na Wołyniu jest udokumento-  wana od XV wieku. W momencie narodzin Adama w 1600 roku ojciec jego zaliczał się do średniej, lecz bardzo wpływowej szlachty. Do warstwy magnackiej Adam wszedł dopiero w wieku męskim w wyniku wyjątkowo wówczas sprzyjającej koniunktury politycznej na Ukrainie, za sprawą swych talentów dyplomatycznych jak też łask króla Władysława.

Niewiele wiadomo o jego wczesnej młodości. Kształcony w Akademii Zamojskiej, ukończył pobieranie nauk już w wieku 17 lat i wszedł do służby wojskowej jako towarzysz w chorągwi husarskiej swego współplemieńca, księcia Jerzego Zasławskiego. W 1618 roku brał udział w wyprawie moskiewskiej, w 1620 r. cudem uniknął niewoli tureckiej pod Cecorą, w 1621 r. odzna-czył się w zwycięskiej bitwie pod Chocimiem.

Prymicje wojenne Kisiela przypadły na okres działalności najwybitniejszych do czasu Jana Sobieskiego wodzów Rzeczypospolitej: hetmanów wielkich koronnych Stanisława Żółkiewskiego i Stanisława Koniecpolskiego, litewskiego – Jana Karola Chodkiewicza i zaporoskiego – Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego.

Zaślubiając córkę Filona Hulkiewicza-Hlibowskiego, Adam Kisiel wszedł w szeregi możnych województwa kijowskiego. Fortunę magnacką zgromadził w latach trzydziestych owego stulecia dzięki nadaniom królewskim na Czernihowszczyźnie, wydartej Moskwie w 1618 r. Dziesięć lat później był już w stanie oferować ogromną wówczas sumę dwustu tysięcy złotych polskich za czarnobylskie dobra Sapiehów.

Ogromny krok w karierze politycznej zrobił Kisiel w okresie elekcji królewicza Władysława w 1632 roku. Publicznie wyrzekłszy się obrządku unickiego na rzecz prawosławia, stał się jednym z głównych animatorów kampanii zakończonej ponownym zalegalizowaniem  hierarchii prawo-sławnej, która od czasu Unii Brzeskiej 1596 r. pozbawiona była osobowości prawnej w Rzeczy-pospolitej. Za sprawą nowego metropolity kijowskiego Mohyły Kisiel zyskał wówczas przemożny wpływ na postawę szlachty prawosławnej na ogromnych wschodnich połaciach państwa.

Był to czas silnego zderzenia między konfrontacyjnym katolicyzmem a dynamicznie odradza-jącym się prawosławiem na Ukrainie. Gdy w zachodniej Europie odbywały się szaleństwa wojny trzydziestoletniej, kwestia „katolik, unita czy prawosławny” była nie tyle kwestią wiary, co opcją ideologiczną, a na Ukrainie – jak już wkrótce miało się okazać – również wyborem politycznym.

Historycy tego okresu zwykle koncentrują swą uwagę na niepowodzeniach wysiłków mediacyj-nych Kisiela w czasie powstania Chmielnickiego, czyli w okresie, gdy Kisiel był już epigonem idei polsko-ukraińskiego kompromisu. Lecz jakże wspaniale znalazł się on w tej samej roli w latach 1633-1634, gdy, działając niemalże w pojedynkę, zdołał całą armię zaporoską odwieść od planów rebelii antypolskiej, nakłonić do uznania nowego metropolity, wreszcie pchnąć Kozaków na odsiecz obleganego Smoleńska. Wynikiem tego sukcesu był pokój polanowski, najwyższy – a zarazem ostatni! – punkt mocarstwowej pozycji Rzeczypospolitej.

Problem kozacki stanowił jeden z najważniejszych wątków politycznej działalności Adama Kisiela. Chwała autorowi książki za to, że przy okazji wyjaśnia w sposób klarowny (nawet dla zachodniego czytelnika) pochodzenie i stratyfikację społeczną tej wyjątkowej w Europie społeczności. Kilkanaście lat zeszło Kisielowi na próbach pacyfikacji społeczności zaporoskiej, burzącej się przeciw polskim starostom, protestującej przeciw ciągłym zaległościom w opłacaniu Kozaków regestrowych i wciąż gotowej do szykowania łupieżczych wypraw przeciw Turcji.

W trakcie tej działalności Kisiel został królewskim komisarzem do spraw Zaporoża i miał już nadzieję, że będzie mianowany hetmanem zaporoskim. Tragiczny rezultat rebelii kozackiej lat 1637-1638 położył kres tym nadziejom i, być może, przekreślił na wieki szanse zbratania Polaków z Ukraińcami.

Jak często w historii, pretekst był nieproporcjonalny do rozmiarów tragedii. Kozacy żądali zwrotu swych dział, zabranych przez armię polską w trakcie uśmierzania wcześniejszego buntu na Zaporożu. Gdy hetman Stanisław Koniecpolski odrzucił żądanie, Kozacy pod przywództwem Pawluka (Pawła Buta) podnieśli kolejny bunt na wielką skalę. Był to ostatni już pomruk przed wielką burzą lat 1648-1654.

Również ten bunt utopiono we krwi. Kozacka armia została pobita na głowę pod Kumejkami, a szubienice Kijowa ugięły się pod ciężarem ciał wieszanych w publicznych egzekucjach. Kisiel egzekucjom był przeciwny, lecz w bitwie udział brał. Gdy resztki kozackiej armii, dognane przez Polaków pod Borowicą, poddały się, wydając Pawluka w ręce zwycięzców, Kisiel obiecał wszyst-kim, włącznie z Pawlukiem, darowanie życia. Przysięgę odbierał sam Kisiel. Wśród podpisów na dokumencie widnieje nazwisko pisarza zaporoskiego, Bohdana Chmielnickiego. Jeszcze był nie-znany, lecz jego czas nadchodził.

Zwycięzcy – niestety – nie okazali miłosierdzia. Hetman Koniecpolski narzucił pokonanym drakoński reżim stanu wojennego, a Pawluk został publicznie ścięty i poćwiartowany na warszaw-skim Starym Mieście podczas sejmu 1638 roku.

Rządy terroru wystarczyły – dokładnie na dziesięć lat. Gdy gniew kozacki wybuchł ponownie, już nie o artylerię szło i nie o zaległy żołd. Sytuacja już była jakościowo inna. Na całe stulecia „nienawiść wrosła w serca i zatruł krew pobratymczą”.

#

Gorączkowy okres „kozackiej” działalności Adama Kisiela przypadł na lata 1648-1651. Jego misterna dyplomacja ostatecznie legła w gruzach. Rozwiała się też magnacka fortuna na utraconej Czernihowszczyźnie. Ten okres działalności jest dość dobrze znany. Mniej znane są inne aspekty jego wcześniejszych poczynań, które autor książki grupuje temtycznie w sposób następujący: Kisiel adążenia szlchty prawosławnej; Kisiel w kontekście konfliktu unicko-prawosławnego; Kisiel jako orator i polityk sejmowy; Kisiel jako dowódca i dyplomata w konflikcie z Moskwą,

Postać Adama Kisiela nabiera głębi dzięki wszechstronnemu naświetleniu problemów tej epoki, która okazała się jakże brzemienna w dalekosiężne skutki dla obu narodów. Autor celnie chwyta ten punkt w jednym zdaniu: „Pochylając się nad postacią, która najdotkliwiej borykała się z dylematem stosunków polsko-ukraińskich, winniśmy zyskać wiedzę co do szerokiego wachlarza działań i poglądów jego współczesnych, spośród których wielu nie dostrzegało zgoła żadnego dylematu.”

Podstawową kwestią nie dostrzeganego przez współczesnych dylematu okazały się – jak wiemy to po upływie stuleci – stosunki z lekceważoną dotychczas Moskwą. Kisiel doceniał potęgę mos-kiewską, budzącą się z odrętwienia ‚wielkiej smuty’. Mimo iż wyszedł obronną ręką z konfrontacji z armią moskiewską na odcinku Czernihowa w zwycięskiej kampanii lat 1633-1634, skłonny był zawsze zasiąść do stołu rokowań i negocjować. Słusznie też uważany był za najtęższego w Rzeczy-pospolitej znawcę spraw moskiewskich.

Spory graniczne z Moskwą ciągnęły się latami. Jeszcze w sierpniu 1947 r. Adam Kisiel posłował do stolicy carów m. in. aby negocjować korektę przebiegu granicy.

Ciężki to był kawałek chleba – negocjacje z dyplomacją carską. Świadczy o tym zachowany do dziś i zamieszczony przez Sysyna opis przebiegu misji Kisiela. W mowie przed tronem carskim poseł Rzeczypospolitej, orator i erudyta, „porównał Rzeczpospolitą i Moskwę do cedrów Libanu, jako do państw bliźniaczych rosnących z jednego korzenia za sprawą ręki Boskiej. Cytował histo-ryków rzymskich i greckich, a dla udowodnienia swojej tezy mówił, iż jednym i jednolitym językiem słowiańskim posługuje się (lud prawosławny – J.J.) w obu państwach (…) Kisiel wezwał Aleksego, aby ten zapoczątkował nową erę jedności i solidarności (…) Byłaby to era szczęśliwa, w której braterska miłość między dwoma suwerennymi władcami wykuje wieczysty pokój między ich pań-stwami.”

Bracia Moskale woleli bardziej przyziemne tematy. Kniaź Aleksiej Trubeckoj i Grigorij Puszkin ”niewiele wykazali zainteresowania erudycją Kisiela, bardziej interesowały ich szczegóły tytulatury (używanej przez Polaków – J.J.) przy carskim imieniu oraz rewindykacje graniczne. Podnieśli na-tychmiast problem błędów w tytułach cara i zażądali kary śmierci dla tych spośród szlachty i urzędników Rzeczypospolitej, którzy tej tytulatury używali skrótowo, a więc niepoprawnie. Odrzu-cili wyjaśnienia Kisiela, że również królewska tytulatur bywała często skracana (…) Trzy sesje rokowań zbieły na niczym, dopóki Kisiel nie obiecał, iż kwestia ukarania winnych stanie na wokandzie najbliższego Sejmu”.

   W ostateczności, jak wiadomo, Moskwa nigdy nie pogodziła się z utratą Czernihowszczyzny, Siewierszczyzny i Smoleńszczyzny. Odzyskała je w dwadzieścia lat później. Ale wówczas Adam Kisiel już nie żył.

#

Są w książce Sysyna pewne kwestie rozwinięte w niedostatecznym stopniu, głównie z uwagi na stosunkowo małą objętość pracy. Do takich należą problemy gospodarki Ukrainy, przedstawione w nadmiernym skrócie, w przeciwieństwie do problemów społeczno-religijnych, zaprezentowanych niezwykle dokładnie. Jest to jednak kwestia wyboru, którego autor dokonał w ten a nie inny sposób. Bardziej zagadkowe jest ogólnikowe potraktowanie udokumentowanej sprawy przejścia Kisiela w 1632 r. z obrządku unickiego z powrotem na wiarę swych przodków. Wszak ten akt konwersji przy-sporzyć miał mu w przyszłości nie tylko popularności wśród szlachty prawosławnej, ale i wrogów wśród duchowieństwa i szlachty greko-katolickiej, którzy wytykali mu, jakoby odstąpił od unii „dla wsi, którą mu nieunici puścili”. Są też dwa potknięcia w datowaniu, które musiały po prostu umknąć uwadze autora w trakcie korekty i w gruncie rzeczy nie są warte wzmianki. Ważniejsze są strony pozytywne pracy, a tych jest wiele.

Biografia polityka tak uwikłanego w konflikty polsko-ukraińsko-moskiewskie , jak również w konflikt społeczno-religijny pierwszej połowy XVII wieku, ma sens o tyle, o ile stara się odpo-wiedzieć na pewne ogólniejsze pytania. Na większość pytań dotyczących problemu kozackiego, konfliktów religijnych, mechanizmów akulturacji i asymilacji szlachty ruskiej, regionalizmu wschodnich terenów Rzeczypospolitej, Frank Sysyn udziela wyczerpujących odpowiedzi.

Lecz nad każdym historykiem, piszącym o Rzeczpospolitej owego okresu ciąży też pytanie-monstre, pytanie nieodparcie nasuwające się nam z perspektywy ponad trzystu lat, a często do końca nie formułowane, ponieważ historyk jak ognia boi się zarzutu, iż zamiast nauki uprawia mniemanologię. Pytanie to brzmi:

Czy, gdyby nie asymilacyjne zakusy stojące u podstaw Unii Brzeskiej (1596), postrzeganej przez ogromną część Rusinów, a zwłaszcza przez kozactwo, jako zamach na ich tożsamość religijno-kulturową (dziś powiedzielibyśmy – „groźbę wynarodowienia”); i gdyby Ugoda Hadziacka (1658) nie przyszła co najmniej o dwadzieścia lat za późno, suwerenność państwowa Polski mogłaby prze-trwać, a losy Europy Wschodniej potoczyłyby się inaczej?

Definitywnej odpowiedzi na tak postawione pytanie być nie może. Niemniej, wielu badaczy w przeszłości, zarówno w Polsce, jak na wschodzie i na zachodzie, stawiało hipotezy. Sysyn od hipo-tez stroni, daje jednak swą ocenę sytuacji.

Jego zdanie o Unii Brzeskiej jest zdecydowanie negatywne.

Sprawa Ugody Hadziackiej jest bardziej skomplikowana. Wielu historyków istotnie widzi Hadziacz jako spóźnioną o lat dwadzieścia szansę przekucia konfliktowego dynamizmu sytuacji na Ukrainie w szczęśliwe współżycie różnowiernych ludów w ramach Rzeczypospolitej Trzech Narodów.

Sysyn zżyma się na taką hipotezę. Twierdzi, i twierdzi przekonywająco, że do roku 1648 siła asymilacyjna polskiej kultury politycznej była tak ogromna, że nie zaistniał na Rusi partner, mogący unieść odpowiedzialność za przeprowadzenie takiego mariażu narodów. Powód tego widzi w wewnętrznej słabości wschodniochrześcijańskiej tradycji Ukrainy, która nie stała się dziedziczką wielkiej tradycji politycznej Rusi Kijowskiej oraz księstwa halicko-wołyńskiego. Panowanie Tatarów spowodowało tragiczną przerwę kulturową w dziejach tych krain. Przerwa ta, dodatkowo pogłębiona upadkiem Bizancjum, zemściła się po wiekach. W połowie XVII wieku Rusini – nie będąc w stanie oprzeć się wyższej kulturze politycznej Polaków – uciekali się do desperackich aktów obrony przed  „uciskiem”, żądając równouprawnienia w ramach szlacheckiej Rzeczy-pospolitej, lecz jednocześnie nie widząc możliwości utworzenia narodu politycznego na wzór Polski lub Litwy. Odrodzenie prawosławia w pierwszej połowie owego stulecia wytworzyło fer-ment wśród szlachty ruskiej, ulegającej polskiej akulturacji, lecz oceniającej asymilację jako akt zdrady. Kolaboracja opłacała się, lecz była potępiana przez kozactwo i mieszczan, co dla polonizu-jącej się szlachty stwarzało sytuację nie do zniesienia. Natomiast po Beresteczku i Perejasławiu mowy już nawet być nie mogło o faktycznej unii narodów na wzór Unii Lubelskiej. {—-}[Ustawa z dnia 31.VII.1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2 pkt 6 (Dz. U. Nr 20, poz. 99, zm.: 1983, Dz. U.. nr 44, poz. 204)].

I wówczas zabrakło już miejsca dla Adama Kisiela.

#

A więc Kysil czy Kisiel? Kim był?

Na pewno jednym i drugim. Na pewno jednym z ostatniego już w naszych dziejach pokolenia, które o sobie jeszcze mówiło : „Gente Ruthenus, natione Polonus sum”. Był jednym z przedstawi-cieli tak licznych ruskich rodów szlacheckich, których nazwiska już od stuleci weszły w krwiobieg polskiej historii i kultury: Czartoryskich i Czetwertyńskich, Zasławskich i Sanguszków, Puzynów i Sołtanów, Tryznów, Kopciów, Kropiwnickich …

A czy był patriotą, kolaborantem, czy zdrajcą? Mój Boże! Z niszy kościoła w Nieskiniczach, w którego podziemiach cudem zachował się sarkofag z doczesnymi szczątkami Adama Hryhorowicza Swiatołdycza Kisiela, spogląda na nas twarz rozumna, o wypukłym czole, wydatnym nosie, lekko cofniętej brodzie. Czyżby człowiek słabej woli? Życiorys zdaje się temu przeczyć.

{—-}[Ustaw z dn. 31.VII.1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2 pkt 3 (Dz. U. Nr 20, poz. 99, zm.: 1983 Dz. U. Nr 44, poz. 204}].

JERZY JASTRZĘBOWSKI

KIEDY ZACZĄŁ SIĘ NASZ WIEK XX

Antescriptum: Autor poniższego studium biedzi się nad problemem końca wieku XX, wyrażając w pewnym miejscu obawę, że dopiero za lat, być może, pięćdziesiąt będzie wiadomy właściwy koniec tego ciężkiego lecz i radosnego dla Polaków okresu. Autor pisze tekst latem 1987 i nie wie – nie jest jasnowidzem! – że ów wiek właśnie ma się ku końcowi. Przełom polityczny w Polsce w czerwcu 1989, zburzenie muru berlińskiego, oraz rozpad ZSSR w dwa lata później to już podzwonne „stulecia” bardzo krótkiego, bo zaledwie 75-80-letniego.

KIEDY ZACZĄŁ SIĘ NASZ WIEK XX ?

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Niewielu czytelników będzie zaskoczonych tym tytułem. Większość ludzi, otarłszy się choć raz o dociekania historyczne, intuicyjnie zdaje sobie sprawę z tego, że stulecia kalendarzowe nie pokrywają się z okresami historycznymi potocznie utożsamianymi z kolejnymi wiekami. Historyczna periodyzacja stuleci (terminu „stulecie” używać będziemy przemiennie z terminem „wiek”) koncentruje się na ewolucji struktur politycznych, społecznych i gospodarczych oraz na ciągach wydarzeń, układających się – mniej lub bardziej klarownie – w procesy rozwojowe, a rozpoczynających się i kończących wydarzeniami przełomowymi, w trakcie których demonstruje się nowa jakość historii.

Właściwie każdy podział dziejów na okresy jest pojęciem jak najbardziej umownym.

„Nowa jakość” demonstruje się w różnym czasie w różnych krajach, a nawet w różnych gałęziach badań historycznych dotyczących jednego kraju. Tak więc periodyzacja historii stosunków międzynarodowych w wielu przypadkach będzie się różnić (czasem zasadniczo różnić) od ogólnej periodyzacji dziejów poszczególnych krajów. Tak samo podział na okresy w historii politycznej często odbiega od podziałów przyjętych w historii gospodarczej, historii ustroju, wojskowości, literatury czy sztuki danego kraju.

A pozornie sprawa wydawałaby się czasem tak prosta! Początku wieku XX – nie w kalendarzowym, lecz w historycznym oraz w potocznym rozumieniu tego terminu – zwykło się upatrywać w latach 1914-1918 lub 1914-1921. Podobnie dla niemal całej Europy (z wyłączeniem, być może, terenów państwa ottomańskiego) wiek XIX przyjęło się rozpoczynać wraz z zakończeniem kongresu wiedeńskiego w 1815 roku, a kończyć go wybuchem I wojny światowej. W historii nie tylko Francji, lecz i dużej części Europy Zachodniej, wiek XVIII w sposób oczywisty kończy się wraz z wybuchem Rewolucji Francuskiej w 1789 roku; w historii Polski wydawałoby się naturalne i naukowo niekwestionowane umieszczenie końca owego stulecia pod datą 1795 roku. Najdłuższe w historii stulecie XVI rozpoczęło się dla Europejczyków niewątpliwie wylądowaniem Krzysztofa Kolumba na zachodniej półkuli w 1492 roku, a zakończyło się albo wybuch-em serii wojen („wojna trzydziestoletnia”) w 1618 r., albo rewolucją Olivera Cromwella (bunt parlamentu) w Anglii w roku 1640. Tę drugą datę wspiera rozpad unii hiszpańsko-portugalskiej (kres mocarstwowości Hiszpanii) w tymże samym roku.

Jak zwykle w nauce, to, co kusząco łatwe, może nie wytrzymać próby czasu; to, co wytrzymuje próbę czasu, bywa początkowo słabo widoczne.

W początkach lat pięćdziesiątych polscy historycy-marksiści ruszyli do ataku przeciw dynastycznym i państwowo-prawnym kryteriom periodyzacji dziejów. Przyjęty przez nich wówczas podział przetrwał lata. Zasadzał się on na zupełnie nowych kryteriach, według których nakazano dzielić okresy historyczne. Historiografia tradycyjna (przez marksistów zwana burżuazyjną) kładła nacisk na kryteria dynastyczne – stąd Polska Piastów, Polska Jagiellonów, Polska królów elekcyjnych, okres porozbiorowy. Inteligentni lecz złośliwi twierdzą, że niektóre podziały wymuszał po prostu introligator. Dla marksistów naczelnym kryterium były zmiany w formacjach społeczno-gospodarczych, których odbiciem miały być zmiany polityczne. Stąd przyjęta przez wiele lat w nauce historii w PRL periodyzacja, dzieląca okres nowożytny w dziejach Polski następująco: 1576-1648, 1648-1764, 1764-1864. Innymi słowy: „rozkwit gospodarki folwarcznej”, „rozkład feudalizmu”, początki kapitalizmu do uwłaszczenia chłopów”. W takim ujęciu nawet finis Poloniae, rok 1795, pomijany był jako data w zasadzie tylko symboliczna.

Przyszedł rok 1956 i wahadło polskiej historiografii wychyliło się w przeciwną stronę: wiek XVIII ponownie kończył się pod datą 1795 r. I wówczas włączył się do sporu – a trzeba wiedzieć, że historycy uwielbiają spierać się o periodyzację dziejów – Stefan Kie-niewicz, stając w pewnym sensie w obronie bardziej wyważonego podejścia markistow- skiego1). Kieniewicz przyznał, że rozumie emocjonalną reakcję przeciw natrętnemu po- mijaniu aspektu aspektu państwowego, niepodległościowego, w periodyzacji typu 1764-1864. Jednocześnie jednak wywiódł krytykom, iż rok 1795, jakkolwiek bardzo ważny w historii państwa i prawa, stanowił cezurę zaledwie symboliczną, Polska bowiem traciła była swą niepodległość przez parę pokoleń. Duża część Polaków była już wszak „okuta w powiciu”, przychodząc na świat po roku 1772, o suwerennej Rzeczypospolitej trudno było mówić od Sejmu Niemego w 1717 roku, zaś niepodległość państwa była zagrożona już w drugiej połowie XVII wieku.

Podsumowując te wstępne rozważania podkreślmy ponownie, że właściwie każdy podział dziejów na okresy jest podziałem umownym, tym bardziej, że tak różne są kryteria dla periodyzacji historii politycznej, gospodarczej, historii wojskowości, itp. Mówiąc najogólniej, periodyzacja może stanowić dla badacza problem ściśle historyczny, może być związana ze zjawiskami gospodarczymi danego obszaru, a wreszcie – o czym poniżej – może traktować o najszerzej pojętych procesach zmian cywilizacyjnych.

Historycy przyszłych pokoleń mogą mieć nie lada problem z ustaleniem ram czasowych okresu zwanego potocznie wiekiem XX w dziejach Polski. Przypomnijmy, że koncentrujemy się na ewolucji struktur i na ciągu wydarzeń układających się w proces historyczny, a rozpoczynających się i kończących się wydarzeniami przełomowymi, w trakcie których demonstruje się nowa jakość historii. Zwyczajowo, jak wspomnieliśmy, przyjęło się uważać rok 1918 (lub szerzej, lata 1914-1921) za datę przełomu w nasz wiek XX. Lecz co może ujrzeć polski historyk za lat, powiedzmy, pięćdziesiąt, gdy spojrzy wstecz starając się na nowo uściślić daty graniczne w najnowszych dziejach Polski? Rozważania zatrącające o futurologię niewiele mają wspólnego z nauką historii, więc może właściwiej będzie ograniczyć się do pytań, nieodparcie nasuwających się od pewnego czasu.

Czy z perspektywy przyszłych pokoleń lata 1918-1939 stanowić będą jedynie pewne intermezzo w dziejach Polski, pewien szczególny pomost do właściwego wieku XX, podobnie jak okres napoleoński w historii naszego kraju był jedynie pomostem do wieku

XIX? Czy – ze ściśle określonego punktu widzenia – Druga Rzeczpospolita była anomalią historyczną – {—-} [Ustawa z dnia 31.VII.81 r., O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. Nr 20, poz. 99, zm.: 1983 Dz. U. Nr 44, poz. 204)]. Czy nie daje do myślenia fakt, że układ wersalski załamał się po zaledwie dwudziestu latach, podczas gdy następstwa porozumienia z 1945 r. (tego rzekomego prowizorium, tak przemyślnie wkomponowanego w realia dogasającej Europy) przetrwały nienaruszone już dwukrotnie dłużej? Czy wobec tego jest wykluczone, iż historycy przyszłych pokoleń – jeśli proces historyczny nadal będzie postępować w dotychczasowym kierunku – będą datować początek wieku XX w historii Polski na lata 1944-45?

Jeśliby tak być miało, to w ciągu ponad czterdziestu lat od domniemanego początku tego historycznego stulecia Polska pokonała szmat drogi w procesie historycznym. Odby-wała tę drogę po linii spiralnej: {—-}[Ustawa z dnia 31.VII.81 r., O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 6, (Dz. U. Nr 20, poz. 99, zm.: 1983 Dz. U. Nr 44, poz 204)].

Wybitny historyk gospodarczy streszcza swój pogląd na cykliczność procesu rozwojo- wego w Polsce po II wojnie światowej w sposób następujący: od roku 1945 do 1980 miały miejsce trzy pełne cykle rozwojowe, z których każdy składał sięz czterech faz. Były to: 1. Faza prokonsumpcyjna, liberalna; 2. Faza „dynamicznego rozwoju”, antyliberalna; 3. Faza „manewru gospodarczego”, aberracyjna; 4. Faza konfliktu społecznego(2)).

Większość obserwatorów jest zgodna co do faktu zaistnienia ogromnej różnicy jakościowej obecnie w porównaniu z poprzednimi cyklami. Kryzys polityczny, kryzys zaufania, nałożył się tak dokładnie na wszechstronny kryzys gospodarczy, iż nastąpiło zablokowanie poprzednio używanych wyjść ratunkowych.

Katastrofa spotkała nas w okresie, gdy światowa czołówka cywilizacji materialnej poszła bardzo ostro do przodu. Polski kryzys oraz politycznie i ekonomicznie motywowana niechęć Zachodu do „sfinansowania” kolejnego cyklu naszego procesu historycznego spowodowały gwałtowne rozwarcie się nożyc. Według szeroko rozpowszechnianych statystyk GUS-u Polska „powoli, mozolnie dźwiga się z upadku”. Jednak statystyki te dotyczą produkcji, której wytwory trudno już obecnie sprzedać w świecie. Z każdym rokiem będzie trudniej. Polska przestaje być konkurencyjna pod każdym względem.

Również – co najboleśniejsze – pod względem produkcji myśli ludzkiej, postaw ludzkich, jakości pracy, itp. W tych dziedzinach klęska poniesiona w ostatnich latach jest ogromna i, obawiam się, bynajmniej nie tak łatwo odwracalna, jak to niektórzy moraliści sobie obiecują. Czym skorupka za młodu nasiąknie … Doświadczenie pracy w kraju po okresie pracy za granicą podpowiada (choć trudne to do naukowego udowodnienia), że tworzy się w Polsce nowy typ postaw odnośnie do pracy. Tymi postawami, dalekimi nie tylko od tzw. „protestanckiego etosu pracy”, ale od chrześcijańskiej filozofii pracy w ogólności, wyraźniej i skuteczniej różnimy się od czołówki świata, niż naszym brakiem dobrobytu. Na dobitkę polskie wysiłki wyjścia z kryzysu sterowane są w kierunku odmiennym, niż w krajach stanowiących światową czołówkę cywilizacyjną.

Według analiz amerykańskich w 1990 r. około 90 procent nowych miejsc pracy w USA powstawać będzie w szeroko pojętych usługach. Z tej liczby trzy czwarte miejsc pracy przybędzie w usługach informacyjnych (niektórzy nazywają to przemysłem informacyjnym), tzn. przy zbieraniu, przetwarzaniu i przekazywaniu informacji. Ten sektor obejmuje telekomunikację (w tym satelitarną), ale głównie zasadza się na nauce, badaniach rozwojowych i oświacie. Przyrost środków na inwestycje w tym dziale jest niezwykle szybki, ponieważ są to inwestycje najbardziej przyszłościowe i najpewniej rentujące się.

Oczywistym nonsensem byłoby przyrównywanie Polski do potencjału i zamierzeń USA. Ale przyrównanie nas choćby do Hiszpanii, ongiś stawianej nam za przykład za- cofania, również wskazuje na raptowną utratę łączności z postępem.

Główny Urząd Statystyczny, w materiałach przedłożonych na III Kongres Nauki Polskiej, podaje następujące dane dotyczące nakładów inwestycyjnych na naukę w Polsce w odstępach trzyletnich (w cenach stałych, w miliardach złotych): 1975 – 23,416; 1978 – 20,504; 1981 – 12,763; 1984 – 10,722.

Również w odstępach trzyletnich liczba pracowników etatowych w nauce i pracach
badawczo-rozwojowych spadała w tempie następującym: 1978 – 100,00; 1981 – 86,9; 1984 – 67,8.

Te dwa ciągi liczb świadczą o katastrofie w nauce polskiej. Świadczą one o procesie degradacji, który rozpoczął się pod koniec lat siedemdziesiątych i trwa po dziś dzień. Za życia jednego pokolenia eliminujemy się z wyścigu o miejsce na mecie XX wieku, który – w przypadku Polski – być może dopiero co się zaczął.

Historyk gospodarczy, zapytany jakie widzi wyjście {- – – -}[Ustawa z dn. 31.VII.81 r., O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 2 (Dz. U. Nr 20, poz. 99, zm.: 1983 Dz. U., nr 44, poz. 204)], daje odpowiedź, którą można streścić następująco: – To zależy od tego, co mamy na myśli. Jeśli wyjściem miałoby być zrównanie kroku z czołówką światową, tak aby przestać tracić dystans, to takiej szansy już nie mamy. Było- by inne wyjście, gdyby nie resentymenty polityczne: zacisnąć zęby i pracować z całych sił, dla celów praktycznych zapominając o podziałach typu MY i ONI. Wtedy moglibyśmy się COFAĆ POWOLI. Jeśli jednak stan paraliżu woli trwać będzie nadal, to… lepiej nie mówić.

Lepiej nie mówić? Aleksander Gieysztor, uczony o autorytecie wykraczającym daleko poza badanie wieków średnich, przestrzega: „Nie możemy sobie pozwolić na luksus ciągnięcia ogromnej szarzyzny, zarówno kulturalnej, umysłowej, jak technologicznej i ekonomicznej. Polak musi być wykształcony, przygotowany do życia społecznego na znacznie wyższym poziomie techniki, ale także i świadomości (…) To jest ten model – w tym miejscu świata – który może zapewnić przetrwanie i rozwijanie cech szczególnych, które nazwiemy polskością”(4)).

Wczytajmy się raz jeszcze w ostatnie zdanie Profesora, wczujmy się w jego implikację. Jaką przyszłość uczony historyk widzi w przypadku niezrealizowania „tego modelu”?

Społeczeństwo jest tknięte – nie bez powodów – paraliżem woli. Przy powszechnym narzekaniu brak jednak szerokiej świadomości skali i głębi konsekwencji cywilizacyjnych, które spowoduje wieloletni i wielopłaszczyznowy kryzys narodowy. Oto w naszych czasach kruszą się w przyspieszonym tempie więzy z ośrodkami cywilizacji, na które od wieków (również w okresach zależności lub niewoli) zwykliśmy się orientować. Czyżby wkrótce tylko Kościół mógł sobie pozwolić na utrzymywanie tych więzów? W katego-riach cywilizacji materialnej, ale częściowo również i postaw ludzkich, Polska znamiennie zmienia front. Czołowy polski polityk stwierdził niedawno: „Impulsy stwo-rzone przez XXVII Zjazd działają i będą działać (…) na zasadzie systemu naczyń połączonych. Polska jest na nie w pełni otwarta (…) Wybór dokonywany obecnie tworzy szansę wejścia do grona państw potrafiących współtworzyć i dyskontować współczesne osiągnięcia nauki i techniki, idących szybko naprzód”(5)).

Być może to już istotnie jedyna droga wyjścia z kryzysu? Jeśli tak ma być, dlaczego by nie mówić o tym pełnym głosem nie tylko w oficjalnych organach prasowych?

Decyzja socjalistycznego integrowania się z nauką, techniką, a również i gospodarką radziecką jest konsekwencją rwania się naszych kontaktów z Zachodem. Wbrew niektórym opiniom, merytoryczne korzyści z takiej fuzji mogą być w pewnych dziedzinach niebagatelne. Sami Amerykanie między bajki kładą sowietologiczne teorie o ogólnym niedorozwoju nauki radzieckiej. Luka technologiczna, jak twierdzą, istnieje głównie w przełożeniu rezultatów badań na masową skalę produkcji przemysłowej, ale to już nie wina nauki. Warszawski fizyk Z. Romaszewski podaje charakterystyczny przykład, jak nieodzowna może być pomoc nauki radzieckiej w bardzo wyspecjalizowanych dziedzinach. Pracownia spektroskopii mikrofalowej Instytutu Fizyki PAN funkcjonuje według niego po dziś dzień m. in. dzięki zakupowi w r. 1978 radzieckich lamp fali wstecznej (karcinotronów dla zakresu fal milimetrowych i submilimetrowych). Jest to jedno z najprecyzyjniejszych urządzeń kiedykolwiek zbudowanych przez człowieka, a mające zastosowanie m.in. w nawigacji kosmicznej. Z tych też względów lampy te przez lata były objęte zachodnim embargiem na eksport do krajów socjalistycznych. Jednak ani przed wprowadzeniem, ani po zniesieniu embarga, polscy fizycy nie mogli sobie pozwolić na zakup lamp produkcji zachodniej. Były one po prostu kilkakrotnie droższe od radzieckich. Podobne przykłady można by mnożyć.

Jednocześnie bądźmy świadomi innych długofalowych skutków całościowej socjalistycznej integracji. Nie wartościując tego procesu, bądźmy świadomi, że oto przypisujemy się na czas nieokreślony do innego typu cywilizacji, promującej takie a nie inne postawy ludzkie. Być może ten zwrot, z którego – pochłonięci realiami codzienności – nie zdajemy sobie w pełni sprawy, ma przesądzić o naszych losach, jako społeczeństwa i narodu, w trwalszy sposób, niż to uczynił zwrot polityczny lat 1944-45?

Jeśli istotnie tak jest to, być może, już dziś demonstruje się nam – jeszcze niewidzącym – NOWA JAKOŚĆ HISTORII.

 

JERZY JASTRZĘBOWSKI

 

  1. „Kwartalnik Historyczny”, tom I, 1959, str. 102—108.
  2. Zbigniew Landau, Główne tendencje rozwoju gospodarczego Polski Ludowej, w:

U źródeł polskiego kryzysu, pod red. Aleksandra Mullera, PWN, Warszawa 1985.

3) Nauka polska w latach 1973—1984, materiały przedłożone na III KNP, Warszawa,

listopad 1985.

    1. „Trybuna Opolska”, 8-9 marca 1986, cyt. Za ‚polityka”, nr 12, 1986.
    2. Przemówienie W. Jaruzelskiego na XXV Plenum KC PZPR, cyt. Za: „Życie Warszawy, 15-16 marca, 1986.

 

Mówimy Ukraina, a w domyśle Moskwa

ZAPISKI Z PODRÓŻY Kto wygrał wojnę krymską, czyli różne wizje historii Mówimy Ukraina, a w domyśle Moskwa Przewodniczka Ina, stojąc przy fragmencie murów obronnych Chersonia, opisuje historię ziem u ujścia Dniepru do Morza Czarnego. Mówi, że już w 1734 roku wielkiej imperatrycy Katarzynie II udało się wynegocjować te ziemie od Turcji. Zdumiony takim uproszczeniem historii Rosji mówię, że przecież Katarzyna była wówczas kilkuletnią dziewczynką, carycą miała stać się dopiero trzydzieści lat potem, a ziemie u ujścia Dniepru „wynegocjował” znacznie później jej faworyt książę Grigorij Potiomkin z pomocą sił zbrojnych. Ina reaguje agresywnie, pytając, czy na pewno znam datę urodzin carycy (nie znam), po czym mówi, że przecież car Piotr Wielki i caryca Katarzyna II panowali przez większość XVIII stulecia, rok 1734 przypadł już zaś po śmierci tego pierwszego. No więc?

Wieczorem owego dnia w czasie wyprawy na jedną z wysp na Dnieprze Ina załamuje się, gdy wyciągam karteczkę z imionami sześciorga caryc i carów panujących w długim okresie przedzielającym ową znamienitą dwójkę: Katarzyna I, Piotr II, Anna, Iwan, Elżbieta, Piotr III. Mówi: nas jakoś inaczej uczono historii.

Ignorancję spotyka się wszędzie, lecz w tym przypadku chodzi o coś znacznie ważniejszego niż niewiedza jednej osoby. Oto stoimy pod murami historycznego miasta w południowej Ukrainie, lecz spieramy się o historię Rosji. Mówimy po rosyjsku – ona jak Rosjanka, ja – jak to Polak. I ta rosyjskojęzyczna Ukrainka przyznaje, że dla jej pokolenia (do sowieckiej szkoły chodziła za późnego Breżniewa) liczyli się w szkole i w życiu władcy silni, pomnażający domeny Rosji. Gdzie stąpnie noga rosyjskiego żołnierza, ta ziemia nasza – mówiła Katarzyna II. O innych władcach historia nie mówiła. Pomyślmy w tym miejscu o Putinie.

Wyprawa studyjna na Ukrainę grupy entuzjastów z Ogrodu Sztuk i Nauk przy Muzeum Iwaszkiewiczów w Stawisku pod Warszawą przemierzyła w maju i czerwcu około pięciu tysięcy kilometrów na Ukrainie – od Łucka do Jałty, od Sewastopola i Odessy po Lwów. Każdy interesował się swoją dziedziną, historia była jedną z nich. Ja starałem się zrozumieć, jak sowieckie wychowanie i wykształcenie w dawnym ZSRR odbija się na stereotypach myślowych obecnych obywateli Ukrainy. Bo też przy tak szerokiej marszrucie należy mówić raczej o obywatelach niż o Ukraińcach.

W Sewastopolu i Bałakławie naszym przewodnikiem był Andriej, według jego słów – potomek rodziny polskiej osiedlonej na Krymie w 1862 roku. W przeciwieństwie do nieszczęsnej Iny bystry i dobrze wykształcony (obrazowan na istorii – z wykształceniem historycznym), dawno już stracił związki z polskością i jest Rosjaninem krymskim, obywatelem Ukrainy. To moja subiektywna ocena; pytać się o tożsamość etniczną na Ukrainie jest grubym nietaktem!

Rozmowa z Andriejem byłaprzyjemnością, przetykaną jednak niespodziankami. Oto w Bałakławie, miejscu słynnej szarży brytyjskiej lekkokonnej brygady w czasie wojny krymskiej (porównywalnej do szarży naszych szwoleżerów gwardii pod Somosierrą), Andrieja interpretacja historii różni się zasadniczo od wersji europejskiej, choć fakty podaje identyczne. Wyruszyło do szarży 673 jeźdźców, powróciło żywych mniej niż 200. Lecz Andriej twierdzi, że Anglicy przegrali z kretesem; nie wie o tym, że po samobójczej szarży wycięli załogę baterii rosyjskich, wie jedynie, że zwycięzcami byli huzarzy i dragonicarscy, na których cześć rząd rosyjski wzniósł dwa obeliski przy szosie (obelisk ku czci poległych lekkokonnych Brytyjczycy wznieśli na odległym od szosy wzgórzu). Tymczasem owi huzarzy i dragoni ustąpili z pola owego październikowego dnia 1854 roku, nie broniąc swych artylerzystów, o czym informuje każdy podręcznik zachodnioeuropejski, a również Internet.

Rozbrat z europejską świadomością historyczną notuję również przy omawianiu ogólniejszych spraw wojny krymskiej. Dla Andrieja (chyba też dla innych Rosjan) była to wojna nierozstrzygnięta, a być może nawet zwycięska dla Rosji. Wprawdzie Sewastopol utracili na jakiś czas, lecz w ostatniej chwili zdążyli zdobyć na słabych Turkach twierdzę Kars na Kaukazie, którą później udało im się wymienić na Sewastopol. Ulegli co prawda presji państw sojuszniczych i zgodzili się w traktacie pokojowym na neutralizację Morza Czarnego, lecz po klęsce Francji w wojnie z Niemcami w 1871 roku Rosja wypowiedziała ów traktat. Czyli ostatecznie niczego nie straciliśmy – konkluduje Andriej. Jak Rosja mogła wypowiedzieć traktat, pytam zdumiony? Ano tak, zawiera się i respektuje traktaty z silnymi przeciwnikami, rewiduje traktaty ze słabymi. Przy całej mojej sympatii dla Andrieja z Krymu jest to mentalność Andrieja Gromyki z ZSRR, i warto o tym pamiętać, słuchając aksamitno-twardych wypowiedzi Siergieja Ławrowa, obecnego ministra spraw zagranicznych Rosji.

Wątek łamania traktatów przenosi nas ponownie do Bałakławy. Andriej wyjaśnia: jeszcze niedawno na wycieczkę do Sewastopola potrzebna by nam była specjalna przepustka rosyjskich władz wojskowych. Do Bałakławy przepustki nie dostałby nikt, również ja, mieszkaniec Sewastopola. Bałakława była bazą nuklearnych łodzi podwodnych Floty Czarnomorskiej. Tych łodzi oficjalnie nie było, ponieważ ZSRR podpisał układ o denuklearyzacji Morza Czarnego. W rzeczywistości były ukryte w tunelach skalnych zatoki bałakławskiej, w każdej chwili gotowe do odpalenia rakiet z głowicami jądrowymi. Andriej pokazuje nam tunele wyrąbane w skalnym górotworze nadmorskim, niewidoczne dla satelitów, widoczne tylko dla oczu patrzących z Bałakławy. Andriej nie pochwala akcji rządu sowieckiego, przyznaje, że było to wiarołomstwo. Lecz z błysku oka domyślam się, że jest jednak dumy. W domyśle: nas, Rosjan (obecnie obywateli Autonomicznej Republiki Krymu w obrębie państwa ukraińskiego), Zachód próbował zażyć z prawa i z lewa, a myśmy tak czy owak stawiali na swoim. Aż do rozpadu ZSRR.

W powyższych notatkach nie odkryłem Ameryki, nie odkryłem Rosji. Rozmowy z dwiema czy pięcioma osobami nie stanowią podstawy dla uogólnień. Dla historyków i politologów są to sprawy znane w skali makro, rzadko jednak występują one w tak krystalicznie czystej postaci jak w powyższych rozmowach. Jeśli założyć, że przekonania wyrażane przez moich rozmówców podzielane są przez innych ludzi pamiętających czasy potęgi ZSRR, jeśli pamiętać, że carowie zarówno biali, jak i czerwoni oceniani bywali przez poddanych według kryterium siły i zaborczości władzy i że sprawa ta uległa odwróceniu dopiero za Gorbaczowa piętnaście lat temu, można zastanowić się nad przyszłością Rosji putinowskiej i rosyjskojęzycznej części Ukrainy. Poparcie społeczne dla silnej i zaborczej władzy chyba istnieje nadal, przynajmniej wśród pokoleń starszego i średniego. Będą one musiały wymrzeć, zanim sprawy przybiorą bardziej europejski, z naszego punktu widzenia, wymiar.

JERZY JASTRZĘBOWSKI Autor jest niezależnym publicystą

Gorący kartofel Europy

POLSKA W OCZACH ŚWIATA

Gorący kartofel Europy

źródło: Nieznane

RYS. JANUSZ KAPUSTA Wszyscy sprzysięgli się przeciw Polsce i Polakom. Chirac nas beszta, Giscard odbiera Niceę, Schröder poucza, Bush nie daje wiz, Rosjanie oskarżają o proamerykańską stronniczość, Blair… Czym można by Blaira obciążyć? Czyż nie jest to – w karykaturalnej przesadzie – obraz przekonań przeciętnego zjadacza chleba w naszym kraju?

Zanim zaczniemy jednak kpić z biednego Polaka, przywołajmy parę przykładów nastawień zagranicy do nas w ciągu ubiegłych pokoleń.

Klasycy

Młodzi Marks i Engels wykazywali zrozumienie dla polskich dążeń niepodległościowych i biadali nad uciśnionym narodem Lechitów. Lecz już w 1847 roku, w czasie londyńskiego wiecu w 17. rocznicę wybuchu powstania listopadowego pada pierwsze ostrzeżenie. Oto wyjątek z przemówienia Marksa (cytuję za „Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, tom IV, Książka i Wiedza, Warszawa 1962 r.): „Zjednoczenie i braterstwo narodów jest frazesem, który mają dziś na ustach wszystkie partie, a w szczególności burżuazyjni rzecznicy wolnego handlu. (…) Dawna Polska istotnie zginęła i my mniej niż ktokolwiek inny pragniemy jej odbudowania”.

Owo wydanie klasyków nie przypadkiem opuściło późniejszą korespondencję Engelsa, w której wyraża on skrajne rozczarowanie Polakami, którzy – miast angażować się w walkę klas – wykazują przesadną skłonność do konspirowania niepodległościowego. W owym późnym materiale, wydrukowanym w Polsce w minimalnym nakładzie dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, Engels ubolewa, że nadgorliwi w swych niepodległościowych rojeniach Polacy stanowią barierę uniemożliwiającą wielkiemu proletariatowi Niemiec podanie dłoni młodemu proletariatowi Rosji dla ostatecznego zwycięstwa rewolucji europejskiej. Engels zaleca rozsiedlenie polskiego elementu etnicznego z dużych miast obu zaborów po wsiach, tak aby – rozrzedzeni i izolowani – Polacy nie stanowili siły zapalnej. Późny Engels był najradykalniejszym polakożercą do czasu Hitlera i Himmlera.

A więc klasycy byli za, a nawet przeciw, i na szczęście mamy ich już z głowy.

Wielka Brytania

Polscy negocjatorzy na peryferiach Wersalu (takie nam miejsce historia wyznaczyła) w 1919 r. wiele mogliby powiedzieć o stanowisku premiera Wielkiej Brytanii – wówczas nie tylko królestwa, lecz również cesarstwa – Davida Lloyda George’a w sprawie zachodnich granic odradzającej się Polski. Wszystko, co mógł – Śląsk, Gdańsk, Warmię z Elblągiem – oddawał Niemcom. Miał swoje powody, lecz za sprawą wrednej brytyjskiej dyplomacji Ślązacy musieli trzykrotnie iść do powstania, by uratować część Śląska dla Polski. W 1920 roku, gdy dywizje komandarma Tuchaczewskiego parły na Warszawę, brytyjscy dokerzy nie dopuścili do ładowania na statki broni przeznaczonej do obrony Polski przed bolszewikami.

W 1997 roku zwróciłem się do mojego kolegi w Kanadzie, absolwenta świetnej akademii wojskowej w Sandhurst i emerytowanego oficera armii brytyjskiej, z prośbą o opis stereotypu brytyjskich wyobrażeń o takich słowiańskich nacjach, jak Polacy i Rosjanie. Kapitan T. H. zaczął od wprowadzenia poprawek do mojego pytania (całość rozmowy ukazała się drukiem w „Plusie Minusie” 20 – 21 lutego 1997 r.). Cytuję fragment:

– Polacy i Rosjanie to przecież nie Słowianie! Słowianami nazywamy tę bezkształtną masę narodowości, zamieszkujących Bałkany na południe od Karpat. Słowianie zajmują się głównie podrzynaniem sobie gardeł. (…) Przecież nie powiesz mi, że Rosjanie są Słowianami! Rosjanie to wielki naród. Cokolwiek czynią, dobrego lub złego, ma wpływ na cały świat.

– A polski naród?

– Przykro mi to mówić i proszę, nie cytuj tego jako mojego poglądu, ale wśród wielu Anglików utarło się przekonanie, że Polacy to nie naród, lecz hałastra (rabble). Mężnie się biją, jeśli dać im dobrych oficerów. Lecz poza tym… Przecież to Polacy byli w historii źródłem ciągłych konfliktów między Rosją i Niemcami?

Francja

Mój kpiarski artykuł („Rzeczpospolita” z 26 sierpnia 2004 r.) o bohaterskim powstaniu paryskim w 1944 roku wywołał komentarze, w tym przypuszczenie, że muszę nienawidzić Francuzów, jeśli ich postawy tak ostro krytykuję. Nic bardziej mylnego: krytyka i kpina nie są znamionami nienawiści. Odezwała się niezawodna w tych sprawach „Gazeta Wyborcza” piórem Marka Beylina stająca w obronie uciśnionych i wzgardzonych – Francuzów oczywiście, nie Polaków.

Wbrew obrońcom uciśnionych dodam jednak, że gdy rząd francuski wymógł przeniesienie rządu generała Sikorskiego z Paryża do Angers, obstawił Polaków agentami kontrwywiadu po to, aby nie pogarszali sytuacji, drażniąc swą obecnością „rząd pana Hitlera”. Czołgi niedobrego „pana Hitlera” wkrótce jednak podeszły pod Paryż.

Rosja

Rosja carska chciała Polaków po prostu zrusyfikować, uprawosławić i strawić. Pod koniec XIX wieku wydawała się bliska osiągnięcia tego celu. Opisy wiernopoddańczych hołdów składanych carowi i samodzierżcy „wsiej Rossii” Mikołajowi II przez pokornych przedstawicieli ludu Warszawy w czasie wizyty Jego Majestatu w stolicy „priwislenskogo kraju” w roku 1896 utwierdzają mnie w tym przekonaniu. Na szczęście zabrakło im czasu.

Czy zgorszę czytelników twierdząc, że trzeźwiejszy pogląd w sprawie Polaków miał Stalin? Gdy zdrajcy ojczyzny Alfred Lampe i Wanda Wasilewska skierowali doń wiernopoddańczy adres upraszając, aby zechciał kraj nad Wisłą włączyć do ZSRR jako kolejną sowiecką republikę, dał im odpowiedź wymijającą. Później zaś miał wypowiedzieć owe słynne słowa: „Komunizm pasuje do Polski niczym siodło do krowy”. Polska miała być pod sowieckim butem, lecz nigdy w bucie. Uwierałaby. Miał rację Josif Dżugaszwili, i ani słowa więcej, aby nie narazić się obrońcom uciśnionych i wzgardzonych – Rosjan oczywiście, nie Polaków.

Gdzież więc znaleźć przyjaciół stojących twardo w każdej sytuacji na stanowisku obrony polskich interesów?

Stany Zjednoczone

Tak by się tylko zdawało. Powszechnie znane jest zdjęcie premiera Stanisława Mikołajczyka z prezydentem Franklinem D. Rooseveltem w Białym Domu w czerwcu 1944 roku. Armia Czerwona wkroczyła właśnie na tereny przedwojennej Rzeczypospolitej, NKWD rozbrajał oddziały AK, oficerów wysyłając na odpoczynek do łagrów, zaś żołnierzy wcielając do oddziałów Berlinga. Po napiętej twarzy i nienaturalnym uśmiechu Mikołajczyka widać, jak źle czuł się w roli petenta błagającego Roosevelta o interwencję u Stalina. Przecież to były przedwojenne ziemie Rzeczypospolitej! Uśmiechnięty Roosevelt ściska dłoń polskiego premiera mówiąc mu, że Polska wyjdzie z wojny nieuszczuplona (undiminished). Wkrótce po owej rozmowie, jak dzisiaj wiemy z archiwów Departamentu Stanu, Roosevelt wysłał do Wujka Józia (tak do końca życia nazywał Stalina, a obecny w czasie takich wypowiedzi Churchill podobno wzdrygał się niedyplomatycznie) szyfrogram stwierdzający, że w ocenie Waszyngtonu Polaków da się jednak ułagodzić i przekonać, aby przystali na warunki sowieckie. W miesiąc później Sowieci patronowali utworzeniu w Lublinie marionetkowego PKWN.

Najbardziej jednak dla Ameryki charakterystycznym objawem lekceważenia losów Polski był rozwój wydarzeń na giełdzie nowojorskiej. W ciągu miesiąca – od ataku Rzeszy na Francję do upadku Paryża w czerwcu 1940 roku – wskaźnik Dow Jones spadł katastrofalnie – o 23 procent. Interpretacja: wali się dotychczasowy porządek w Europie, ci zwariowani Europejczycy będą teraz próbowali wciągnąć USA do swojej wojny (USA nie angażowały się w konflikt aż do japońskiego ataku na Pearl Harbor w 18 miesięcy później). Natomiast w ciągu miesiąca od ataku Rzeszy na Polskę do dnia następnego po upadku Warszawy wskaźnik Dow Jones radośnie pomaszerował w górę o 13,9 procent. Interpretacja: nareszcie w tej zwariowanej Europie będzie spokój, wielkie Niemcy jak zwykle podzielą się zdobyczą i wpływami z wielką Rosją i można będzie wreszcie z obiema stronami robić interesy. W USA do czasu wojny, czyli – dla Amerykanów – do 1941 roku, etniczni Niemcy cieszyli się ogromnymi wpływami i poważaniem, dopiero wojna zmieniła ten stan.

Dostarczyłem pozornie niezbitych dowodów na skalę lekceważenia i krzywd wyrządzanych biednej Polsce przez wielki świat. Czas zabrać się do tychże dowodów od podszewki.

Najlepiej od 400 lat

Po pierwsze, są to wszystko reakcje obcych na zastaną sytuację. Przez blisko dwa stulecia w świadomości Zachodu Polska była albo pustym dźwiękiem, bez odzwierciedlenia w życiu praktycznym, albo istniała jako twór wasalny, albo też jako państwo słabe i skłócone z sąsiadami. Fakt, że to nie my chcieliśmy się kłócić, przekraczał zdolność percepcji przeciętnego inteligenta i burżua, czytających gazety w Paryżu lub Londynie. W ich rozumieniu Polacy od czasu do czasu wywoływali burdy, to z Rosjanami, to z Prusakami, i potem jako niedobitki – pokrwawieni, głodni i obdarci – zjawiali się na ich progu. Trzeba ich było nakarmić i gdzieś schować, aby swą obecnością nie prowokowali Niemców lub Rosjan.

Byliśmy przez wiele pokoleń niczym gorący kartofel – zbyt duży, by go połknąć i strawić, zbyt słaby, aby się z nim liczyć. Poza przejściowymi okresami entuzjazmu (po powstaniu listopadowym i w czasie stanu wojennego dwadzieścia parę lat temu) wielu na Zachodzie nie mogło pojąć, dlaczego to dziwne plemię nie zdecyduje się wreszcie, czy chce być poddanymi Niemiec, czy wielkiej Rosji. Wyobraźmy sobie przeciętnego polskiego zjadacza chleba pytanego o jego stosunek do mężnych obywateli Paragwaju, którzy okresowo (fakt historyczny!) szli do boju ze znacznie potężniejszymi wojskami Argentyny, Brazylii, Boliwii i dostawali od nich krwawe baty. Pierwszym historykiem, przynoszącym Anglosasom psychologiczną, nie tylko faktyczną prawdę o motywach działań Polaków w XX wieku, był Norman Davies, pierwszym autorem-publicystą, który to również rozumiał – Timothy Garton Ash. Ale oni stali się szerzej znani na Zachodzie dopiero przed kilkunastu laty! A potrzeba co najmniej dwóch pokoleń, aby prawda o Polsce zapadła głębiej w pamięć Zachodu.

Zasięgałem w przeszłości opinii nie byle jakich mistrzów: wpierw Stefana Kieniewicza i Tadeusza Łepkowskiego, później – z rzadka – Aleksandra Gieysztora, wreszcie – Antoniego Mączaka. Zapamiętałem ich zbiorową mądrość: jeśli Polsce uda się wyślizgnąć z objęć sowieckich i dobić do członkostwa w NATO i Unii Europejskiej (za życia pierwszych dwóch wydawało się to czystym rojeniem), znajdziemy się w najkorzystniejszej koniunkcji strategicznej od czterystu lat. Obecnie ta koniunkcja jest faktem i żadne szaleństwa tak zwanej na wyrost klasy politycznej od optymizmu mnie nie odwiodą. W Europie nastąpiła rewolucja odwrotna od tej, o której marzyli przytoczeni na wstępie klasycy. Skończyła się też nasza rola jako gorącego kartofla, którego najważniejszym zadaniem było nie dać się wchłonąć i strawić potężniejszym sąsiadom. Spójrzmy na losy Czeczenów, przekonamy się, co nam mogło grozić, gdyby nam się nie udało.

Strach przed obcymi?

Naród czy społeczeństwo obywatelskie? I jedno, i drugie. Narodowa przeszłość może przynosić współczesnym sporo mądrości, ale bywa też nośnikiem strachu przed obcymi. Jak temu zaradzić?

Anna Wolff-Powęska w „Gazecie Wyborczej” z 11 – 12 września pisze o straszeniu Niemców przez Sejm i wykazuje bezsensowność i szkodliwość uchwały o reparacjach wojennych. Przykłady i argumenty przytaczane przez panią profesor są bez zarzutu, lecz całość wywodu cierpi na zasadniczy mankament: jest on wyrwany z kontekstu. Pomijanie kompleksu polskiej krzywdy, przeciwstawionej niemieckiej bucie (Erika Steinbach wskrzesiła kolejny odwieczny stereotyp!) prowadzi do szlachetnego wołania na puszczy.

Powiedzmy sobie szczerze: Polska jest zbyt słaba, aby przepchnąć w Unii decyzje wbrew woli Niemiec i Francji, lecz jest jednocześnie zbyt duża, aby pozwolić się lekceważyć. Zaryzykuję wielkie uproszczenie: jeśli w ciągu najbliższego pokolenia uda nam się podnieść produkt krajowy brutto do poziomu 75 procent średniej unijnej, utrzymać liczbę ludności w wysokości około czterdziestu milionów (to akurat może okazać się trudne bez zaplanowanej masowej imigracji Ukraińców i Białorusinów do Polski – oni świetnie się aklimatyzują), nie dopuścić do zapaści służby zdrowia i systemu edukacji narodowej oraz stworzyć małe, lecz sprawne siły szybkiego reagowania – będziemy się mogli uśmiać, gdy jakiś przyszły Chirac lub Schröder zechce nas lekceważyć. A co do uchwały sejmowej, może jednak na dwoje babka wróżyła: od czasu do czasu nie zaszkodzi tupnąć, jeśli ma się dobrą dyplomację, która – z uśmiechem oczywiście – wszystko to adresatom wytłumaczy. –

 

‚Gorący kartofel Europy’

23 października 2004 | Plus Minus | RD
LISTY‚Gorący kartofel Europy ‚Pod tym tytułem ukazał się w „Rzeczpospolitej” („Plus Minus” 9 – 10 października) artykuł Jerzego Jastrzębowskiego na temat opinii o Polsce. Rozumiem, że w krótkim tekście, obok trafnych spostrzeżeń, mogą się też znaleźć uwagi uproszczone. Jednak trudno się zgodzić ze stwierdzeniami po prostu nieprawdziwymi czy metodologicznie nieuprawnionymi. Nie jest więc prawdą opinia, że Marks i Engels w latach 40. XIX wieku „wykazywali zrozumienie dla polskich dążeń niepodległościowych”, ale później Engels „wyraża… skrajne rozczarowanie Polakami”. Jastrzębowski powołuje się na bałamutne wydania korespondencji Marksa i Engelsa z 1962 r. i bliżej nieokreślone wydanie z drugiej połowy lat 70. XX w. Bałamutność polega na przemilczeniu niewygodnych dla ówczesnej cenzury stwierdzeń Marksa i Engelsa. Nieprawdziwy jest pogląd, że obaj teoretycy i działacze pod koniec wieku stali się nie tylko wrogami Polaków, ba „późniejszy Engels” – zdaniem Jerzego Jastrzębowskiego – „był najradykalniejszym polakożercą”! Ta ocena rozmija się z elementarną wiedzą. Oczywiście, w różnych okresach życia zwłaszcza Engels miał różne poglądy na „kwestię polską” w zależności od tego, jaka była sytuacja polityczna, układ sił społecznych w Europie itp. Ale to właśnie „późniejszy Engels” i Marks do mityngu w Genewie skierowali z okazji 50-lecia „Rewolucji Polskiej” 1830 roku słynny list: „Okrzyk: ČNiech żyje Polska!C, który rozległ się wówczas w całej Europie Zachodniej, nie był wyłącznie daniną sympatii i podziwu dla bojowników patriotycznych, brutalną siłą zgniecionych. Okrzykiem tym witano naród, którego wszystkie powstania – tak dla niego samego fatalne – zatrzymywały zawsze pochód kontrrewolucji, naród, którego najlepsi synowie nie zaprzestali nigdy wojny odpornej, walcząc wszędzie pod sztandarem rewolucji ludowych. Z drugiej znów strony, podział Polski wzmocnił Święte Przymierze, tę maskę hegemonii cara nad wszystkimi rządami Europy. Okrzyk więc: ČNiech żyje Polska!C, mówi sam przez się: śmierć Świętemu Przymierzu, śmierć despotyzmowi militarnemu Rosji, Prus i Austrii, śmierć panowaniu mongolskiemu nad społeczeństwem nowożytnym!” (Londyn, 27 list. 1880 r. Marks, Engels, „Dzieła” t. 19).

Gdyby Marks i Engels, pomijając ich błędne teorie na temat kapitalizmu i socjalizmu, tylko tyle powiedzieli o Polsce, to i tak ta wypowiedź – nie tylko zgodna z faktami, a nawet profetyczna (w odniesieniu do 1920, 1939, 1944 i 1981), lecz także najgłębiej sprawiedliwa – nie może być przemilczana.

Powoływanie się na jakiegoś oficera brytyjskiego na temat Polaków, jak to czyni Jerzy Jastrzębowski, to przecież nieuprawnione uogólnienie, krzywdzące również dla wielu uczciwych Anglików i setek tysięcy Angielek, które (jak moja kuzynka) poślubiły Polaków jako mężnych ludzi, dobrych fachowców i zaradnych życiowo mężów i ojców.

Polacy, jak członkowie innych narodów, są różni i nie ma potrzeby popadania w kompleksy, bo to przecież nie polski król kazał zamordować kilka kolejnych żon jak znany władca W. Brytanii, to nie w Polsce, lecz w Anglii i we Francji były rzezie na tle religijnym, i to nie Polacy, lecz inni zdradzili nas zarówno w 1939, jak i w latach 1943 – 1945.

Warto też przypomnieć niektórym Europejczykom, gdy dziś manifestują swoją megalomanię, co o Polsce i Polakach napisał wybitny uczony, do dziś czytany i wznawiany, Erazm z Rotterdamu, w liście do humanisty polskiego Decjusza: „Składam powinszowania narodowi, który – chociaż niegdyś uważany był za barbarzyński – teraz (pisane w 1523 roku – R.D.) tak pięknie się rozwija w dziedzinie nauki, praw, obyczajów, religii i we wszystkim, co przeciwne jest wszelkiemu nieokrzesaniu, że współzawodniczyć może z najbardziej kulturalnymi narodami świata” (R. Palacz, „Klasycy filozofii”, 1997 s. 115).

Oby tylko nasi posłowie i rządzący stanęli na wysokości zadania i kontynuowali rozwój społeczny i kulturalny Polski na miarę naszych przodków.

Ryszard Dyoniziak

 

Prof. dr hab. R. Dyoniziak jest socjologiem, wykładowcą, autorem monografii i współautorem podręcznika „Społeczeństwo w procesie zmian. Zarys socjologii ogólnej”.

 

„Gorący kartofel Europy”

14 maja 2005 | Plus Minus | JJ
LISTY „Gorący kartofel Europy”Szyderczy artykuł („Plus Minus” z 910 października 2004) pod powyższym tytułem, traktujący o historycznym kłopocie, jaki rwący się do niepodległości Polacy stanowili przez wiele pokoleń dla sytej Europy, zostawiłem w redakcji w październiku i na wiele miesięcy wyjechałem za granicę. Gdy wróciłem, zastałem wydrukowany artykuł, a w tydzień później głos krytyczny pana Jana Kality, m. in.: „Nikt nas nie kocha, nikt nas nie lubi. Na całym świecie. I to od pokoleń (…). Nie było polskiego papieża, „Solidarności” i Lecha Wałęsy (…), nie było upadków komunizmu i muru berlińskiego (…), nie było w Polsce reform i zmiany systemu (…) i nie mogę się nadziwić, że tak się myśli o Polsce na całym świecie. Jako niepoprawny optymista mam jednak nadzieję, że jest to odosobniony pogląd autora tego zadziwiającego tekstu”. Szanowny Adwersarzu: W moim pastiszu nie piszę również o Bolesławie Chrobrym, Tadeuszu Kościuszce i Józefie Piłsudskim, choć dalibóg powinienem był to zrobić. Gdybym pisał historię Polski na pięciu stronach maszynopisu.

W moim szacownym gimnazjum ponad pół wieku temu siedział pod oknem kolega, który za żadne skarby nie mógł opanować materii historycznej. Pamiętam, jak nasz historyk, śp. profesor Gojdź, pochylił się pewnego razu nad nim i przyciszonym głosem powiedział: Słuchaj, Kądziela, jeśli ci raz przeczytać nie wystarczy, czytaj ponownie, i jeszcze raz, za którymś razem może zaskoczy.

Jerzy Jastrzębowski

Szczerbaty uśmiech Ukrainy

Szczerbaty uśmiech Ukrainy

Ukraińcy, choć wolą o tym nie mówić, mieli przez pokolenia tak wielki kompleks wobec Polaków, że wciąż jeszcze nie umieją się przyznać do swych win i słabości, wolą natomiast przypisywać Polakom przewinienia popełnione lub imputowane.

Ławra w Poczajowie na Wołyniu – ukraińska Jasna Góra. Żegnający się prawosławnym zamachem wierni pochylają się, by pocałować szklaną taflę nad szczątkami ihumena Joba (Hioba), a brodaty mnich kolejno nasadza im na głowy haftowaną czapę ihumena i błogosławi. Pytam po rosyjsku, czy katolik i Polak może również złożyć hołd błogosławionemu, który przez ponad 50 lat rządził monastyrem i dożył setki. Mnich wzrusza ramionami. Owszem, mówi, lecz „żałko”, żem się dotychczas na prawdziwą wiarę nie nawrócił. Po czym demonstracyjnie odwraca się, odmawiając mi błogosławieństwa. Monastyr w Poczajowie podlega moskiewskiemu patriarchatowi Cerkwi prawosławnej na Ukrainie. Nieprzejednaną wrogość tego patriarchatu wobec Kościoła rzymskiego, a więc i żywiołu polskiego na Ukrainie, potwierdza katolicki biskup Łucka Marcjan Trofimiuk, oprowadzający nas po odbudowanej po sowieckim wandalizmie katedrze łuckiej.

Była to jedyna niezawiniona demonstracja wrogości, jakiej doświadczyłem w czasie wyprawy (3000 km) z Ogrodem Sztuk i Nauk z Podkowy Leśnej, w czasie której odwiedziliśmy Łuck i Krzemieniec, Olesko i Podhorce, Zbaraż i Wiśniowiec, Ostróg i Międzyrzecz Ostrogski, Międzybórz i Berdyczów, Wierzchownię (Balzac z Hańską) i Zofiówkę (Szczęsny Potocki i „piękna Bitynka”), Humań i Tulczyn, Woronowicę i Bar (wzięliśmy go dwukrotnie!), Kamieniec Podolski i Zaleszczyki, Okopy Świętej Trójcy, Skałę Podolską i Chocim, Niemirów i Śniatyń, Czerniowce, Kołomyję, Worochtę i Jaremcze, wreszcie Nadwórną, Brzeżany, Stanisławów (Iwanofrankiwsk), Rohatyń, Lwów i Żółkiew. Tropiliśmy resztki polskiej kultury kresowej, zmiażdżonej w znanych nam okolicznościach. 4 września ma zostać otwarty, po wieloletnich pracach konserwatorskich finansowanych przez stronę polską, dom-muzeum rodziny Słowackich w Krzemieńcu. Może uda się więc zachować choć szczątki wysokiej kultury, od pokoleń niszczonej, zwłaszcza przez sowiecką władzę, jako przeżytek „polskiej okupacji”? Jednak nie w zachowaniu owych resztek polskiej kultury widzę pozytywną zmianę w stosunkach polsko-ukraińskich na poziomie podstawowym, mającym niewiele wspólnego z okresową wymianą duserów między prezydentami Kwaśniewskim i Kuczmą.

Dźwięk i światło Kresów

Nie piszę pocztówki z podróży, parę słów poświęcę jednak sentymentalnym wrażeniom: oto kruki podfruwające w ciepłym wietrze nad ruinami zamku królowej Bony nad Krzemieńcem; oto berdyczowscy Polacy – po polsku nie mówią od pokoleń, lecz w niedzielę chodzą do kościoła i stąd wiedzą, kim są; oto straszliwie zdewastowane przez bolszewików, Niemców i samych Ukraińców magnackie rezydencje na Wołyniu i Podolu; i „Lenin wiecznie żywy” na placach miasteczek; i widoki z murów Kamieńca Podolskiego, Chocimia – ten już po „tureckiej” stronie, i z wysokich Okopów Świętej Trójcy nad pętlą Zbrucza; i dzieci proszące o cukierki po polsku, jako że jedynie Polacy tam przyjeżdżają; wreszcie ów emeryt na moście zaleszczyckim, dla Polaków rozjaśniony szczerbatym uśmiechem, na pytanie, jak się żyje, odpowiadający: „Tjażko”, choć emeryturę mam dobrą, całe 158 hrywien (130 złotych) miesięcznie, ale tylko dlatego tak dużo, bo trak w pracy dłoń mi urżnął (pokazuje kikut), więc dostaję dodatek inwalidzki, stąd taka emerytura. Bieda straszna!

I jeszcze unikat na skalę światową: piec do podgrzewania smoły oblężniczej wewnątrz potężnych murów Międzyrzecza Ostrogskiego, jako że Tatar (a pewnie i Kozak, choć tego nie mówimy, nie chcąc ranić sentymentów gospodarzy) specjalnie lubił być polewany wrzącą smołą, gdy drapał się na mury polskiej fortecy.

I jeszcze Zofiówka pod Humaniem, zbudowana dla najpiękniejszej kurtyzany Europy przez zdradzanego przez nią męża, targowickiego arcyzdrajcę Stanisława Szczęsnego Potockiego; i tegoż Potockiego wzorowany na Wersalu Tulczyn, z pomnikiem konnym feldmarszałka Suworowa, za plecami którego w 1805 roku na katafalku leżał ów zdrajca w gali orderowej general-en-chefa carskiej armii, w nocy zaś rabusie odarli trupa z kosztowności i rzucili nagie truchło pod mur kaplicy (pisał Jerzy Łojek: „Przestępcy dokonali aktu, który winien należeć do kompetencji kata w Warszawie”). Zofiówce w XIX w. wieku przemianowanej na Carycyn Sad, przez bolszewików zaś na Park imieni Tretjego Internacjonała, obecnie przywrócono starą nazwę. Opowiadając tę historię, piękna przewodniczka Galina Wladymirowna („koleżanki twierdzą, że wyglądam na Polkę”) parska śmiechem o ułamek sekundy przed Polakami, potwierdzając pocieszający fakt, że nadajemy i odbieramy na tych samych falach, mimo iż Galina jest pół Rosjanką, pół Ukrainką.

O tych falach chciałbym mówić, ponieważ w skali historycznej ważniejsze będzie dla przyszłych stosunków polsko-ukraińskich, jak nasze narody oceniają się wzajemnie, niż to, co prezydenci mówią przy kawie i koniaku.

Stereotyp i rzeczywistość

Przez wiele lat drążyłem sprawę stereotypów – wizerunku Polaka w oczach Ukraińca i odwrotnie. Przed wojną wiadomo, robione były badania: w umysłach bardzo wielu Polaków Ukrainiec jawił się jako „krwawy rezun”, w umysłach Ukraińców Polak jako „fałszywy pan”. Wizerunkowi Ukraińca nie pomogły masowe mordy na Polakach na Wołyniu i w Galicji, wizerunek Polaka pogorszyła akcja „Wisła”.

Jak więc jest teraz? W ubiegłej dekadzie pytałem o to profesora Romana Szporluka, dyrektora Instytutu Ukrainistyki w Uniwersytecie Harvarda, lecz z irytacją odpowiadał, że będzie to wiadome, gdy zostaną przeprowadzone nowe naukowe badania w obu społeczeństwach. Postanowiłem więc przeprowadzić moje własne, całkiem nienaukowe (próbka respondentów zbyt mała), lecz skuteczne badanie.

Wyniki kilkunastu rozmów były zaskakujące. Poza lwowskim głównie środowiskiem spadkobierców tradycji UPA Polacy nie są już „aroganckimi okupantami” ani „fałszywymi panami”, wynoszącymi się ponad brać ukraińską. Znani są natomiast jako pracodawcy dla dziesiątków tysięcy Ukraińców jeżdżących do Polski na saksy. Są również zamożnymi turystami, zostawiającymi pieniądze w ukraińskich hotelikach i restauracjach. Charakterystyczny przykład: pokojówka, zarabiająca w krzemienieckim hoteliku 200 – 300 hrywien miesięcznie, z rozmarzeniem opowiadała mi o planach ponownego wyjazdu w roli gosposi do Polski, gdzie w ubiegłym roku płacono jej zawrotną sumę 600 złotych miesięcznie (tyle w Krzemieńcu otrzymuje kierownik oddziału banku). Podobne historie, nawarstwiające się z roku na rok i z rodziny na rodzinę, stanowią przełom w postrzeganiu Polaków.

Jestem pewien, że przystąpienie Polski do UE, przypieczętowujące w oczach największych nawet niedowiarków polską przynależność do zamożnej cywilizacji Zachodu, jest najlepszą rękojmią dalszej poprawy naszego wizerunku w oczach Ukraińców.

Zaryzykowałbym twierdzenie, choć próbka badawcza była skąpa, że wśród Ukraińców Polacy są obecnie postrzegani tak, jak w latach osiemdziesiątych Niemcy zaczęli być postrzegani przez Polaków: jako zamożni i raczej przyjaźni obywatele dobrze urządzonego państwa. Wówczas był to przełom, którego ukoronowaniem był uścisk Tadeusza Mazowieckiego z Helmutem Kohlem w Krzyżowej. Na polsko-ukraiński odpowiednik Krzyżowej przyjdzie poczekać. Spróbuję wytłumaczyć, dlaczego.

Słabości Ukraińców

Jesienią 1988 roku przeprowadziłem dla paryskich „Zeszytów Historycznych” równoległe wywiady z trzema historykami w Stanach Zjednoczonych: Piotrem Wandyczem, Romanem Szporlukiem i Frankiem Sysynem. Chodziło mi o przemiany w stereotypach polsko-ukraińskich. Ostatni z tej trójki, poprzednik Szporluka na stanowisku dyrektora Instytutu Ukrainistyki w Uniwersytecie Harvarda, był gorącym i nieustępliwym obrońcą interesów ukraińskich w ich historycznym konflikcie z interesami polskimi. I otóż ten bojowy rzecznik interesów Ukrainy (mówił mi Sysyn, że jego babka do końca życia nienawidziła Francuzów za pomoc, jakiej Francja udzieliła Polakom w odsieczy Lwowa) powiedział pod koniec naszej rozmowy: – Ukraińcy są na nieco wcześniejszym etapie odbudowy swej świadomości historycznej. Wciąż jeszcze walczą o zachowanie pamięci, z konieczności gloryfikując każdy zachowany jej szczegół. Polacy są silniejsi: są już w stanie kwestionować niektóre ze swych wątpliwych zwycięstw dziejowych. (…) Niechże Polacy, jako strona silniejsza, wykażą więcej wyrozumiałości, cierpliwości i dobrej woli dla bardzo już umęczonego narodu ukraińskiego. Obustronne korzyści z takiego podejścia do sprawy polsko-ukraińskiej mogą okazać się rewelacyjne, i to już w najbliższym pokoleniu.

Ukraińcy, choć wolą o tym nie mówić, mieli przez pokolenia tak wielki kompleks wobec Polaków, że wciąż jeszcze nie umieją się przyznać do swych win i słabości, wolą natomiast przypisywać Polakom przewinienia popełnione lub imputowane. Ich brak pewności siebie przybiera formy komiczne. Gdziekolwiek wielowiekowa polska obecność wyryła swe piętno, muszą na wierzchu przybić ukraiński stempel. Na szczycie wzgórza lwowskiego Wysokiego Zamku postawili tablicę z wielojęzycznym napisem informującym, że pierwotny zamek wzniesiony został przez książąt ruskich (prawda!), że w 1648 roku podczas wyzwoleńczej wojny zdobył go pułkownik Krzywonos (prawda!) i że od roku 1991 miejsce to jest pod opieką narodu i rządu niepodległej Ukrainy (też prawda!). Wszystko to zaś, wyrwane z kontekstu, jest historycznym łgarstwem. Kogóż to Krzywonos musiał pokonać, aby Wysoki Zamek zdobyć? Jakie to mianowicie wojsko stało w Wysokim Zamku przez sześćset bez mała lat?

W hallu lwowskiej politechniki zachowała się przedwojenna tablica upamiętniająca założyciela i pierwszego rektora szkoły, profesora Juliana Zachariewicza. Aby zrównoważyć ów polski akcent, ukraińskie władze wmurowały w przeciwległą ścianę dwie tablice upamiętniające dowódców UPA Stepana Banderę i Romana Szuchewycza, których kariery jako żywo poszły w odmiennym od naukowego kierunku. W Żółkwi, swą wspaniałą historię zawdzięczającej dwóm polskim rodom – Żółkiewskim i Sobieskim, miejscowa rada umieściła w murze zdewastowanego zamku popiersie… Bohdana Chmielnickiego. A mają wszak Ukraińcy swe własne cuda, które mogliby uczciwie zachwalać. Na przykład szesnastowieczną drewnianą cerkiew w Rohatyniu, z cudownym złotym ikonostasem z XVII wieku, z tajemnym wyjściem z tunelu wiodącego wprost z rynku miasta, spod pomnika Nastii Lisowśkiej, jedynej bodaj Ukrainki, która pod imieniem Roxolany wywarła w XVI wieku spory wpływ na losy Europy.

Musimy być cierpliwi

Proces umyślnego niszczenia pamiątek polskiej kultury szlacheckiej na Ukrainie został już powstrzymany. Niektóre obiekty niszczeją jeszcze przez niedbalstwo, większość przez brak środków. Postęp jest niesłychanie powolny, widoczny głównie tam, gdzie włączają się polskie instytucje i polscy specjaliści, jak choćby na Cmentarzu Orląt lub w domu Słowackich w Krzemieńcu. Natomiast w stosunkach między ludźmi postęp jest szybki, głównie z racji dużego ruchu turystyczno-zarobkowego między naszymi krajami. Polacy, którym dalsza poprawa leży na sercu, dobrze zrobią, jeśli będą hamować naturalne u nas zapędy w kierunku nazywania niektórych spraw po imieniu, polskim imieniu.

Polszczyzna jest powszechnie rozumiana w zachodniej Ukrainie, jednak gość z Polski winien uczynić choć symboliczny wysiłek w celu porozumienia się po ukraińsku, w przeciwnym razie może napotkać wrogość z gatunku zawinionych. Oto ilustracja z Żółkwi: po zwiedzeniu rodzinnej krypty hetmana Żółkiewskiego pod katolicką bazyliką (co naprawdę mieści owa krypta po rabunkach dokonanych przez hieny cmentarne, dowiedziałem się od polskiego kierownika robót konserwatorskich i było to zbyt wstrząsające, aby powtarzać całej grupie) skierowałem się do kawiarenki pod arkadami na rynku. Na progu przykucnęło trzech młodych Ukraińców, jeden z nich w stroju kelnera. Powitałem ich po polsku – dzień dobry, czy można zamówić kawę – i wszedłem do środka. Za plecami usłyszałem ukraińskie szyderstwo: Patrzcie go, myśli, że jest u siebie w domu, i jeszcze „dzień dobry” woła! Po czym dostałem jednak dobre espresso oraz pozwolono mi skorzystać z czystej toalety, co wciąż jeszcze stanowi rzadkość na Ukrainie.

W drodze powrotnej przemyślałem ten incydent i oto wnioski: jakiej reakcji mógłby spodziewać się Niemiec odwiedzający Głogów lub Słupsk, gdyby od progu wołał do polskich kelnerów: „Guten Tag, ein Kaffee bitte”? Reakcja mogłaby być różna, lecz też my nie jesteśmy wnukami Ukraińców, którym dwukrotnie w pierwszej połowie ubiegłego stulecia nie udało się wyrąbać sobie niepodległości, a za każdym razem w Polakach dojrzeli, słusznie lub nie, główną przeszkodę w swym dążeniu. W miarę umacniania się pewności Ukraińców co do wartości ich kultury oraz trwałości niepodległego bytu wrogie reakcje będą zanikać, podobnie jak zanikły już bądź zanikają wrogie reakcje Polaków wobec Niemców.

To była wielka tragedia

Sprawą, której wyjaśnienia moje pokolenie chyba już nie doczeka, jest sprawa mordowania Polaków przez Ukraińską Powstańczą Armię oraz nierównoważności między polską tragedią Wołynia i Galicji a ukraińskim dramatem akcji „Wisła”. Zachodni Ukraińcy (w Kijowie, Odessie i Charkowie w ogóle na ten temat niewiele wiedzą) wytworzyli sobie mechanizm obronny: zepchnęli ukraińską winę w głębokie pokłady świadomości. Są już wprawdzie ukraińscy historycy młodego pokolenia, którzy mogliby podjąć trud uczciwych poszukiwań i debaty z polskimi kolegami, lecz nie mają jeszcze oparcia w społeczeństwie. W zachodniej Ukrainie UPA jest jak u nas Armia Krajowa! Mówiąc brutalnie, przyjdzie nam poczekać, aż wymrą wnuki entuzjastów Doncowa, ukraińskiego ideologa czystek etnicznych, wnuki Szuchewycza i Bandery. A ileż nas jeszcze smutnych odkryć czeka!

Z huculskim przewodnikiem Jarosławem zatrzymaliśmy się przed XVII-wieczną drewnianą cerkiewką w Worochcie. Obchodząc ją wokół, zauważyliśmy skromny krzyż pod płotem. Jarosław próbował nam wyjaśnić, kto tam leży, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło. – To była wielka tragedia – powtarzał – wielka tragedia. Przeszedłem więc przez głęboką, mokrą po deszczu trawę, aby przeczytać zagadkowy napis wyryty na stalowej tabliczce: „W tej zbiorowej mogile spoczywają 72 osoby, wśród nich rodziny Wydrów i Ptyczynów. Zginęli w sylwestra 1944/45. Cześć ich pamięci. Rodzeństwo Janek, Hela, Staszek”. Naciskany, Jarosław wyjaśnił, choć niechętnie: owego sylwestra zeszła z gór grupa bojowców UPA i w ciągu paru godzin wymordowała wszystkich ocalałych po wojnie Polaków. Worochta stała się etnicznie czysta.

Siedzieliśmy na przyzbie cerkiewki i patrzyliśmy na przecierający się po deszczu łańcuch Czarnohory. 72 Polaków i Polek w bezimiennym grobie patrzy tak od sześćdziesięciu lat, czekając na godniejsze upamiętnienie swej tragedii. Jestem pewien, że ich czas nadejdzie. Proces polsko-ukraińskiego pojednania i przebaczenia jest przerażająco długi i zawikłany. Jeśli jednak powstańcy warszawscy doczekali się pełnego uznania dopiero po sześćdziesięciu latach, przyjdzie też kolej na ofiary polskiej tragedii na Wschodzie. Bądźmy optymistami.

Honor i europejska ojczyzna

ZAPOMINANE WARTOŚCI?

Honor i europejska ojczyzna

Przemówienie Józefa Becka w Sejmie, 5 maja 1939 r. (C) ADM

źródło: Nieznane

Nicea albo śmierć, dla nas kompromis to Nicea – od tego miał zależeć nasz honor narodowy. Wchodzimy więc do Unii Europejskiej z honorem nieco potarmoszonym, lecz jednak wchodzimy skutecznie. W przedziwny sposób nasze wejście jest zadośćuczynieniem historycznym. Przypomnę, że 65 lat temu, w pełnym blasku honoru, historia przymusiła nas do działań tragicznie nieskutecznych.

Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasłużyła. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My, w Polsce, nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. (Oklaski) Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: tą rzeczą jest honor!” (Burzliwe oklaski, wszyscy wstają z miejsc).

Piątego maja mija 65. rocznica sejmowego przemówienia ministra spraw zagranicznych RP Józefa Becka. W marcu 1939 roku Hitler zajął Kłajpedę i Pragę, ogłosił niemiecki protektorat nad Słowacją; w kwietniu wypowiedział pakt o nieagresji z Polską. Żądał Gdańska i korytarza pomorskiego. Sytuacja stawała się oczywista.

W Sejmie owego dnia Beck zebrał oklaski i gratulacje za słuszny, twardy kurs polityki zagranicznej. Ulica warszawska szalała zaś z radości, że bezczelnym szkopom dostało się wreszcie od Polaków. Polska się nie ugnie.

Lepszy oficer niż strateg

Rozmawiałem ze świadkiem owej sceny w Sejmie. Marian K. Dziewanowski poznał osobiście Becka i Hitlera, a w 1938 roku obserwował – na zlecenie II Oddziału Sztabu Generalnego WP – wkroczenie wojsk niemieckich na teren czeskich Sudetów. Dziewanowski, krewny śp. Kazimierza Dziewanowskiego, publicysty i późniejszego ambasadora Rzeczypospolitej w USA, był owego dnia w Sejmie służbowo, jako redaktor polityczny Polskiej Agencji Telegraficznej. Przedtem spędził dwa lata na placówce PAT w Berlinie.

Dziewanowski Becka znał i nie lubił. Twierdzi, że wręcz odpychał swoją wyniosłością i chłodem. Natomiast nie był ani podły, ani służalczy; był odwrotnością cech przypisywanych mu przez propagandzistów PRL (por. „Pamiętniki Józefa Becka”, Czytelnik 1955, posiekane haniebnymi wtrętami dyspozycyjnego komentatora). Beck, mówi Dziewanowski, był znacznie lepszym oficerem artylerii konnej Legionów, ukochanym oficerem Komendanta, niż strategiem politycznym. Ciążyło na nim niezrozumienie intencji Hitlera. Będąc przez siedem lat niekwestionowanym sternikiem polskiej polityki zagranicznej, wytyczonej przez Marszałka, pozostawał przez długi czas umiarkowanie proniemiecki, nie wierząc w antypolskie ostrze polityki Hitlera, a zagrożenie dla Polski widząc w Rosji Sowieckiej.

Proniemiecki kurs przyczynił się do utraty popularności przez szefa dyplomacji. Dziewanowski wspomina, jak w lutym 1937 roku oglądał szopkę polityczną w jednym z warszawskich kabaretów. Beck siedział w pierwszym rzędzie, a kukiełka wyśpiewała mu prosto w twarz:

 

Bo to się zwykle tak zaczyna,

Sam nawet nie wiem, jak i gdzie,

Po prostu jedziesz do Berlina,

A potem mówią, że to źle.

Z początku tylko wizytujesz,

A potem częściej chcesz tam być,

A w końcu już samemu czujesz:

Bez tego dziś nie można żyć.

 

Dziewanowski twierdzi, że na Becku ciążyło wychowanie w szkołach wiedeńskich – myślał i mówił po niemiecku jak wiedeńczyk i uważał Hitlera za Austriaka, czyli człowieka honoru. Nie czytał chyba dokładnie „Mein Kampf”, nie zauważył, że Hitler od czasu wielkiej wojny kompletnie sprusaczał. Uważał, że pójdzie on w ślady Habsburgów, kierując ekspansję wzdłuż Dunaju na południowy wschód, na Bałkany.

Dopiero rozmowy z Hitlerem i von Ribbentropem w styczniu 1939 roku przyniosły ozdrowieńczy wstrząs. W początkach kwietnia tegoż roku Beck podpisał w Londynie porozumienie kładące podwaliny pod późniejszy sojusz polsko-brytyjski. To w odpowiedzi na owo porozumienie oraz gwarancje francuskie ogłoszone tydzień później Hitler wypowiedział Polsce pakt o nieagresji. Trudno już wówczas było zapobiec wojnie.

Lecz można było jeszcze grać na zwłokę, czekając, aż Brytyjczycy przygotują się do działań oraz przyślą obiecane Polsce „myśliwce Hurricane i sto bombowców najnowszego typu”. Można było poświęcić Gdańsk, który był i tak nie do uratowania. Ba, mówi Dziewanowski, wówczas rodacy zastrzeliliby Becka na warszawskiej ulicy jako zdrajcę. A poza tym, była to, jak usłyszeliśmy, sprawa honoru! Beck nigdy nie wziął sobie do serca słynnego powiedzenia kolegi z Legionów Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego: „Oficer kawalerii może czasem robić głupstwa, ale nigdy świństwa, a w dyplomacji – przeciwnie: zawsze świństwa, nigdy głupstwa”. Nie, za późno było na odwrót. W swym majowym przemówieniu Beck występował już nie tyle jako polityk, ile jako Hamlet.

Dwa pogrzeby

Koniec Józefa Becka był straszny. Internowany w Rumunii, odtrącony z Paryża i Londynu przez rząd generała Sikorskiego, po nieudanej ucieczce z Bukaresztu osadzony w domowym areszcie na prowincji rumuńskiej pod strażą kilkunastu oficerów bezpieczeństwa (pod koniec byli to już agenci gestapo), przez dwa ostatnie lata konał na gruźlicę. Zmarł w skrajnym wycieńczeniu na rękach żony Jadwigi w czerwcu 1944 roku. Nie miał jeszcze 50 lat! Leopold Unger pisze („Intruz”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001), że jest jedynym żyjącym świadkiem obydwu pogrzebów Becka: tego w Bukareszcie i późniejszego, w maju 1991 roku, na cmentarzu wojskowym w Warszawie.

A więc – jak w wypadku drugiego wielkiego przegranego we wrześniu 1939, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego – historia oszczędziła Beckowi zniewagi ostatecznej: spoczął jednak w ojczystej ziemi. Byłem tam niedawno: pogrzebany jest obok Jana Stanisława Jankowskiego, delegata rządu na kraj i wicepremiera, zamęczonego w 1953 roku w sowieckim więzieniu. Za życia, prycha Dziewanowski, nie chciałby Beck nawet usiąść obok Jankowskiego: jako fanatyczny legionista pogardzał chadekami ze Stronnictwa Pracy. Może tak i było – po śmierci leżą ramię w ramię, pogodzeni.

Koniec poczucia honoru?

Chyba tak. Gdy rozmawiam z młodymi, na hasło „honor” widzę pustkę w oczach. Gdy oglądałem i słuchałem znakomitych świadków, niedawno jeszcze radośnie ucztujących pospołu, a następnie zeznających przed sejmową komisją śledczą – od Rywina i Michnika po Jakubowską i Millera – wnioski potwierdzały tezę o zaniku poczucia honoru. Obecnie liczy się skuteczność. Może to i dobrze. Mariaż wielkiego honoru z błędną polityką – na przykładzie Becka – przyniósł Polsce katastrofalne konsekwencje. Sposób, w jaki wchodzimy do Unii Europejskiej, świadczyłby, że rycerzami honoru pozostajemy w pewnych aspektach polityki zagranicznej. Co innego na użytek krajowy.

Bądźmy jednak świadomi tego, że wraz z poczuciem honoru odchodzi cała formacja, która ukształtowała nas w naród o niepospolitej odporności na obcy zabór, również kulturalny. Jak będzie w przyszłości, jeśli już teraz badania opinii publicznej wskazują, że coraz więcej Polaków pomstuje na obrzydliwy stan naszego kraju, jednocześnie zaś coraz mniej bierze udział w życiu społecznym i politycznym? W listopadową rocznicę odzyskania niepodległości Władysław Bartoszewski, jedna z niewielu postaci politycznych, którym nikt nie odmówi poczucia honoru i odpowiedzialności za sprawy narodu, powiedział, że istnieje wyraźna skaza na kondycji naszego społeczeństwa i państwa. Czy ma to związek z zanikiem niemodnego poczucia honoru? Nie wiem. Ale co będzie dalej?

Słowa przechodzące do historii

Przeglądając życiorysy i materiały związane z tematem honoru, natknąłem się na sprawy zabawne, którymi podzielę się na koniec dla poprawienia czytelnikom humoru.

Oto Tadeusz Kościuszko, padający z koniem pod Maciejowicami ze słowami „finis Poloniae” na ustach. Spytajcie historyka, uśmieje się: niczego Kościuszko nie zdążył powiedzieć – po prostu stracił przytomność. I honor zachował.

Oto generał Pierre Jacques Cambronne, dowódca ostatniego, broniącego się do końca, pułku gwardii napoleońskiej pod Waterloo. Brytyjskiemu parlamentariuszowi, wzywającemu go do poddania pułku, miał powiedzieć: „Gwardia umiera, lecz nie poddaje się”. Tak miała wyglądać ta scena według entuzjastów Napoleona z późniejszych pokoleń, chcących ratować honor wojska francuskiego. Bulwarowa wersja tej samej przypowiastki mówi, że Cambronne odwarknął jedynie: „merde!” (gówno!). Historyk zaś mówi: nie wiadomo, czy i co Cambronne powiedział, bo nie zachowało się wiarygodne świadectwo współczesnych. Wiadomo, że poddał siebie i swój pułk. A honor?

W epoce radia i filmu nikt nie ma wątpliwości, co powiedział Józef Beck w Sejmie 65 lat temu. Dokładnie to, co cytowałem na wstępie. Polski nie uratował. A honor? Polacy podobno wybaczają swym pechowcom i przegranym. –

Prawdziwy koniec świata szwoleżerów

PYTANIA O POLSKĘ

Prawdziwy koniec świata szwoleżerów

JERZY JASTRZĘBOWSKI

January Suchodolski, „Bitwa pod Somosierrą”, 1860 r.

Afery korupcyjne, zwłaszcza zaś łącząca ze sobą nazwiska Rywina, Michnika, Kwiatkowskiego i Millera, z krążącym na ich orbicie obleśnym karłem polskiego dziennikarstwa, opisywane są w kategoriach upadku Polski czasów saskich.

Ksiądz arcybiskup Józef Życiński pisze o „dramatyzmie obecnej sytuacji”, która staje się „formą czekania na Godota”; Kazimierz Kutz mówi, że „gatunek ludzki jest u nas skarlały”, inni mówią i piszą o „gniciu” i „wyczerpaniu możliwości rozwoju”; padają hasła naprawy – od tak oczywistych, jak zmiana ordynacji wyborczej, aż po tak fantastyczne, jak niepłacenie podatków, zmiana ustroju i budowa IV Rzeczypospolitej.

Dorzucę i ja słowo: jest źle, czyli normalnie. Żadna tragedia, żadna degeneracja, zwykłe świństwa.

Marian Kamil Dziewanowski z odznaką 3. Pułku Szwoleżerów w klapie FOT. ARCHIWUM RODZINNE

Nie zaproponuję nowych dróg naprawy, brak mi po temu talentu i hucpy. Chcę osadzić obecne realia w kontekście historycznym, którego dotychczasowi krytycy w znanych mi wypowiedziach nie biorą pod uwagę, choć Janusz A. Majcherek napomknął o nim w „Plusie-Minusie” z 27 – 28 kwietnia („Odwet na państwie”), a Zdzisław Najder w numerze z 10 – 11 maja („Coraz bliżej? Coraz dalej?”). Jesteśmy w trakcie procesów głębszych od zmiany ustroju politycznego (tę akurat udało się przeprowadzić względnie gładko). Jesteśmy poddani procesom angażującym nie tylko postawy jednostek i grup, lecz oddziałującym na psychikę i pamięć zbiorową narodu i społeczeństwa.

 

 

 

Skok kulturowy

Wrzesień 1933 r. Świeżo upieczony ułan podchorąży wraca do cywila FOT. ARCHIWUM RODZINNE

Poszliśmy na ostry skrót od dziewiętnastowiecznych romantycznych postaw, niewygasłych w Polsce aż poza czas drugiej wojny, a kładących nacisk na sprawy honoru i wolności, na kult bohaterstwa i męczeństwa, do postaw schyłku dwudziestego wieku, kładących nacisk na szybkie, masowe użycie i zużycie, wraz ze związaną z tym potrzebą środków obrotowych, czyli „kasy”.

Zachód otrąbił koniec stabilnego dlań wieku dziewiętnastego wraz z wybuchem wielkiej wojny w 1914 roku, koniec burzliwego wieku dwudziestego wraz z końcem zimnej wojny. Polacy zgubili swój wiek dwudziesty lub zaznali jedynie jego najgorszych ekstrawagancji. Dwudziestolecie międzywojenne było zbyt krótkim okresem, aby pożegnać się z mentalnością szlachecko-insurekcyjną i ukorzenić mentalność mieszczańsko-inwestorską. Era PRL jawi się jak sparciały bufor między epokami. Dzisiejsze stare pokolenie ma trudności z nadążaniem.

Tadeusza Mazowieckiego dziwi fraternizacja ludzi o tak różnych drogach życiowych, jak Michnik i Rywin, Michnik i Urban, Michnik i Miller („łączyła nas zażyła koleżeńskość”!). Mnie nie dziwi: obecnym figurom na scenie politycznej i gospodarczej chodzi o szybką skuteczność, jakim kosztem honoru (?) to się odbywa, jest im w gruncie rzeczy obojętne. Leszek Kołakowski nazywa to „utratą tabu”.

Są ludzie, których to mierzi. Mazowiecki nie jest osamotniony.

Ród Dziewanowskich

W Milwaukee w stanie Wisconsin dożywa czerstwej starości prof. dr Marian Kamil Dziewanowski, ostatni ze znanych mi szwoleżerów ery romantyzmu. Bliski krewny śp. Kazimierza Dziewanowskiego, pisarza, publicysty, byłego ambasadora RP w Waszyngtonie, jest praprabratankiem bohaterskiego kapitana Jana Nepomucena Dziewanowskiego spod Somosierry, zmarłego z ran poniesionych w pierwszej szarży szwoleżerów 30 listopada 1808 roku.

Marian Kamil ma również bohaterski, choć szczęśliwszy, życiorys. Urodzony w 1913 roku w Żytomierzu, wychowany w ojcowskim majątku nad Horyniem, ostrogi kawalerzysty zdobył w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, a dyplomy magistra praw w Uniwersytecie Warszawskim oraz w Instytucie Francuskim w Warszawie. 11 września 1939 roku, już jako podporucznik 3. Pułku Szwoleżerów im. Jana Kozietulskiego, otrzymał swój drugi w ciągu tygodnia Krzyż Walecznych pośmiertnie jako poległy na polu bitwy pod Zambrowem. Zalany krwią, zmartwychwstał nad ranem – hełm miał przeszyty pociskiem. Księgi pułkowe do dziś wymieniają go jako dekorowanego pośmiertnie. W latach 1941 – 1942 szkolił brytyjskich komandosów. Doktorat z historii zrobił na Uniwersytecie Harvarda, potem wykładał na amerykańskich uniwersytetach, od dwudziestu lat jest na emeryturze, lecz dalej pisze książki. Trzy z nich czytałem po polsku, jego „Historia Rosji w XX stuleciu” jest w Chinach podręcznikiem uniwersyteckim.

Nie zaimponuję profesorowi moim życiorysem, lecz ująłem go pewnym szczegółem rodzinnym: za Janem Nepomucenem, w drugiej szarży pod Somosierrą, cwałował, pochylony nad końskim karkiem, ktoś o moim nazwisku. Takie historie rodzinne zbliżają. Przeprowadziliśmy parę rozmów na temat dzisiejszej Polski i Polaków.

Rozmowa ze starym szwoleżerem

– Panie profesorze, co to jest honor?

– Wie pan, to niesłychane! Ja mam to panu tłumaczyć? Jeden z amerykańskich słuchaczy mego wykładu zadał mi niegdyś identyczne pytanie. Odpowiedziałem, że niepotrzebnie trudził się, przychodząc na wykład. Honor to coś, co się czuje, nie zaś racjonalizuje. Splamienie honoru oficera mogło prowadzić do pojedynku.

– Pojedynkował się pan?

– Nie dawano mi okazji. Chyba zbyt dobrze władałem bronią.

– Czy obecne młode pokolenie Polaków zrozumiałoby, o co chodziło ministrowi Józefowi Beckowi w jego majowym przemówieniu w Sejmie w 1939 roku? Mówił wszak o honorze?

– Niczego by nie zrozumiało, tak jak ja, niestety, przestaję rozumieć język młodego pokolenia, gdy odwiedzam Polskę. Uważam, że między moim pokoleniem, wychowanym przed drugą wojną, i obecnym, wychowanym w latach po PRL, zerwana została łączność kulturalna.

– Do czasu hitlerowsko-sowieckiej okupacji dzieci polskiej inteligencji wychowywano w duchu idei romantycznej, z naciskiem na kult bohaterstwa i poświęcenia dla ojczyzny. Czy zgodzi się pan, iż po moralnie rozchwianym okresie PRL społeczeństwo weszło na nieznany teren?

– Oczywiście, że tak.

– Czy można więc zaryzykować twierdzenie, że wiek dwudziesty zaistniał w Polsce szczątkowo, nie zaś w formie rozwoju znanej na Zachodzie, i że doprowadza to do zjawisk, z którymi Zachód dawno się pożegnał? Po prostu nadrabiamy stracony czas.

– Chyba tak, choć naukowo trudno byłoby to udowodnić. Weźmy jednak sprawę korupcji, tak modną obecnie w Polsce. W II Rzeczypospolitej to zjawisko również istniało, lecz inne bywały nań reakcje. Gdybym to ja poszedł do znajomego wyższego oficera w Ministerstwie Spraw Wojskowych i zaproponował mu milionową łapówkę za protekcję na przykład u ministra, on najpierw pomyślałby, że zwariowałem, następnie wezwałby żandarmerię. Moja inicjatywa zostałaby ukarana na samym wstępie.

– Czy bylibyście ze sobą po imieniu?

– Wątpię. Musiałby to być mój krewny, przyjaciel z dzieciństwa lub kolega szkolny. Oficerowie w pułku nie bywali ze sobą po imieniu. Bruderszaft to była rzadka ceremonia, którą zaproponować mógł jedynie starszy wiekiem i stopniem. Większy był dystans między ludźmi, mniej skundlenia. Myśmy żyli w innym świecie niż obecna Polska.

– A w obecnej Polsce widzi pan skundlenie?

– Okropne. Boli mnie to, ilekroć bywam w kraju: naród, który zdobył się na taki czyn zbrojny sześćdziesiąt lat temu, jest obecnie tak skundlony. Skandale są obecnie gorsze niż w najgorszym okresie przedwojennym, a ta nieszczęsna grupa ludzi nazywających się klasą polityczną… Myślę, że dobrze opisała tę „klasę” Anastazja Potocka wierszykiem: „Kto zdjął gacie w Senacie, a kto zdejmie w Sejmie”. Ot, i dzisiejsza kultura polityczna w Polsce.

Palę Paryż

W archiwach napoleońskich (Service historique de l’Arm?e de terre) w forcie Vincennes pod Paryżem znajduje się dokumentacja wczesnej epoki szwoleżerów. Byłem tam w kwietniu, z glejtem umożliwiającym dostęp do rękopiśmiennych zbiorów. Przejrzałem dokumentację 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, gdzie krewnego mojego szacownego rozmówcy znalazłem pod hasłem „le Capitaine Dzjeswanowski Jean”, a dowodzenie szarżą somosierską przypisano kapitanowi Lubienski Thomas, przy której to uwadze gniewną, najpewniej polską ręką dopisany protest: „Erreur! C’etait Jean Kozietulski!!”. Szukałem opisu pewnego polskiego incydentu w strasznej bitwie pod Wagram 5 – 6 lipca 1809 roku, w której – według oficjalnego sprawozdania sztabu generała Dessaix – Napoleon stracił 17 generałów i 847 oficerów. W źródłach francuskich polskiego wątku nie znalazłem, opieram się więc na „Wspomnieniach” Józefa Załuskiego, ówczesnego porucznika szwoleżerów, późniejszego generała i szefa wywiadu wojskowego w powstaniu listopadowym.

Pierwszy pułk lekkokonnych (chevau-legers) gwardii ruszył do natarcia z widokiem góry Kahlenberg na horyzoncie, ze stoków której 126 lat wcześniej poszła szarża pancernych chorągwi Sobieskiego. „Tymczasem (z przeciwnej strony – J.J.) zjawił się pułk 2-gi ułanów księcia Schwarzemberga w większości z Polaków galicyjskich złożony (…) Ułani widząc, że my nie mamy lanc, ale z pałaszami na nich nacieramy, poczęli swe piki rzucać, a brać się do pałaszów (…) Wtedy zaczęło się uganianie naszych za ułanami tymi, i dziwny a nieszczęsny wypadek, że obie strony wyzywały się obelżywymi wyrazami w mowie rodowitej”. Lance porzucili, aby pozbyć się przewagi w uzbrojeniu! W przeciwnym przypadku walka nie byłaby honorowa! O, epoko szwoleżerów i ułanów!

Stoję później pod Łukiem Triumfalnym, turyści kłębią się gdzieś z boku, i czytam wyryte dwie bodaj setki nazwisk napoleońskich marszałków i generałów, wśród nich zaś: Poniatowsky, Sulkosky (Sułkowski), Dombrowsky, Kniaziewicz i Zayonschek (Zajączek). Nawet nazwisk poprawnie zapisać nie umieli! A ilu z tej naszej piątki znało tajną instrukcję Napoleona do marszałków w kampanii polskiej 1806/1807 roku, aby Polakom tyle obiecywać, by rekruta dawali, lecz by do niczego nie zobowiązywać się na piśmie? W epoce szwoleżerów Polakom uparcie wyznaczano rolę honorowych krwiodawców i myśmy ją brali. Trwało to przez blisko sto pięćdziesiąt lat, aż po koniec drugiej wojny światowej. W marcu 1944 roku mój starszy kolega z warszawskiego Gimnazjum im. Batorego pisał:

 

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

I poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

 

Teraz jest wreszcie inaczej. Nastał wielki pokój. Próbujemy się urządzać.

Korupcja

Będąc w Paryżu, uważniej niż zwykle czytałem francuską prasę i wkrótce natknąłem się na poszukiwany wątek: w swym dziale finansowym poważny dziennik „Le Figaro” poświęcił całą stronę korupcji w byłych krajach bloku. Konkretniej, chodziło głównie o największy z tych krajów, czyli o Polskę. Na krótko przed podpisaniem w Atenach przez „15” aktu rozszerzenia Unii Europejskiej francuski dziennik i jego komentatorzy ostrzegali czytelników, że narastająca brudna fala korupcyjna przeleje się do zachodniej Europy, jeśli Polska do niej dołączy. Podawali jako przykład sprawę Rywina i kłopoty, w jakich znalazł się premier Miller. Na szczęście do wywodów dołączone były liczby i wykresy, z których wynikało, iż nieszczęsna Polska jest mniej skorumpowana niż Czechy i Słowacja, choć bardziej niż Węgry i Słowenia. Po prostu jesteśmy w środku tabeli. To samo tłumaczył na tych łamach pod koniec marca Tadeusz Szawiel, powołując się na dane Transparency International.

Na skorumpowanie Polski narzekał też Waldemar Kuczyński, pisząc na początku kwietnia, że pod tym względem Polska przewyższa wszystkie kraje „protestanckie”. Stwierdzenie prawdziwe dzisiaj, lecz przypomnijmy: „protestanci” nie zawsze bywali święci. Nowy Jork był wszak mocno protestancki (do pierwszej wojny światowej Żydzi nie odgrywali jeszcze roli politycznej, a katoliccy Włosi i Polacy byli pogardzanymi grupami etnicznymi), gdy szalał w nim przez osiemdziesiąt lat pozornie demokratycznie wybierany Tammany Hall, czyli zarząd miejski, który traktował olbrzymie miasto jak dojną krowę na rodzinnym folwarku. Opisywał tę historię Jerzy Rzewuski w „Plusie-Minusie” z 5 – 6 kwietnia.

Mam jeszcze smakowitszy przykład dla amatorów historii nieznanej: dokładnie czterysta lat temu, pod koniec panowania najznamienitszej angielskiej monarchini, Elżbiety I, liczne głosy w kraju, przemianowanym później na Wielką Brytanię, dowodziły, iż Anglia gnije wraz ze swą królową, że korupcja jest wprost obezwładniająca, że niemal każdą damę dworu można kupić za określoną sumę w srebrze, niemal każdy urząd państwowy za określoną sumę w złocie. Mocne? Gdy dzisiaj patrzymy czterysta lat wstecz, wiemy, że Anglia była wówczas w szczytowym okresie świetności kulturalnej, w okresie Szekspira i Marlowe’a, Jonsona oraz Donne’a, prekursora poezji metafizycznej („Nie pytaj, komu bije dzwon…”); dopiero co wyszła zwycięsko z walki z Hiszpanią o prymat na morzach, awansując z kategorii państw peryferyjnych do grona mocarstw europejskich.

Myślałem o Anglii, gdy czytałem wyniki niedawnego badania opinii publicznej: 78 procent pytanych odpowiadało, że Polska jest obecnie w mackach korupcji instytucjonalnej. Może więc nie do uniknięcia jest powtórzenie kolejnego etapu historii angielskiej, gdy władzę – w wyniku wojny domowej – objął samozwańczy Lord Protektor wraz z hordą „okrągłych łbów”, czyli nieuperuczonej drobnej szlachty. Są nawet kandydaci do odegrania tej roli w Polsce – noszą biało-czerwone krawaty. Andrzej Lepper w roli rewolucyjnego premiera – czemu nie? I przez to, być może, trzeba będzie przejść. Nie bez kozery Henryka Bochniarz pisała ostatnio, że nie ma już czasu na spory, poświęcanie gros uwagi aferom korupcyjnym i salonowym kontredansom – najważniejszy nasz problem to brak pracy.

Wiemy oczywiście, że historia nigdy nie powtarza się w tak prostacki sposób, że wkrótce po śmierci surowego Cromwella lud angielski z ulgą dopuścił do restauracji monarchii, do władzy ponownie doszła skorumpowana kamaryla dworska, a jeden z bohaterów tego okresu, Samuel Pepys, twórca potęgi Royal Navy, był nieokiełznanym i wyrafinowanym łapownikiem. Czy jest w tym nauka dla nas? Nie wiem, zwracam się więc po raz ostatni do mego uczonego przyjaciela, szwoleżera i historyka.

– Panie profesorze, w czasie przeglądania materiałów archiwalnych napotkałem reakcję Napoleona, który – w czasie rewii wojskowej tydzień po wagramskiej bitwie – wykrzyknął w gniewie o Polakach: „Ces gens la, ils ne savent que se battre!” (Ci ludzie tylko bić się umieją), i nie był to, niestety, komplement. Wpadł mi też do ręki cytat Piłsudskiego, niewątpliwie trzeźwego dowódcy i polityka: „Mózgi polskie nie umieją patrzeć trzeźwo. Polak w pogodę i ciepło wyjdzie w futrze, a w mróz i deszcz z parasolką od słońca”. Napotkałem też na niezwykłe przykłady bohaterstwa gratis, tego, co nazywam honorowym krwiodawstwem dla obcej chwały. Jeden zwłaszcza życiorys oficera odnaleziony w książce Roberta Bieleckiego o 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, jest porażającym przykładem kultu honoru i poświęcenia.

Jan Szulc (nr archiw. 4841)

Ur. 27.12.1768, wszedł do służby w wieku 15 lat jako kadet w 2. bryg. gwardii narod., 15 czerwca 1794 kornet kawalerii, w 1795 r. po upadku Rzeczypospolitej wyemigrował do Turcji, wstąpił do oddziału płk. Deniski, czyniącego Austrii w 1797 r. dywersję z Wołoszczyzny na Bukowinie, po klęsce oddziału przedostał się do Włoch, został st. sierżantem Legionu Lombardzkiego, od 1 grudnia 1798 r. ppor. w Legionach Dąbrowskiego, 2 stycznia 1801 r. porucznik pułku ułanów legionowych, 13 sierpnia 1802 r. porucznik 1. półbrygady polskiej w wojsku francuskim, w listopadzie ponownie porucznik ułanów legionowych, 11 grudnia 1806 mianowany kapitanem, we wrześniu 1809 r. w Hiszpanii ciężko ranny w bitwie pod Jevenes, wzięty do niewoli przez Anglików, przewieziony do Anglii i przetrzymywany tam na słowo oficerskie bez uwięzienia, 1 października zwolniony jako inwalida wojenny, natychmiast wrócił do Francji, gdzie już w następnym miesiącu skierowany do 7 Pułku Szwoleżerów-Lansjerów kwaterujących w Sedanie, dowodził szwadronem, który 5 kwietnia 1814 r. przyprowadził Napoleonowi do Fontainebleau, gdzie cesarz właśnie żegnał się z gwardią, idąc na wygnanie na Elbie. Włączony w stopniu kapitana do szwadronu Elby, 5 czerwca zostaje dowódcą tegoż szwadronu, 14 kwietnia 1815 r., po powrocie Napoleona z Elby na kontynent, został mianowany kapitanem 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii, 23 czerwca tegoż roku prowadził straceńczą szarżę szwoleżerów pod Waterloo, po klęsce wyznaczony przez Napoleona do osobistej świty towarzyszącej cesarzowi na wygnanie na wyspę św. Heleny, aresztowany jednak przez żandarmerię angielską w porcie Rochefort, wywieziony i uwięziony przez Anglików w fortecy na Malcie, 6 sierpnia 1816 r. zwolniony z zakazem powrotu do Francji, przez Włochy wrócił do Polski, skąd w lutym 1817 r. wydalony przez policję Wielkiego Księcia Konstantego, wyjechał do Ameryki, osiadł w Champs d’Asile, kolonii bonapartystów, zorganizowanej przez francuskiego generała Lallemande’a w Teksasie, tamże mianowany dowódcą 2. kohorty weteranów, po amnestii Burbonów wrócił 23 lutego 1820 r. do Francji, gdzie daremnie starał się o emeryturę z tytułu wieloletniej służby w wojsku francuskim. Ostatnio widziany na paryskiej ulicy w 1821 r. jako schorowany 53-letni starzec, zmarł w skrajnej nędzy prawdopodobnie w tymże roku. Nie wiadomo, gdzie pochowany.

Wnioski z rozmowy

– Panie profesorze, w życiorysie kapitana Szulca zawarł się tragiczny patos „kultury szwoleżerów”, w której wychowało się sześć pokoleń Polaków, aż po czas PRL: honor i ofiarność („nasz życia los na stos, na stos”), honorowe lub przymusowe krwiodawstwo (polskim zakładnikom przed rozstrzelaniem gestapo odciągało krew dla wojsk walczących na froncie wschodnim), strzelanie do wroga brylantami – poeta powstaniec Krzysztof Kamil Baczyński (to z jego „Elegii o chłopcu polskim” przytoczyłem zwrotkę) zginął od kuli snajpera w czwartym dniu powstania warszawskiego. Takie hekatomby naród składał, postępując „po szwoleżersku” po to tylko, aby z wasala Napoleona po stu czterdziestu latach zostać wasalem Sowietów. Czy warto było ponosić tak kolosalne ofiary przez tyle pokoleń dla tak nędznych wyników? Teraz mamy pokój i spokój. Sparafrazuję bon mot Artura Sandauera („Dziś odwaga staniała, rozum zdrożał”) używany również przez Adama Michnika pod koniec jego szwoleżerskiego okresu. Obecnie powiedzielibyśmy, iż honor staniał, spryt podrożał. Pamiętam, jak w czasach PRL wzdychaliśmy: „A niechże już kradną, byleby nie marnowali!”. Dziś kapitaliści, politycy i menedżerowie już nie marnują, garną pod siebie. Czyż korupcja nie jest tak nieodłącznym składnikiem transformacji ustrojowej jak smar w pracy silnika? I nad czym tu ręce załamywać?

Stary szwoleżer przeżuwa jakąś myśl, przeżuwa, wreszcie wyrzuca z siebie:

– No, panie Jastrzębowski, gdyby nie ci ośmieszani szwoleżerowie, ich poczucie honoru i wola służby ojczyźnie, mogłoby w przeszłości więzi narodowej zabraknąć. Kim bylibyśmy bez nich? Ale jeśli dziś pan inaczej uważa, to może dziś ma pan rację. Podobno w gównie zawsze cieplej. Ale to już beze mnie, panie, beze mnie. –

Pogrzeb w stanie wojennym

OPOZYCJA W OCZACH SB

Pogrzeb w stanie wojennym

FOT. (C) KRZYSZTOF FRYDRYCH / KARTA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

źródło: Nieznane

Zespołowi udostępniającemu teczki osobowe Służby Bezpieczeństwa w Instytucie Pamięci Narodowej powiedziałem na wstępie, że nie szukam sensacji, nie obchodzą mnie nazwiska donosicieli, interesuje mnie psychologiczny aspekt rządów bezpieki – prześledzenie zmian w nastawieniu ścigającego do ściganego, zmian wizerunku ofiary w umyśle policjanta. Nieomalże mnie uściskali. Mieli przejścia z poprzednimi interesantami, którym nie byli w stanie wytłumaczyć, że IPN nie jest odpowiedzialny za stan zachowania ubeckiej dokumentacji sprzed lat.

W ciągu wieloletnich tańców z SB musiała powstać całkiem pokaźna dokumentacja, lecz całości nie poznam już nigdy, ponieważ protokół datowany 13 lutego 1989 r. mówi o komisyjnym zniszczeniu 112 dokumentów „z uwagi na nieprzydatność operacyjną”, zaś meldunek nr 44 („tajne specjalnego znaczenia”), datowany 28 lutego tego samego roku, potwierdza zakończenie prowadzenia kwestionariusza ewidencyjnego kryptonim „Handlowiec”, nr ewidencyjny WAO 44896.

Trzy tomy i teczka

Tak więc w IPN odnalazłem tylko trzy tomy meldunków i teczkę – kwestionariusz osadzonego w Centralnym Areszcie Śledczym MSW w Warszawie. Zachowała się jednak wystarczająca część dokumentów z okresu wczesnej „Solidarności” i podziemia (1981 – 1987), aby prześledzić prześladowców i ich zmieniające się nastawienie do nietypowego wroga – od początkowej ignorancji, do bardziej fachowych, lecz nietrafnych rozpracowań „figuranta”, aż po uściślenia dokonywane dla dyrektora Departamentu II (kontrwywiad) MSW. Z całości wypływa nauka znana już w starożytności, iż policjant wie tyle, ile mu ludzie powiedzą.

Pierwszy meldunek w tej sekwencji sporządzony został dla centrali przez szeregowego łapsa na podstawie rozmowy z TW. Ów nie tak bardzo tajny współpracownik był, jak pamiętam, działaczem Stowarzyszenia Patriotycznego „Grunwald” w moim miejscu pracy – Polskim Radiu:

„Jastrzębowski Jerzy, syn Zbigniewa i Maryli z domu Bretschnajder, ur. w Warszawie, obywatel polski pochodzenia żydowskiego, pochodzi z zamożnej rodziny i ma znaczny majątek. W środowisku uchodzi za człowieka posiadającego głowę do interesów. W okresie, gdy srebro miało drożeć, J.J. nagminnie go kupował. Chodzi ubrany skromnie i nie afiszuje swego bogactwa”. Następuje charakterystyka osobowości. Z żalem stwierdza się w niej, że osobnik jest zamknięty w sobie, konsekwentny w działaniu i nie ma skłonności do nadużywania alkoholu.

Kolejny meldunek, adresowany 4 lipca 1981 r. do dyrektora Departamentu II MSW („materiał tajny specjalnego znaczenia, uzyskany drogą operacyjną”), jest spisanym z taśmy dzień wcześniej przemówieniem J.J. na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze. Analiza treści przemówienia kończy się konkluzją: „Materiały pozwalają stwierdzić, że jest to osoba negatywnie nastawiona do organów i do rzeczywistości”.

Od chwili wyboru na członka Komisji Krajowej NSZZ „S” w pierwszym tygodniu października 1981 r. moje sprawy przyspieszają biegu. 13 października 1981 r. naczelnik Wydziału XIII Departamentu II MSW w trybie pilnym przejmuje całość akt pod kontrolę kontrwywiadu. 22 października pismo „tajne specjalnego znaczenia”, nr ewidencyjny 44896, wnioskuje o wszczęcie sprawy operacyjnej o kryptonimie „Handlowiec”: „Posiadamy wiarygodne informacje agenturalne, że figurant utrzymuje ścisłe kontakty z opozycją polityczną oraz wrogimi Polsce przedstawicielami krajów kapitalistycznych (…)”. W uwagach przełożonego naczelnik Wydziału XIII pisze: „W terminie do dnia 10.11.81 r. przedstawić plan rozpracowania”. 9 grudnia podpisany zostaje wniosek o aresztowanie z jednozdaniowym uzasadnieniem: „Prowadzi działalność skierowaną przeciwko organom władzy państwowej w celu obalenia ustroju PRL”. (Chodziło o ówczesne starania o dopuszczenie NSZZ „S” do państwowych – innych wszak nie było – programów radia i telewizji – J. J.)

Podziemne tańce

Energiczny opór rodziny o północy z 12 na 13 grudnia 1981 roku dał mi czas na ucieczkę. Według notatki służbowej inspektora Wydz. I Dep. II MSW z 13 grudnia („tajne, egz. pojedynczy, dot. internowania Jerzego Michała Jastrzębowskiego”): „Gospodarze obudzeni prowadzili dialog przez okratowane okno, odmawiając otworzenia drzwi wejściowych, pomimo że żądał tego umundurowany funkcjonariusz MO”. Według relacji rodzinnej trzema samochodami przyjechało nocnych rycerzy jedenastu, siedmiu z nich próbowało wejść, jeden nawet wyciągnął służbowy pistolet, lecz nie zdecydowali się w porę rąbać drzwi, i do czasu, gdy mój brat odryglował zasuwy, ja już byłem daleko. Dało mi to szesnaście miesięcy na ciekawą działalność, początkowo w kontakcie z Zosią i Zbyszkiem Romaszewskimi w okresie zakładania przez nich warszawskiego Radia Solidarność, zaś po ich aresztowaniu – na wskrzeszanie radia. Ocierałem się o pracowników bezpieki parokrotnie, lecz zawsze udawało się w porę odskoczyć.

Notatka inspektora Wydz. XIII Dep. II MSW na podstawie telefonu z Wydziału V KSMO (Komendy Stołecznej Milicji), datowana 20 marca 1982 r., informuje: „Będący na jego kontakcie tajny współpracownik w dn. 23.03.1982 r. o godz. 10:00 zamierza spotkać się z Jerzym Jastrębowskim. (…) Z uzyskanych informacji od tow. (nazwisko zaczernione) wynika, iż Jastrębowski posiada bezpośredni kontakt z poszukiwanym przez nasze służby Zbigniewem Bujakiem”. Pamiętam cię doskonale, kochasiu, twoje rozbiegane oczęta i przymilny uśmiech, z którym pokazywałeś mi zdjęcia Bujaka, aby się uwiarygodnić. Ofiarowałeś mi klucze do rzekomo całkiem bezpiecznego mieszkania na Powiślu. Śmierdziało od ciebie tajniakiem na odległość. Raz tylko wpadłem do twego służbowego mieszkanka, gdy potrzeba przyłapała mnie w pobliżu. Ulżyłem sobie, stękając z sedesu do mikrofonów pod tynkiem.

Innym razem zagrożenie było poważne. Notatka służbowa z 30 lipca 1982 r.: „7.06.1982 r. działacz (zaczernione nazwisko pracownika Huty Warszawa) udał się na adres ul. Królowej Marysieńki 33 parter, gdzie spotkał się z J. Jastrzębowskim i Z. Romaszewskim. (…). 2.06. Jastrzębowski przebywał w lokalu ul. Marysieńki 33”.

Pod powyższym adresem, w mieszkaniu Krzysztofa i Krystyny Święcickich, odbywały się nasze zebrania robocze, w sąsiednim zaś budynku mieściło się najtajniejsze spośród kilku prywatnych mieszkań, którymi dysponowałem w Wilanowie, Sadach Żoliborskich, Starym Mieście, Targówku – wszystkie udostępnione nieodpłatnie przez rodziny przyjaciół. Mówiono mi, że mieszkanie Aleksandra Kwaśniewskiego było w bloku URM o 200 m od mojego. Ponieważ donosicieli w naszym zespole nie było, wiem o tym na pewno, widocznie współpracownik z MRKS przywlókł za sobą „ogon”. Na szczęście latem zarządziłem przerwę w spotkaniach i ślad im ostygł – nic z cytowanej notatki nie wynikło.

Niepowodzenia w tej i podobnych akcjach doprowadziły do przewartościowań: w kolejnych ocenach moich prześladowców przestaję być Żydem, staję się wrogiem „czystym rasowo”, znikają też komiczne wzmianki o handlu „srebrem i kruszcami”, wynikające z tego, iż ongiś bawiłem się numizmatyką. Stare monety bywały srebrne. Pojawia się nowy rys charakteru: „inteligentny i kulturalny, lecz umie być również zasadniczy, twardy i bezwzględny”. Wreszcie i to się zmienia.

24 stycznia 1983 r. rozpoczął się proces Radia Solidarność. Czołowy ówcześnie esbek generał B. Stachura chwalił się w mediach, iż Radio S przestało istnieć w momencie aresztowania Romaszewskich. Tegoż wieczoru weszliśmy na antenę ponownie. W aktach zachował się transkrypt audycji z nasłuchu. Po oddaniu hołdu Romaszewskim i ich aresztowanym współpracownikom naśmiewam się w nim ze Stachury. 26 stycznia do dyrektora Departamentu II MSW wpływa jednozdaniowa notatka służbowa („tajne, egz. pojedynczy”): „Z wiarygodnego źródła uzyskano informację, że szefem tzw. Radia ÇSolidarnośćČ jest Jerzy Jastrzębowski, były działacz ÇSolidarnościČ RTV”.

Po blisko pięciu miesiącach – dowiedzieli się.

Pogrzeb

Z notatki służbowej inspektora Wydz. XII Dep. II MSW (nazwisko zaczernione): „Z informacji z-cy komendanta KDMO Warszawa Ochota: w ostatnim okresie czasu matka w/wym. Jastrzębowskiego zmarła, pozostawiając w spatku…”.

12 marca 1983 r. moja matka zmarła w szpitalu przy ul. Barskiej. Pogrzeb był ściśle prywatny, mój brat Wojciech nie dał nawet nekrologu do gazet. Żałobników na warszawskich Powązkach miała być czwórka: mój brat, żona oraz para przyjaciół – Wojciech i Hanka Kochlewscy (Wojtek od lat pomagał Romaszewskim, zapewnił też pomoc logistyczną przy pierwszej audycji Radia S w kwietniu 1982 r. – to z dachu nad ich mieszkaniem w bloku przy rogu ul. Grójeckiej i Niemcewicza poszła w świat audycja, po której całe kwartały migotały światłami w oknach na znak, że słyszą, co się do nich mówi). Przed pogrzebem dwaj Wojtkowie, doświadczeni w tych sprawach, objechali cmentarz: przed bramą Honoraty – jeden samochód z kierowcą, przed bramą IV, gdzie grób rodzinny – dwa samochody, brama V, zwykle zamknięta, tego dnia była otwarta i też pilnowana. Opodal kościoła św. Karola Boromeusza Cyganka w kolorowej chuście. Cyganka na cmentarzu Powązkowskim! W tylnych ławkach kościoła dyżurowało parę zamyślonych postaci.

Gdy spod kościoła ruszył biedny kondukt, spomiędzy grobów wyroili się obcy żałobnicy: jeden szereg szedł wzdłuż muru cmentarnego, drugi wychynął zza katakumb po przeciwległej stronie. Jeden z Wojtków naliczył ich jedenastu, drugi tylko ośmiu, lecz w odległości widział jeszcze jedną grupkę mężczyzn. Kondukt dochodził już do otwartego grobu, gdy jeden z obcych żałobników – nie widząc mnie wśród rodziny – nie wytrzymał, podszedł i pochylił się nad trumienną klepsydrą z nazwiskiem: może to jakiś inny pogrzeb? Brat zapamiętał: na rękawie jesionki z wielbłądziej wełny żałobna opaska. Był to podpułkownik Trafalski z pionu śledczego MSW. Według zachowanych dokumentów cztery tygodnie później nadzorował on kolejną rewizję w naszym mieszkaniu przy ul. Filtrowej. Półtora roku później, już w randze pułkownika, mianowany przez gen. Czesława Kiszczaka głównym dochodzeniowym w sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, zginął w wypadku drogowym pod Radomiem.

Operacja „Pogrzeb” nie udała się i ani słowa o niej w zachowanych dokumentach. Nie pasowała do obrazu sukcesów. Wyczyszczono. Są natomiast dokumenty świadczące o żywym zainteresowaniu w tym czasie audycjami Radia S ze strony kierownictwa MSW. „Wykaz audycji tzw. Radia ÇSolidarnośćČ wyemitowanych w Warszawie w paśmie UKF od 12 kwietnia 1982 r. do 30 kwietnia 1983 r.” sporządzony został na polecenie tow. płk. mgr. Hipolita Starszaka, ówczesnego dyrektora Biura Śledczego MSW, i udostępniony „do wglądu płk. Zbigniewa Pudysza”. Wśród audycji owa nadana 31 marca, dwa tygodnie po pogrzebie mojej matki. Oto esbecki transkrypt dźwięku z podsłuchu radiowego:

„Jutro o godzinie 10 na cmentarzu komunalnym w Warszawie odbędzie się pogrzeb generała armii Wojciecha Jaruzelskiego. Kompania honorowa zmarłego dyktatora odda ostatni wystrzał. Tak skona WRON-a”. (Takty marsza żałobnego Chopina). „Usłyszeli państwo audycję primaaprilisową Radia ÇSolidarnośćČ. A teraz mówmy serio: dziś w godzinach rannych nadaliśmy po raz pierwszy krótką audycję z terenu Centrali MSW przy ulicy Rakowieckiej. Sprawdziliśmy: była dobrze słyszalna. Reakcję w ministerstwie mogą sobie państwo wyobrazić”. Następnie naśmiewam się z optymizmu generała Stachury, który pół roku wcześniej raportował o śmierci Radia Solidarność.

Na Rakowieckiej meldunki i telefonogramy musiały płynąć z gabinetu do gabinetu. Ani jeden nie zachował się w udostępnionej mi dokumentacji. Zachowała się natomiast obszerna notatka z operacji „Aresztowanie wroga ludu” (przynajmniej tak wyobrażam sobie możliwą ksywę owej akcji). I ta operacja była nieudana, wprowadzała bowiem śledztwo na ślepy tor, lecz oni wówczas o tym nie wiedzieli. Gdy 14 kwietnia 1983 r. na podwórku bloku przy ul. Smoczej 26 dwóch radośnie podnieconych bezpieczniaków upychało mnie na tylnym siedzeniu białego fiata 125p i gdy kątem oka zobaczyłem, iż z klatki schodowej inni esbecy sprowadzają mojego ówczesnego zastępcę, śp. Czesława Dyganta, zacząłem chichotać. Jeden z nich nie wytrzymał i wbrew regulaminowi spytał: „A wam tak wesoło, bo posiedzicie sobie teraz na Rakowieckiej?” Potaknąłem.

Odsiadka

Dokumentacja więzienna jest obfita, na ogół proceduralna i mało ciekawa. Są jednak kwiatuszki. Na przykład notatka służbowa sporządzona 20 maja 1983 r. przez st. inspektora Wydziału VI Dep. II MSW: „Z przeprowadzonej rozmowy z oficerami śledczymi wynika, iż figurant odmawia wyjaśnień na zadawane mu pytania. Tę linię postępowania kontynuuje od momentu zatrzymania”. Podpis zaczerniony.

Pamiętam tę scenę. Po kolejnym nieudanym przesłuchaniu śledczy wyrzucił mnie ze swego pokoju do tak zwanej śluzy, skąd strażnik więzienny, czyli klawisz, miał mnie odebrać i odprowadzić do celi. Śledczy był tak wściekły, że nie zauważył, iż za mocno trzaśnięte drzwi uchyliły się, ja zaś przylgnąłem do framugi, czekając na spóźniającego się klawisza. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi do pokoju przesłuchań, szurnięcie krzesła przez podrywającego się śledczego i drugi głos: „No i jak, puszcza farbę? Mówi coś?” I odpowiedź: „Melduję, że nie, towarzyszu majorze. Zatrzasnął się skurwysyn jak kasa pancerna”.

Czyż to nie piękny komplement z ust esbeka? Odpłacę się podobnym.

Całość śledztwa w mojej sprawie nadzorował major Jerzy Kucharenko. Awansowany później przez Krzysztofa Kozłowskiego do stopnia pułkownika, w latach 90. był bodajże szefem Wydziału Śledczego UOP. Spośród czeredy esbeków, z którymi los kazał mi się w życiu zetknąć (byli wśród nich ludzie bystrzy, były też postaci komiczne w swej zapamiętałej głupocie), Kucharenko był jedynym prawdziwie inteligentnym funkcjonariuszem, i dlatego go wymieniam. Sporo czasu spędziliśmy, milcząc po przeciwległych stronach biurka w pokoju przesłuchań w MSW. On wiedział już, że mu na żadne pytanie nie odpowiem i niczego nie podpiszę, lecz był też jedynym, w którego oczach widziałem zwątpienie: coś mu w tym śledztwie od początku nie grało i on próbował zgadnąć, czego brakowało. Nie zgadł, bo nie był jasnowidzem, i ja mu również dziś nie powiem.

30 kwietnia Radio Solidarność nadało naszą kolejną audycję. Owego dnia już od dwóch tygodni przebywałem w celi 23 w dawnym carskim pawilonie Centralnego Aresztu Śledczego MSW w towarzystwie dwóch miłych, lecz całkiem oczywistych kapusiów. Zaledwie jedna z ich codziennych relacji dla oficerów śledczych zachowała się w aktach i jest ona tak komiczna, iż dla odprężenia zacytuję z niej wyjątek: „Jastrzębowski po wejściu do celi mówił, że już dwa dni wcześniej wiedział o mającym się odbyć spotkaniu Wałęsy z Bujakiem. Gdy zeszła rozmowa na temat ukrywania się Bujaka, to Jastrzębowski, nie wiem czy celowo czy nieświadomie, wymienił miejscowość raz Wierzchowo, raz Wejcherowo. Jak mówił, do chwili jego aresztowania brał czynny udział w pomocy internowanym. Spotykał się często z członkami ÇSolidarnościČ, ale nie w swoim mieszkaniu, a w mieszkaniu w tym samym bloku u sąsiadów. Jak mówił, dzień przed aresztowaniem przyniósł do domu dwie torebki ulotek i pism, i na wierzchu te zaklejone torebki miały nasypany ryż i cukier, aby zasłonić zawartość, co znajduje się w środku”. I tak dalej, jeszcze na całą stronę. Każde z powyższych stwierdzeń było bzdurne – kapuś po prostu wiedział, czym może podniecić śledczych, zależało mu zaś na dobrej paczce żywnościowej. Lecz któryś ze śledczych, wiedziony litością, powinien był choćby napomknąć, iż „osadzony figurant” nie mieszkał w bloku. Jako że policja wie tyle, ile jej ludzie powiedzą, trudno się dziwić, iż śledztwo przebiegało kulawo.

Moją sprawę objęła amnestia z 21 lipca 1983 r. Wypuścili osiem dni później.

Sprawa w archiwum

Notatka służbowa „dot. byłego członka KK NSZZ ÇSČ”, podpisana 13 września 1983 r. przez dyrektora Departamentu II MSW, konkluduje: „Biorąc pod uwagę dotychczasową postawę J.J., brak przesłanek na jakąkolwiek zmianę w postępowaniu oraz w stosunku do naszej rzeczywistości, nie stawiam przeszkód w wyrażeniu zgody na jego wyjazd wraz z rodziną za granicę”. Czyli gdybym wyraził skruchę, to przeszkody by stawiał. Ba, ale to rodzina chciała wyjechać na emigrację, ja zaś chciałem wyjechać na paszporcie turystycznym, aby móc wrócić. Po długich podchodach i pomocy osób serdecznie w to zaangażowanych (ponownie serdecznie dziękuję!), udało się. Byłby to materiał na osobne wspomnienie, którego nigdy nie napiszę. MSW bardzo chciało pozbyć się wroga ludu.

Po półtorarocznym pobycie w Kanadzie wróg wraca, niczym nieznośna wańka-wstańka. Na lotnisku mój przyjazd przegapili. Powstała komiczna korespondencja między Departamentem II MSW i Stołecznym Urzędem Spraw Wewnętrznych, który alarmował centralę, że nie wie, gdzie zapodział się im „figurant”. Zatrzymali mnie przypadkiem dwa miesiące później. Ucieszyli się i odwieźli do Komendy Stołecznej MO w Pałacu Mostowskich.

Było to pod koniec kwietnia, wkrótce po tym, jak Czarnobyl nam odpalił za wschodnią granicą. Dwie godziny czekałem pod strażą, aż ktoś znalazł wreszcie moją teczkę. Przyszedł oficer kontrwywiadu o służbowym nazwisku „porucznik Janik” i z miejsca zaproponował współpracę. Ja na to, że z przyjemnością, mogę współpracować, ale tylko z polskimi służbami. On ze zdziwieniem: – A kogóż innego ja reprezentuję?

– Sowiecki wywiad.

Zabrali pasek, sznurowadła i okulary, wrzucili na dno milicyjnego dołka przy ul. Opaczewskiej. 49 godzin w całkowitej ciemności, bo nawet żarówkę pod sufitem wykręcili.

Szukam notatki z owej rozmowy, przecież każda próba werbunku kończyła się notatką. Znajduję krótką wzmiankę w piśmie informacyjnym Biura Studiów SB MSW z 2 września: „30 kwietnia został zatrzymany w mieszkaniu Marcina Przybyłowicza (figuranta Wydz. II Dep. III MSW, podejrzanego o pełnienie funkcji przewodniczącego komisji organizującej niezależny pochód 1-majowy) i przewieziony do SUSW. W trakcie przeprowadzonej z nim rozmowy operacyjnej odmówił składania jakichkolwiek wyjaśnień”. Krótko, węzłowato. Lecz chwileczkę, jest jeszcze jedna karta z inną datą i dokładną charakterystyką cholernego figuranta, poniżej zaś dopisek: „Wyraził żal i chęć podtrzymania współpracy, lecz z uwagi na brak przydatności operacyjnej z punktu widzenia naszego Wydziału sprawę odłożono do archiwum”.

Brak przydatności operacyjnej? He, he…

Epilog

15 lipca 1986 r. pada jednak nowy wniosek o założenie kwestionariusza ewidencyjnego, albowiem: „11 lipca Wydział III-2 SUSW przejął z Wydziału VI Dep. II MSW sprawę operacyjnego rozpracowania kryptonim ÇHandlowiecČ WAO-44896: J.J., syn Zbigniewa i Maryli z d. Bretschnajder, ur. w Warszawie, obywatel polski pochodzenia żydowskiego…” Chryste Panie, znów ten stary kwestionariusz, znów przez jakiś czas będę dyżurnym Żydem. Dalsze uzasadnienie wniosku: „Figurant w latach 1980 – 1981 utrzymywał liczne kontakty z KOR i KPN. W trakcie działalności podziemnej J.J. był członkiem RKW Mazowsze, a następnie TKK, miał łączność z niemal wszystkimi przywódcami podziemnej ÇSolidarnościČ”.

Drogi Czytelniku, przyjmij zapewnienie: każde z powyższych stwierdzeń było nieprawdziwe w części lub całości. Oni byli niekompetentni!

W związku jednak z uzasadnieniem jak wyżej, od naczelnika Wydziału I Biura Studiów SB MSW wychodzi do centrali prośba o pilne dostarczenie „charakterystyk operacyjno-politycznych niżej podanych osób: – Romaszewskiego Zbigniewa, – Jastrzębowskiego Jerzego”. W odpowiedzi naczelnik Wydziału VI Dep. II MSW informuje, że „Z. Romaszewski pozostaje w zainteresowaniu Wydziału IX Dep. III MSW”. Natomiast Jastrzębowski Jerzy pozostaje w zainteresowaniu ww. Wydziału Dep. II: on nie tylko jątrzył i obalał, lecz „po aresztowaniu Zb. i I. Romaszewskich przejął kierowanie całym odcinkiem w swoje ręce i, przyjmując ps. Leszek, w szybkim tempie doprowadził do wznowienia emisji Radia ÇSČ na terenie Warszawy”.

Do tego stopnia? Towarzyszu były Naczelniku: po latach dziękuję za wyróżnienie – były „Leszek”.

Wnioski

Wiem, że ubowcy niegdyś torturowali i mordowali. W nowszych czasach też padały ofiary: Staszek Pyjas, księża Kotlarz, Popiełuszko, Niedzielak, inne niewyjaśnione przypadki. Za „Solidarności” działaczy wyższego szczebla z reguły nie bito (choć Władek Frasyniuk wyniósł makabryczne doświadczenie z więzienia w Barczewie). Bito do szczebla średniego. Mnie to ominęło. Za odmowę współpracy nie dawali mi niegdyś paszportu przez dziesięć lat (w aktach pozostały pełne niechęci wzmianki o tej sprawie), za podziemie posadzili na ul. Rakowieckiej, po niespełna czterech miesiącach wypuścili z amnestii. Ot i wszystko. Umieli grozić i szkodzić, lecz ostatecznie czegóż dokonali?

W mojej opinii, a przypuszczam, że jest to opinia mniejszości, z chwilą gdy ludzie przestali się bać, MSW i Służba Bezpieczeństwa stały się gigantyczną fabryką makulatury i kurzu, na którą poszły miliardy złotych i dolarów. W aktach zachowały się spisane z podsłuchu teksty 44 rozmów telefonicznych wraz z danymi personalnymi, stanem rodzinnym, wyjazdami za granicę itp. wszystkich moich rozmówców. Mimo zaczernionych nazwisk nie miałem trudności w rozpoznaniu m.in. Krzysztofa Kozłowskiego i Jerzego Zdrady z Krakowa, profesorów Stefana Kieniewicza i Tadeusza Łepkowskiego z Warszawy. Wartość tych podsłuchów była zerowa. Wszelkie dyskretne rozmowy przeprowadzałem zawsze osobiście, zawsze w warunkach uniemożliwiających podsłuch. Są na to sposoby. Aby uzmysłowić czytelnikowi marnotrawstwo nakładu pracy podsłuchowej, podaję przykład: 18 lipca 1987 r. umawiałem się z przyjaciółmi – Marcinem Przybyłowiczem i Anatolem Lawiną – na wyjazd na zieloną trawkę do Złotokłosa pod Warszawą. Sierżant Zenek (tak nazywaliśmy techników z podsłuchu) zanotował: „J.J. umawia się z w/wym. na spotkanie i wyjazd poza Warszawę”. Groźnie to brzmiało i fachowo, prawda?

Mieli pilnować wszystkich, nie upilnowali niczego. Ostatecznie „zbrojne ramię partii” PZPR nie obroniło. Na szczęście represjami zmobilizowało do walki setki, wreszcie tysiące zwykłych ludzi, którym szło nie o pieniądze lub stołki: mieli na pieńku z reżimem. –

Królewska nałożnica

HISTORIA NIEZNANA

Królewska nałożnica

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Książę nie odpowiedział na mój telefon. Widocznie nie chciał rozmawiać o przodkach. A jest potomkiem królewskiego bękarta, owocu wielkiej miłości Karola II i aktoreczki Nell Gwyn.

źródło: Nieznane

W londyńskiej książce telefonicznej właściciel mieszkania przy St. George’s Court, Głoucester Road, ukrywa się pod jednym z kilku używanych przez siebie nazwisk – M. Burford: 20-75-891-771.

Według księgi arystokracji angielskiej (Burke’s Peerage and Baronetage), pan Murray de Vere Beauclerk, baron Heddington, hrabia Burford, czternasty książę St. Albans, jest potomkiem królewskiego bękarta, zrodzonego z naturalnego związku przedostatniego Stuarta, Karola II, z ukochaną Nell Gwyn. Nell znana była z tego, że publicznie, z dumą, przedstawiała się „Jestem królewską kurwą”.

Wcale to źle nie brzmiało, ponieważ brzydkie dziś słowo „whore” oznaczało wówczas utrzymankę, jeden stopień poniżej metresy. Metresami królów Francji były panie de Pompadour i Dubarry, o których każdy słyszał. Nell do stopnia metresy nie awansowała, nie była panią z towarzystwa, natomiast widać zasłużyła na afekt swego monarchy. Karol II zwierzał się dworzanom, że codziennie chce mieć inną kobietę do łóżka. Dla Nell czynił wyjątek – sypiał z nią tygodniami, potem grał z nią w karty i w piłkę. I tak przez 16 lat.

Pierś na tacy

Według żywej do dziś legendy londyńskiej Eleonora Gwyn urodziła się w 1650 roku obok wysypiska węgla na zapleczu ulicy teatrów, Drury Lane. Jej matka, barmanka w tanim burdelu i alkoholiczka, w stanie zamroczenia utonęła w rzece. Ojciec zmarł w więzieniu za długi. Siostra Róża została zawodową prostytutką, wyszła za mąż za rabusia drogowego. Nell została uliczną przekupką w ósmym roku życia, w pięć lat później awansowała, wzorem matki, do roli barmanki w burdeliku.

Gdy miała lat piętnaście, wpuszczono ją do pobliskiego teatru, jako sprzedawczynię pomarańczy, drogich wówczas w Anglii owoców. Nell potrafiła wykorzystać swą szansę życiową. Znając zalety swego biustu, obnażoną lewą pierś (proszę spojrzeć na rycinę) wykładała na tacę obok pomarańczy. Nie było mężczyzny, kawalera lub żonatego, który nie połakomił się na tak podaną pomarańczę. Wśród łakomczuchów znalazł się Charles Hart, czołowy aktor londyński. Nell została jego kochanką i, wkrótce potem, aktorką.

Według zapisków jej współczesnych (do wielbicieli zaliczała Samuela Pepysa, autora słynnych „Dzienników”, jak również potęgi Royal Navy, oraz dramaturga Johna Drydena) była śliczną dziewczyną: drobnej budowy, z delikatnymi dłońmi i stopami, kasztanowymi włosami i orzechowego koloru oczami. Wiedziała, że na scenie powinna pokazać piersi i uda, lecz nigdy – rozebrać się do końca. Nie nauczyła się pisać i czytać. Role trzeba było czytać jej na głos. Zapamiętywała słowa niemal natychmiast. Po aktorze była kochanką lorda Buckhursta, który miesiącami trzymał ją w swej wiejskiej posiadłości, aby tam się nią cieszyć.

Nigdy nie uważano jej za ladacznicę. Według jej własnych słów: „zawszem była kurwą jednego tylko chłopa naraz”. W wieku dziewiętnastu lat wpadła w oko królowi. Występując incognito, zaprosił ją po teatrze do podrzędnej knajpy na kolację. Karczmarz udawał, że nie wie, kogo gości, lecz rachunek za kolację wystawił iście monarszy. Wówczas okazało się, że król, przyzwyczajony do towarzystwa dworaków, nie miał przy sobie sakiewki. „Kiełbie we łbie! (oddsfish – ulubione odtąd zaklęcie króla) – wykrzyknęła mała Nell. – Nigdym jeszcze nie była w tak żebraczej kompanii!” Król się zakochał.

U boku Wesołego Monarchy

Karola II poddani przezywali Wesołym Monarchą. Jego katolicka żona, portugalska księżniczka Katarzyna de Braganza, bezsilnie patrzyła na zabawy z trzema oficjalnymi metresami oraz nieoficjalną ukochaną. Miał z nimi w sumie czternaścioro dzieci, w tym sześciu synów. Każdemu dał tytuł książęcy i odpowiednie apanaże. Parlament przyznał mu królewszczyzny, dające milion dwieście tysięcy funtów rocznego dochodu, lecz król do końca tonął w długach. Był czołowym reprezentantem radosnej i rozpustnej epoki Restauracji, epoki odreagowania purytańskiego ponuractwa Cromwella. Nell również była radosna i rozpustna. Lecz królowi pozostała wierna bezwarunkowo aż do śmierci.

Początkowo była zabawką do łóżka, lecz gdy w rok później urodziła pierwszego syna, Karol II zaczął traktować ją jak zaufaną przyjaciółkę. Urządził ją w eleganckim domu przy alei Pall Mall, wprowadził ją na zaplecze dworu. Nigdy nie mieszała się w sprawy państwowe, nigdy nie forowała u dworu żadnych faworytów na żadne stanowiska. Jej niezmiennym faworytem był jej król. Bolał ją jednak fakt, iż ze względu na pochodzenie nie mogła bywać oficjalnie „u dworu”, zaś syn ich pozostawał nieślubnym, nieusynowionym dzieckiem.

Gdy chłopczyk miał sześć lat, królewski ojciec odwiedził Nell w jej domu. Spytał o dziecko. Nell zawołała: „Chodź no tutaj, bękarcie bez nazwiska, twój własny ojciec chciałby ci wreszcie coś powiedzieć”. Wstrząśnięty tymi słowami król następnego dnia podpisał akt, nadający chłopcu dostojne, z normańskich czasów pochodzące, nazwisko Beauclerk, i ustanawiający go baronem Heddington, hrabią Burford, zaś wkrótce potem – księciem St. Albans.

W 1685 roku, w dniu trzydziestych piątych urodzin Nell, króla powaliła apopleksja. Nell pielęgnowała go aż do końca. Ostatnie słowa skierował do swego młodszego brata i następcy tronu, Jakuba: „Nie pozwól biednej Nell głodować”. Jakub obiecał i dotrzymał słowa. Po wstąpieniu na tron wyznaczył jej wspaniałą pensję w wysokości 1500 funtów szterlingów rocznie. Dla porównania, w tym samym czasie sekretarz stanu ds. marynarki wojennej, wspomniany Samuel Pepys, pobierał jedną trzecią tej sumy.

Nell niedługo się nią cieszyła. W dwa lata później i ją powalił atak apopleksji, jak nazywano wówczas wylew krwi do mózgu. Sparaliżowana, męczyła się przez osiem miesięcy. Zmarła w listopadzie 1687 roku. W kościele St. Martin in the Fields (u św. Marcina w Polu) zachował się jej grób. Londyńczycy do dziś składają na nim kwiaty.

Nasza łaźnia

Polubiłem słodką, małą Nell. Starałem się więc odnaleźć jej odpowiedniczkę w naszej historii. Polki też przecież bywały prześliczne i miłe, i też z łatwością ulegały (ulegają do dziś!) niezwykłej magii władzy. Zaś nasi królowie – ho, ho!

Miesiącami szperałem w książkach, pytałem specjalistów – profesor Marię Bogucką (pisała o roli kobiet w historii Polski) i profesora Antoniego Mączaka z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie znalazłem polskiej Nell. Oni też nie znaleźli.

Najbliższa angielskiemu wzorcowi byłaby o dwa pokolenia młodsza Ania Duval, która do historii przeszła jako Anna Orzelska. Już, już miała znaleźć się w łóżku z Augustem Sasem (jego rodacy zwali go Der Starke – Mocny i to nie tylko dlatego, że łamał podkowy!), gdy wydało się, że była jego zapomnianą córką z Henryką Duval. To dla swej uwielbianej córki, a niedoszłej kochanki August wybudował Pałac Błękitny w warszawskim Ogrodzie Saskim. Tak więc Orzelska odpada.

August Sas miał kochanek legion. Najsłynniejszą z nich, bo rozsławioną przez Kraszewskiego, była oczywiście Anna Constanze, którą król uczynił hrabiną Cosel, potem wsadził do więzienia. Odpada pod każdym względem: była cudzoziemską metresą, mieszała się do rządów.

Jan Sobieski był typem męskiej Penelopy. Nawet spod Wiednia słał tęskne listy do Marysieńki. Zdarzało mu się jednak narzekać: wszyscy sobie używają – panowie wojewodowie i starostowie, i rotmistrze, tylko ja jeden usycham z wierności. Marysieńka odpada z naszej konkurencji, ponieważ była oficjalną żoną, raczej jadowicie ambitną niż słodką, i za bardzo mieszała w rządach.

Michał Korybut miał żonę z Habsburgów, lecz kobietami się nie interesował. W szkołach dzieci o tym nie uczą, więc i ja zamilczę.

Wazowie i wnioski

Jan Kazimierz, zanim włożył koronę, nosił kapelusz kardynalski i był autentycznie pobożny. U kardynałów tej epoki nie było to normą. Ożenił się z Marią Ludwiką, drugą wdową po starszym bracie Władysławie, nadal był pobożny i na tym koniec sensacji.

Z Władysława za to był dobry numer – najbliższy był on postaci Karola II. Rzeczpospolita długo spłacała po nim królewskie długi. Szwedzki dyplomata donosił do Sztokholmu, że polski monarcha mniej wydaje na urządzenie armii, niż na swoje rezydencje, najwięcej zaś rozrzuca na nierządnice. Była to złośliwa przesada, lecz zanotujmy dla porządku gniew króla, gdy Sejm zarzucił mu rozrzutność. Kronikarz zanotował jego okrzyk w obecności dworzan: „Niech to tak i będzie, żem ja te kilkakroć sto tysięcy kurwom moim rozdał!”.

Przez całe życie gonił za pieniądzem, bo musiał, i za ładnymi pannami, bo chciał. O pokolenie starszy od Karola II, on też zwierzał się dworzanom, że co noc musi mieć w pościeli niewiastę, najchętniej co noc inną. A miał już wszak pierwszą żonę, habsbursko-cesarską Cecylię Renatę. „Kochał się” przez jakiś czas równolegle w dwóch siostrach, pięknych mieszczkach grodzieńskich, które po solidnym wykorzystaniu kazał następnie wyswatać, dając każdej w posagu po starostwie. Szkoda, że nawet ich nazwisko się nie zachowało, ja przynajmniej nie znalazłem. Żadna z nich nie umywała się do Nell.

Swoją drogą w Polsce królewska nałożnica, aby zasłużyć na wdzięczną pamięć potomnych, powinna chyba być połączeniem postaci Maryli Wereszczakówny i Emilii Plater. Najlepiej byłoby, gdyby w czasie płomiennych przeżyć z monarchą poświęcała się dla ojczyzny. Może więc pani Maria Walewska? Ba, gdybyż to Napoleon chciał zostać polskimi królem! Ale nie chciał, więc pani Walewska też odpada.

Na tym więc koniec moich poszukiwań. Nie wolno mi zagłębiać się w tajniki królewskich sypialni wcześniejszego okresu, choć aż korci, aby opowiedzieć o legionie kochanek mądrego lecz tragicznego monarchy, Zygmunta Augusta, i o jego miłości do dwóch Barbar – Radziwiłłówny i Giżanki. Byłby to jednak gwałt na historii. Nawet wszak znacznie późniejszy Zygmunt Waza był z okresu całkiem nieprzystawalnego do angielskiej Restauracji, mimo iż zarówno on, jak i Jakub Stuart reprezentowali w swych krajach kontrreformację. Lecz jakże inne owoce wydała udana kontrreformacja u nas i nieudana u nich!

Porównywanie jabłek z pomarańczami?

Studiując losy nałożnic królewskich, a tym samym losy i sylwetki ich monarszych patronów, wystawiony byłem raz po raz na pokusę czynienia porównań. Przecież sylwetki angielskiego Karola II i naszego Władysława IV są podobne nie tylko w sensie rozbudzonego męskiego libido, lecz również jeśli chodzi o styl życia i rządów.

Obaj byli znakomitymi wojskowymi. Przewagi Władysława na koniu i w polu znane są każdemu pilnemu polskiemu maturzyście, choć dociekliwy historyk przypomina, że swe wczesne zwycięstwa Władysław zawdzięczał geniuszowi Jana Karola Chodkiewicza – hetman towarzyszył wszak swemu królewiczowi niczym cień. Karol przed wygnaniem z Anglii dzielnie stawał w polu, choć zdarzało mu się również umykać (miał dość nędzne wojsko). Poza jazdą konną uprawiał żeglarstwo. Obaj żyli w ciągłej walce politycznej: Władysław przeciwstawiał się ze zmiennym szczęściem sejmowi, Karol – na wygnaniu doradcom, po powrocie do kraju – swemu parlamentowi. Nawet pod względem ideologii byli sobie bliscy. Władysław był bardzo – jak na czas kontrreformacji – tolerancyjnym katolikiem, Karol – rządząc protestancką Anglią i będąc głową Kościoła anglikańskiego – był kryptokatolikiem, potajemnie uczestniczył w katolickiej mszy świętej. Na łożu śmierci wyspowiadał się i oficjalnie nawrócił na katolicyzm. W cztery lata później parlament zmusił jego katolickiego brata i następcę, Jakuba, do abdykacji, oddając koronę protestantowi Wilhelmowi Orańskiemu i jego angielskiej żonie Marii.

Anglia w tym okresie uwikłana była w trzy niepotrzebne wojny morskie z Holendrami, na morzu dowodzona przez miernoty i zarządzana przez skorumpowanych urzędników, jak Samuel Pepys, zaś na lądzie bita przez Francuzów, zdziesiątkowana przez epidemię dżumy, ze stolicą obróconą w popiół w wielkim pożarze roku 1666, z widmem wojny religijnej stale w tle. I otóż ta Anglia rosła mimo to w siłę i ludziom w niej żyło się dostatnio. Rzeczpospolita zaś, z wodzami miary Władysława Wazy, Chodkiewicza i Koniecpolskiego, później zaś Czarnieckiego i Sobieskiego, kończy tenże sam okres jako zrujnowany gospodarczo wasal Piotra Wielkiego. Jak możliwe są tak różne rezultaty dążeń narodów?

Uczeni wskazują na fatalne obyczaje polityczne – wolną elekcję królów, liberum veto, warcholstwo magnatów rozszarpujących sukno Rzeczypospolitej, wskazują na agresję rosnących w siłę sąsiadów Rzeczypospolitej. Wszystko to prawda, lecz można by też zaproponować przyczynę metafizyczną: inny Zeitgeist, inna hierarchia potrzeb wśród obywateli wolnej Rzeczypospolitej i wśród wyspiarzy, inaczej zdeterminowany (o herezjo!) kurs historii. Anglia owego okresu, rzeklibyśmy, skazana była na wielkość, która przyszła w następnym stuleciu. Rzeczpospolita, rzeklibyśmy, skazana już była na upadek, który przyszedł w następnym stuleciu.

Dziś Polska jest w całkiem odwrotnej sytuacji, choć większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy: mimo kryzysu, bezrobocia, korupcji, głupoty jednych, fanatyzmu innych, Polska skazana jest ostatecznie na wysoki standard nowoczesnej Europy, idzie w tym kierunku i dojdzie. Ciąg wydarzeń przymusi nas do tego.

Bo czasem wszystko się udaje

Nell Gwyn zmarła 14 listopada 1687 roku. Prawdopodobnie nigdy nie słyszała o Sobieskim, nie była jej ta wiedza potrzebna. Na kilka dni przed śmiercią prosiła wikarego swej anglikańskiej parafii, Thomasa Tenisona, o powiedzenie paru dobrych słów nad jej trumną. Trapiła ją jednak obawa, czy aby wygłoszenie oracji pogrzebowej na cześć „królewskiej kurwy”, jak sama siebie nazywała, nie zaszkodzi k

arierze wikarego. Tenison przystał na jej prośbę. Wygłosił wspaniałą orację. W dziewięć lat później został arcy

biskupem Canterbury.

Dwa sojusze

POLSKA MIĘDZY AMERYKĄ A EUROPĄ

Dwa sojusze

(C) AP

źródło: Nieznane

Po raz pierwszy od 17 lat Richard Perle nie znalazł czasu na rozmowę. Przez sekretarkę doszła do mnie żartobliwa odpowiedź: jeśli załatwi u swojego papieża przedłużenie doby o godzinę, będę gotów tę godzinę mu poświęcić. Dopiero w kilka dni później domyśliłem się, czym może być tak pochłonięty szef Rady Planowania Polityki Obronnej i były zastępca Caspara Weinbergera.

JERZY JASTRZĘBOWSKI

„New York Times” opublikował rozważania na temat planowanego ataku sił USA i Wielkiej Brytanii na Irak w czasie nadchodzącej zimy, zaś Bank of America zalecił kupowanie akcji koncernów General Dynamic i Boeinga. Według banku kampania przeciw reżimowi Saddama Husajna ma rozpocząć się w drugiej połowie listopada i potrwać do początku lutego.

Wątpliwe jest, aby „NYT” i Bank of America zawczasu poznały zakres i termin uderzenia; jest to raczej początek propagandowej kampanii przygotowawczej. Gdy nadejdzie czas, termin będą znali Bush, Rumsfeld, Powell, Perle i generałowie – nie zaś dziennikarze i bankierzy. Natomiast niewątpliwe jest, że – gdy nadejdzie czas – USA nie poproszą o zgodę swych sojuszników w NATO. Uderzenia dokonają Amerykanie z niewielkim udziałem najlepiej współpracującego sojusznika – Wielkiej Brytanii, z symboliczną zaś pomocą paru innych członków NATO.

Zbyt potężna Ameryka?

W tymże „NYT” brytyjski politolog Timothy Garton Ash stwierdził niedawno: „Dzisiejsza Ameryka jest zbyt potężna nawet dla swego własnego dobra. (…) Od czasów starożytnego Rzymu żadne mocarstwo nie korzystało z takiej przewagi. (…) Nawet dla archanioła niebezpieczny byłby tak ogromny zakres władzy”. Były minister spraw zagranicznych Francji, Hubert Vedrine, nazwał USA „hipermocarstwem”, zaś anonimowi francuscy dyplomaci rozpowszechniają opinię, że w wyniku przerostu amerykańskiej potęgi NATO popada w atrofię; potrzebne są więc europejskie siły wczesnego reagowania, które zrównoważyłyby tę stratę.

Czy istotnie Ameryka stała się zbyt potężna? Jej budżet obronny jest większy niż połączone budżety obronne ośmiu państw wydających najwięcej na obronę. Co znacznie ważniejsze jednak, różnica między Ameryką i resztą świata jest tak ogromna, ponieważ już dawno w przypadku Ameryki ilość przeszła w jakość. Od ponad roku specjaliści z „Jane’s Defence Weekly” alarmują, że zerwana została łączność między techniką wojskową Ameryki i jej sojuszników. Za późno już, by gonić tę technikę – sojusznicy mogą najwyżej kupować opatentowane rozwiązania i powielać wzory broni i oprogramowania.

Zmienia się NATO, zmieniają sojusznicy

Teoretycznie i na krótką metę Ameryka mogłaby stawić czoło reszcie świata i wygrać tę wojnę. Nic takiego nie nastąpi, jednak gigantyczna przewaga USA zarówno nad sojusznikami, jak i potencjalnymi wrogami już obecnie prowadzi do przewartościowania stanowiska Waszyngtonu wobec NATO oraz wobec Rosji. Ujmując rzecz w skrócie: NATO, jako piastunka końca zimnej wojny, staje się dla USA w większym stopniu bazą działań politycznych niż wojskowych; Rosja zaś staje się sojusznikiem, choć o ograniczonym stopniu zaufania. Obszernie na ten temat pisał w „Rz” Janusz Onyszkiewicz („Co zdarzyło się w Reykjaviku?” z 21 maja 2002). Od tego czasu podpisano układ w Rzymie, zbliżający Rosję do NATO w stopniu, którego nie sposób było przewidzieć jeszcze rok temu.

Wiosną 1997 roku Richard Perle w rozmowie z niżej podpisanym ostro przestrzegał („Trzy rozmowy z podżegaczem”, „Plus Minus” z 19-20.04.1997) przed tak bliskim dopuszczeniem Rosji do decyzji NATO. Obecnie nie przestrzega, bowiem zmieniły się realia. Rosja przestała być zagrożeniem dla USA. My możemy mieć własne zdanie na ten temat (Czesi wyrazili swe zastrzeżenia wyjątkowo ostro), lecz liczy się przede wszystkim zdanie Ameryki, gwaranta pokoju.

Zdarzają się uboczne skutki niebywałego wzrostu potęgi USA. Amerykańscy mediatorzy, negocjujący w początku maja wyjście Palestyńczyków ze świątyni w Betlejem, byli szczerze zaskoczeni, gdy osłupiały rząd włoski oświadczył, iż nic nie wie o przyjmowaniu podejrzanych o terroryzm Palestyńczyków na swoje terytorium. Amerykanie zapomnieli skonsultować własne decyzje z głównym zainteresowanym.

Podejrzliwe mocarstwo

Nikt na Zachodzie nie kontestuje przewagi Ameryki bardziej niż Francja. Wciąż szuka ona swej dawnej i dawno zagubionej „gloire” – podśmiewa się komentator „Wall Street Journal” 9 maja br. Jakżeż samotnie jest być Francuzem w świecie zdominowanym przez Amerykę – wtóruje mu londyński „Economist”. To francuscy politycy propagują tezę o odchodzeniu NATO w niebyt, Francuzi chcą rychłego utworzenia europejskiej siły zbrojnej szybkiego reagowania, i Francuzi – wiosną tego roku – wypuszczali balony próbne co do nadrzędności „dyrektoriatu trzech” (Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii) w przyszłej poszerzonej Unii Europejskiej. Tu już blisko do polskiego podwórka.

Amerykanie reagują na francuskie podchody bądź kpiną, bądź furią. Na spotkaniu w Londynie w ubiegłym roku Richard Perle określił francuską inicjatywę utworzenia europejskiej przeciwwagi dla NATO jako antyamerykańską paranoję. Jego były kolega z Pentagonu czasów prezydentury Ronalda Reagana, Lawrence Korb, wyraził niedawno opinię, że USA zablokują europejską inicjatywę, widząc w niej zagrożenie dla czołowej roli NATO w świecie. Zaproszenie Kanady (lecz nie Stanów Zjednoczonych) do uczestnictwa w siłach europejskich pokazuje – według Korba – jak grubymi nićmi szyta jest ta inicjatywa. Francuski komisarz unijny, Pascal Lamy, nie pozostał dłużny Amerykanom. Porównał on niedawno USA do „słonia – rannego, zagrożonego, bardzo, bardzo trudnego zwierzęcia w tej chwili”.

Wymiany „duserów” między Amerykanami i Francuzami nie są niczym nowym, kwitły już za czasów prezydentury Charles’a de Gaulle’a. Ostatnio jednak kostyczna nieufność zaczęła schodzić w dół, „w masy”. To zaś może mieć długofalowe skutki, psując istniejące dotychczas, całkiem pozytywne, stereotypy etniczne: amerykański wśród Francuzów i francuski wśród Amerykanów. Jak wiemy z własnej historii (stereotypy polskie-żydowskie, polskie-ukraińskie, polskie-rosyjskie, polskie-czeskie), tendencja taka, gdy raz się ugruntuje, trudna jest do odwrócenia.

Francuzi w amerykańskich mediach

Jeden incydent nie tworzy tendencji, lecz już poparty dziesiątkami tytułów z prasy może służyć za ilustrację takowej.

Kanał finansowy sieci telewizyjnej NBC ma najwyższą oglądalność wśród dorosłych Amerykanów, zwłaszcza mężczyzn. CNBC bywa wyprzedzane przez CNN tylko w momentach wyjątkowych zagrożeń. Właśnie w CNBC odbyła się w maju dyskusja o francuskich próbach doścignięcia Amerykanów w niektórych sektorach gospodarki. Posłużono się przykładem francuskiego koncernu Vivendi Universal, którego energiczny szef, Jean-Marie Messier [według ostatnich doniesień zmuszony 1 lipca do dymisji – red.], postanowił kilka lat temu rywalizować z amerykańskim gigantem medialnym America on Line Time Warner. Przekonawszy banki do swego pomysłu Messier przez pięć lat kupował na kredyt, jak leci: wpierw gorzelnie i browary, potem telewizję kablową, telefonię bezprzewodową itp. Banki sfinansowały mu około 100 miliardów dolarów kredytu, po czym wiosną tego roku Messier i jego Vivendi ugięli się pod ciężarem długów. Agencja ratingowa Moody’s Investors Service (oczywiście amerykańska) zredukowała wiarygodność kredytową koncernu do najniższego akceptowanego poziomu (Baa3) i następnego dnia właśnie, w obecności blisko trzydziestu milionów widzów, miała miejsce poniższa wymiana zdań:

– St. red. ekonomiczny Steve Liesman: Pamiętajcie o zachowaniu proporcji w porównywaniu USA z Europą. Microsoft, Intel i IBM mają większe zasoby walutowe niż Francja, Szwajcaria i Belgia razem wzięte.

– Prezenter Mark Haines: Gdybym miał wybierać, zawsze oddałbym Francję, a wziąłbym Microsoft. Zwłaszcza pozbyłbym się Francji!

– Liesman: Wystarczy głośno wymówić nazwisko szefa Vivendi Universal, i już wszystko wiadomo.

– Wszyscy: Ha-ha-ha! (słowo „messier” oznacza w amerykańskiej angielszczyźnie „jeszcze bardziej popaprany” – J. J.).

Przypuszczam, że taka wymiana zdań jeszcze kilka lat temu nie poszłaby na antenę.

A oto dlaczego Amerykanom tak grają na nerwach niektórzy europejscy sojusznicy z NATO, zwłaszcza zaś Francuzi.

Gdzież ten pościg?

Pod takim tytułem R. James Wolsey, były dyrektor CIA, opublikował gniewny artykuł polemiczny w „Wall Street Journal”. Autor pisze, że reakcje Europy na sformułowanie prezydenta Busha o „osi zła” wyjęte są wprost ze scenopisu filmu „W samo południe”. Amerykański szeryf wyrusza z domu, by stawić czoło bandytom, zaś Europejczycy przysiadają ze strachu. Również obecnie tylko Ameryka gotowa jest wziąć na siebie odpowiedzialność pasterza – Europejczycy wolą pozostać w roli owiec. Szeryf w filmie bynajmniej nie chciał działać sam. Rozpaczliwie namawiał innych do współdziałania. Nie było chętnych.

Europejskie protesty dotyczące jednostronnych działań USA i lekceważenia sojuszników w NATO stają się bezprzedmiotowe, gdy porównamy wysiłek zbrojny Ameryki z ciężarem ponoszonym przez inne państwa. Jedna tylko tegoroczna podwyżka budżetu obronnego USA odpowiada wartości połączonych całkowitych budżetów obronnych Francji i Wielkiej Brytanii i jest dwukrotnością budżetu obronnego Niemiec. Europejczycy wolą cedować odpowiedzialność za wspólną obronę na rzecz sił amerykańskich, po czym skarżą się na brak konsultacji. Z wyjątkiem Brytyjczyków, europejskie siły zbrojne wyposażone są w tak przestarzałe systemy komunikacji, że nie są w stanie porozumiewać się między sobą, co dopiero zaś walczyć u boku Amerykanów. Jak tu się dziwić, że Amerykanie przywiązują mniejszą niż w przeszłości wagę do NATO? Sekretarz generalny sojuszu, lord Robertson, przestrzegł na wiosnę w Londynie, że potężna politycznie Europa staje się Pigmejem w dziedzinie obrony.

Takie z grubsza bywają argumenty USA w odpowiedzi na zarzut, że Ameryka stała się zbyt potężna dla swego własnego dobra. Chyba najcelniej i najkrócej odpowiedział na ten zarzut profesor Zbigniew Brzeziński podczas swej majowej wizyty w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie: amerykańska hegemonia w świecie jest alternatywą dla światowej anarchii – albo jedno, albo drugie. Europa nie ma ani możliwości, ani ambicji, aby anarchii zapobiec.

To nie są strachy na Lachy

Amerykanie bardzo poważnie traktują światowe zagrożenie terroryzmem. Kilka tygodni temu Janet Reno, prokurator generalny USA za prezydentury Billa Clintona, przemawiała na ten temat na konferencji w Whistler w Brytyjskiej Kolumbii w Kanadzie. Wynotowałem następujące stwierdzenie: grozi nam agresja terrorystów po sieci internetowej, agresja paraliżująca działalność banków, blokująca dopływ wody pitnej i elektryczności do miast. Już dziś musimy decydować, jak zapobiec cybernetycznemu Pearl Harbor.

USA a Europa

Ameryka jest należycie przygotowana do przewodzenia światu nie tylko w dziedzinie wojskowej. Pouczające są porównania systemów gospodarki oraz sfery materialnej i mentalnej między USA i Europą.

Powstają na ten temat książki. W „Rzeczpospolitej” znakomity artykuł („Wspólne ideały, odmienne rezultaty”, 23 maja br.) opublikowała Krystyna Grzybowska, w nieco zaś węższym ujęciu i kilka dni wcześniej – Krzysztof Dzierżawski. W skrócie: Europa to społeczeństwa syte, zamożne, zmęczone, pragnące krótkiego tygodnia pracy i wczesnej emerytury. Ameryka natomiast jest wciąż młoda, zasilana przez rzesze imigrantów pragnących poprawy losu i osiągających swój cel talentem i ciężką pracą.

We Włoszech, mówił ostatnio premier Silvio Berlusconi, łatwiej przeprowadzić rozwód niż zwolnić pracownika. Życie społeczeństw regulowane jest przez ogromne i ociężałe aparaty biurokratyczne. W Ameryce pracę łatwo stracić, lecz łatwo też znaleźć, zaś interwencje biurokracji państwowej w życie społeczeństw lokalnych są ostatecznością. To między innymi dlatego kapitał międzynarodowy wlewa się pełną rzeką raczej z Europy do Ameryki (230 miliardów dolarów w okresie od stycznia 1999 r. do kwietnia 2001 r.) niż odwrotnie. I dlatego, mimo istnienia euro, mocną walutą był do wiosny raczej dolar amerykański, stanowiący blisko trzy czwarte rezerw walutowych banków centralnych świata.

Techniczna, gospodarcza, a zwłaszcza finansowa przewaga Ameryki nad Europą dowodzi przewagi modelu gospodarczego i stylu życia, których ideał zawarty jest w haśle reklamowym kolosa ubezpieczeniowego American Insurance Group AIG, obecnego również na polskim rynku: „Najpoważniejszym ryzykiem w życiu ludzkim jest niepodejmowanie ryzyka”.

Patrząc na to hasło zdaję sobie sprawę, że – mimo niewiarygodnych szkód wyrządzonych w życiu społecznym i w mentalności ludzi przez półwiecze PRL – ułański nieco charakter narodowy Polek i Polaków stawia nas bliżej modelu amerykańskiego niż francuskiego, niemieckiego lub włoskiego. Nadchodzi czas, gdy zaczniemy to dyskontować na naszą polską korzyść.

Słoń a sprawa polska

Pisałem o tym wielokrotnie, powtórzę raz jeszcze: Polska znalazła się w niezwykle korzystnej koniunkcji historycznej. Jesteśmy skazani na sukces, chyba że sami go sobie odbierzemy. Po raz pierwszy napiszę, że możemy całkiem pragmatycznie (ten elegancki termin oznacza po prostu – cynicznie) grać na sukces Polski w kontekście swarów między Stanami Zjednoczonymi i Europą.

Dla USA jesteśmy całkowicie wiarygodnym sojusznikiem. Reakcja Polski na tragedię z września ubiegłego roku, stawiająca do dyspozycji kierownictwa walki z terroryzmem (czyli Waszyngtonu) polskie służby i siły, była dokładnie taka, jak trzeba. Nieważny jest nasz potencjał militarny – w porównaniu do amerykańskiego jest on przecież zerowy. Lecz Waszyngton nie tego oczekuje od sojusznika na wschodniej flance NATO.

Mieliśmy wielkie szczęście w ciągu ubiegłych trzynastu lat do szefów naszego resortu spraw zagranicznych. Ci panowie najwyraźniej postanowili przejść do historii. Udało się. Ustawili stanowczy kurs na sojusz strategiczny z gigantem amerykańskim, rozwinęli przyjazne stosunki z sąsiadem niemieckim, pokonali uprzedzenia do sąsiada ukraińskiego, odnosili się stanowczo, lecz z szacunkiem do najtrudniejszego partnera – Rosji. Mimo rosyjskich protestów udało się dołączyć do NATO, uda się również marsz do Brukseli. Kierunek na Ukrainę i Rosję jest już wpisany w przyszłość Polski w NATO, bo jest to jej główne wiano wnoszone do Sojuszu.

Czym mniejsze znaczenie militarne Sojuszu Atlantyckiego, czym większa jego waga polityczna, tym ważniejsza jest rola Polski jako sojusznika USA. Ameryka chce mieć gwarancje pokoju i spokoju na wschodniej flance NATO. Liczy się więc każdy gest przyjaźni i współpracy na osi Warszawa-Moskwa i Warszawa-Kijów. O niektórych inicjatywach mało wiemy. Niedawno usłyszałem komplement pod adresem polskiego miesięcznika społeczno-kulturalnego „Nowaja Polsza”, redagowanego w języku rosyjskim w Warszawie pod kierunkiem prof. Jerzego Pomianowskiego. Wysłuchałem go w Waszyngtonie, choć miesięcznik powstaje w Polsce, zaś rozprowadzany jest wśród tysięcy bibliotek i domów kultury w Rosji. Polska kultura i fachowość w jej prezentacji są nagle w cenie. To właśnie jest nowa twarz NATO. Rola Polski w Sojuszu jest doceniana, choć niewiele możemy dokonać w Afganistanie.

Przez wszystkie te lata udało się również jako tako uchronić trudną przyjaźń z Francuzami bez konieczności angażowania się w ich antyamerykańskie awantury polityczne. To z Paryża wychodziły złośliwe plotki o Polsce – koniu trojańskim USA w Europie. Nie szkodzi! My rewanżujemy się uwielbieniem dla wielkiej kultury Francuzów, na której wyrosły pokolenia polskich twórców, korzystamy z współpracy gospodarczej z nimi (są słabsi od Amerykanów, lecz o niebo silniejsi od nas), zaś na poziomie brutalnie pragmatycznym wykorzystamy w swoim czasie francuski egoizm w ustalaniu europejskiej polityki rolnej (CAP). Jest tych subwencji czterdzieści miliardów euro rocznie. Jeśli starczy dla nich, skapnie też dla nas. To się nazywa przyjaźń w polityce.

Natomiast jeśli chodzi o wielki sojusz strategiczny, Fourth of July również w Polsce świętuje się przed quatorze juillet. –

Pochwała liberum veto

Przekleństwo polskiej historii czy źrenica wolności?

JERZY JASTRZĘBOWSKI

W marcu 1987 roku zaproponowałem redakcji „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, iż napiszę krytyczny artykuł o arcypolskiej instytucji liberum veto. Byłem po lekturze Władysława Konopczyńskiego („Liberum veto”, Kraków, 1917), studium Zbigniewa Ogonowskiego („W obronie liberum veto”, Warszawa, 1975), zaś profesor Zbigniew Wójcik udostępnił mi maszynopis swej książki („Liberum veto”, Kraków, 1992) i obiecał pomoc. Powiedziałem, co wiedziałem, redaktorom z ulicy Wiślnej. Śp. Mieczysław Pszon podniósł wzrok znad stosu papierów i burknął: „Mam nadzieję, że będzie pan chwalił liberum veto. Przydałoby się nam teraz”. Spojrzałem z rozpaczą na ówczesnego zastępcę naczelnego, Krzysztofa Kozłowskiego: jak można chwalić liberum veto? Pan Krzysztof, późniejszy senator, odszepnął: „Kolega żartuje. Ale czy nie uważa pan, iż istotnie przydałoby się nam ono obecnie?”. Artykuł wydrukowano w maju tegoż roku.

Po piętnastu latach warto wrócić do sprawy od nowa. Mija właśnie 350 rocznica pierwszego zerwania Sejmu pod hasłem: Wolne nie pozwalam!

Dziewiątego marca 1652 roku obrady sejmu w Warszawie przeciągnęły się do późnych godzin: debatowano nad zasadnością wyroku śmierci, wydanego przez sąd marszałkowski na Hieronima Radziejowskiego za obrazę majestatu. O północy upływał termin sesji, już poprzednio przedłużonej o jeden dzień ponad przepisowe sześć tygodni. Kanclerz wielki koronny Andrzej Leszczyński wystąpił z wnioskiem o prolongatę obrad. Wówczas wstał Władysław Siciński, podstarości i poseł upicki, powiedział: „Ja nie pozwalam na prolongatę”, i opuścił izbę. Nikt za nim nie pobiegł, nikt nie próbował przekonywać posła, aby zmienił zdanie. Gdy sylwetka Sicińskiego mignęła w drzwiach i znikła, wojewoda brzesko-kujawski Jakub Szczawiński wykrzyknął pod jego adresem: „Bodajeś z piekła nie wyszedł”, zaś posłowie odpowiedzieli chórem: „Amen”.

Praktyka „wolnego nie pozwalam” była skrajnym przejawem jednomyślności ciała ustawodawczego, znanej w wielu państwach średniowiecznej Europy. W polskim parlamentaryzmie obowiązywała „od zawsze”. XIX-wieczny historyk niemiecki określa ją słowem „echtslawisch” – prawdziwie słowiańska.

OBRADY PARLAMENTU NA RYCINIE Z XVII WIEKU, (C) ZBIORY BIBLIOTEKI NARODOWEJ, źródło: Nieznane

Przez wiele pokoleń nie wpływała ona ujemnie na działalność sejmu – obrad nie zrywano. Sprzeciwiający się posłowie bywali usilnie przekonywani o racjach większości i to tak długo, aż uznali te racje bądź po prostu zamilkli. Nawet jeśli do zgody nie doszło, nie przeszkadzało to w uchwaleniu konstytucji (pakietów uchwał) sejmowych: po prostu do wiadomości publicznej podawano odmienne stanowiska posłów, którzy ze względu na swe instrukcje sejmikowe nie mogli przyłączyć się do ogólnej zgody.

Pierwsza Rzeczpospolita była rodzajem państwa związkowego, składającego się z poszczególnych ziem. Ziemie powiązane były ze sobą ideologią i tradycją, czyli kulturą, w żadnym wypadku – egzekutywą władzy centralnej. Sejmiki ziemskie dawały swym posłom mandat nieograniczony lub ograniczony, zaś najczęściej – pakiety instrukcji. Te od początku XVII wieku były przez posłów zaprzysięgane (choć w praktyce – jak ustalił Zbigniew Wójcik – często niedotrzymywane). Przy obowiązywaniu zasady jednomyślności pominięcie opozycji choćby jednego posła było rzeczą niewyobrażalną. Teoretycznie mogłoby ono prowadzić do oderwania się jego ziemi od Rzeczypospolitej. Tylko konfederacje, oraz od 1673 roku sejmy zwoływane w czasie, gdy kraj związany był węzłem konfederacji, uznawały zasadę większości.

Pracowite „ucieranie” racji

Przy takiej tradycji, nie może dziwić tendencja do pracowitego „ucierania” racji w trakcie każdego sejmu, aż do osiągnięcia „consensum genere omnium ” – pełnej zgody wszystkich. Mimo kłopotliwości owej zasady, była ona jedyną akceptowaną przez naród szlachecki, naród ludzi wolnych. Choć już król Zygmunt August zasadę jednomyślności krytykował, choć na sejmie lubelskim 1569 roku jeden z posłów wołał „iż jeden contrarium dzierży przeciwko nam wszystkim (…), tedy my nie chcemy, aby na jednym stanęło”, to jednak prawodawcy starali się zasadę jednomyślności – choćby naciąganej – pieczołowicie zachować. Sternicy nawy państwowej sprawnie unikali kolizji paraliżujących i tak mozolny ruch prawodawczy. Nie darmo wzdychał później Łukasz Górnicki w swych „Dziejach w Koronie Polskiej”: „Iżby umieli inni królowie, jak Zygmunt August, wolnym rozkazywać ludziom i mieć taką w królowaniu miarę, jaką on miał. ”

Gdy jednak po śmierci ostatniego Jagiellona przyszli na tron „inni królowie” problem leżał nie tyle w ich nieumiejętności rozkazywania wolnym obywatelom, co w narastającym uczuleniu szlachty na postępujący w Europie proces absolutyzacji władzy królewskiej. Szlachta po prostu obawiała się, aby elekcyjni, z obcych stron przybyli, monarchowie nie próbowali obcych metod politycznych przenieść na polski grunt. Skuteczną barierę dla władzy absolutnej widziano w konieczności uzyskiwania zgody szlachty na wszelkie inicjatywy legislacyjne. Nie było to bezzasadne, z pewnością nie było głupie.

Od chwili przyjęcia artykułów henrykowskich w 1573 roku sejmy coraz częściej kończyły się bez uchwalenia konstytucji, artykuły bowiem ograniczyły czas trwania sejmów zwyczajnych do sześciu, zaś nadzwyczajnych do dwóch tygodni. Znacznie łatwiej było opozycjonistom obrady tamować, a następnie sprzeciwiać się ich przedłużeniu, aniżeli ważyć się na zerwanie obrad w czasie trwania sejmu.

Polskiemu czytelnikowi, nawet pamiętającemu śmieszne sceny przy ulicy Wiejskiej w Warszawie, trudno sobie uzmysłowić los oponenta w ówczesnym sejmie, w kontekście ówczesnych obyczajów. Adwersarz musiał wyjść z izby, by zanieść manifest o nieważności obrad do kancelarii sejmowej. Bywał więc przytrzymywany przez braci szlachtę za ręce i za poły tak długo i tak długo był zakrzykiwany, dopóki nie usiadł i nie zamilkł. Wówczas ogół – zgodnie z tradycją – brał nagłe milczenie za cofnięcie protestu.

Mimo takiego mechanizmu zabezpieczającego, już za panowania Stefana Batorego nie doszły do skutku trzy sejmy, za Zygmunta III i Władysława IV – aż osiem. W 1596 roku udaremniono pierwszą próbę zerwania sejmu, podjętą w pojedynkę przez posła Michała Choińskiego. Przez długi czas uważano, że pierwszym rozbijającym sejm w pojedynkę był Jerzy Lubomirski w 1639 roku, lecz w świetle nowszych badań ta wersja upadła.

Sejm zwołany do Warszawy 26 stycznia 1652 roku formalnie poświęcony był zaognionej wciąż sytuacji na Ukrainie, lecz w rzeczywistości skoncentrował się na sprawie Radziejowskiego. Większość posłów stanęła w opozycji do dworu i po stronie przyszłego zdrajcy, obawiając się, aby zatwierdzenie wyroku śmierci na podkanclerzego koronnego nie stało się precedensem w walce króla z wolnością szlachecką.

W warunkach ogromnego napięcia po obu stronach udało się sejm przedłużyć o jeden dzień ponad przepisowe sześć tygodni. Gdy wniesiono o kolejną prolongację, Władysław Siciński zaprotestował i opuścił izbę. Siciński był pionkiem w ręku znanego nam choćby z „Potopu” hetmana polnego litewskiego Janusza Radziwiłła, zaciekłego wroga króla Jana Kazimierza. To pierwsze udane liberum veto powiodło się przez przypadek: obie strony straciły już były nadzieję na zakończenie obrad po swej myśli.

Lecz stała się rzecz straszna

Oto jeden poseł zaprotestował nie dając żadnej po temu racji i po raz pierwszy w historii sejmu nikt nie usiłował go zatrzymać i od decyzji odwieść. Tym samym dziwaczny incydent urastał do rangi prawnego precedensu i obrastał tradycją. Tradycja zaś była sprawą świętą w szlacheckiej Rzeczypospolitej.

Na skutki niedługo trzeba było czekać. Kolejne sprzeciwy wobec prolongaty obrad sejmowych zanotowano w latach 1654, 1665, 1666, 1668. Jesienią 1669 roku nastąpiła rzecz dotychczas niewyobrażalna: poseł kijowski Adam Olizar zerwał sejm koronacyjny Michała Korybuta przed terminem „dojścia” (zakończenia). Olizar uciekł z Krakowa, precedens pozostał.

Konopczyński pisze: „Warstwa na warstwie układają się na dnie dusz szlacheckich precedensy, które później (…) narzucą im apodyktycznie słynną unanimitas, już jako prawną regułę obowiązującą”.

Z sześciu sejmów za panowania Michała Korybuta zerwano cztery. Za Jana III było gorzej: w 1688 roku stronnictwo dworskie zerwało sejm jeszcze przed obiorem marszałka. Dwa lata później doszło do tego, iż posła Antoniego Głogowskiego, przekupionego francuskim złotem, król musiał przekupić ponownie, podbijając stawkę, aby poseł zgodził się powrócić na salę obrad. W następnym stuleciu zaś rozpoczęło się hurtowe gilotynowanie sejmów. Za panowania Augusta III ani jeden z trzynastu zwołanych sejmów nie doszedł do skutku. Sejmy były już wówczas zrywane z reguły przez agentów obcych mocarstw. Zaczynały się krystalizować obce plany. Przypomnijmy fakt znany historykom, lecz niewielu poza nimi: pierwszy projekt rozbioru Polski powstał już w 1656 roku, zaś utrzymanie złotej wolności w Polsce było przedmiotem dwustronnych traktatów między sąsiadami Rzeczypospolitej od roku 1720.

Licytacja między rezydentami obcych mocarstw wywindowała łapówki stanu do niebywałych rozmiarów. Według Konopczyńskiego, za Jana Kazimierza stawka za zerwanie sejmu wynosiła 500 dukatów (wagowo równało się to 1,72 kg czystego złota). Natomiast zerwany w 1744 roku sejm grodzieński kosztował obcych mocodawców 40 tysięcy talarów francuskich i 15 tysięcy dukatów pruskich (w sumie – ekwiwalent ok. 110 kg czystego złota). Ostatnim płatnym zrywaczem sejmu był poseł ciechanowski Michał Szymanowski. W 1762 roku otrzymał on od rezydenta rosyjskiego wyliczone do ręki 1507 dukatów.

Sejm Rzeczypospolitej Obojga Narodów zdołał jeszcze poderwać się do wysokiego lotu w latach 1788-1792. Obradując pod węzłem konfederacji, tak aby żaden agent nie mógł go zerwać, Sejm Wielki dnia 3 maja 1791 roku uchwalił Ustawę Rządową, likwidującą po wsze czasy prawo i obyczaj liberum veto. Sejm jeszcze obradował, gdy rozkazem imperatorowej Katarzyny wojska generała infanterii Michała Kachowskiego poderwane zostały do forsownego marszu z Ukrainy na zachód.

Czy tak być musiało?

Czy nie krytykowano, nie ostrzegano w dobry czas, nie wskazywano na anachroniczność takiej formy sejmowania w Europie, która z pokolenia na pokolenie stawała się administracyjnie coraz sprawniejsza, politycznie coraz agresywniejsza i coraz bardziej zmilitaryzowana? Czy nasi przodkowie byli głusi, ślepi i nierozsądni? Czy nie pojmowali, że za ich życia decydują się przyszłe losy Rzeczypospolitej?

Nie pojmowali, ponieważ tylko znikoma mniejszość jest w stanie ogarnąć konsekwencje procesu historycznego, dopóki ten proces trwa. Dotyczy to również nas, dzisiaj żyjących. Dotyczy to nawet spraw tak zdawałoby się oczywistych jak integracja z Unią Europejską. Nie wolno nam, ignorantom dzisiejszej doby, tłumaczyć naiwnością lub czystą głupotą uporczywości, z jaką przodkowie nasi trzymali się systemu złotej wolności. Powierzchowna krytyka decyzji i postaw politycznych sprzed kilku wieków niesie ze sobą ryzyko anachroniczności: inne były warunki otoczenia, inna mentalność ówczesnych Polaków, Litwinów, spolonizowanej szlachty ruskiej.

Według nieżyjącego już wybitnego znawcy przedmiotu, Władysława Czaplińskiego, szlachta miała dwa ważne powody, dla których nie zgadzała się na przejście od zasady jednomyślności do zasady większości głosów. Pierwszym był powód polityczny: obawa, aby król – dysponujący rozdawnictwem urzędów i majątków państwowych (królewszczyzn) – nie zmontował w sejmie większości potrzebnej dla zmiany prawa i ograniczenia wolności obywateli. Drugą przyczyną, głęboko zakorzenioną w duszach szlacheckich, było przekonanie, że posła – reprezentanta paru tysięcy braci szlachty – nie można po prostu przegłosować. Wszak każdy przez braci wybrany poseł kieruje się interesem Rzeczypospolitej, czyż nie?

Zaczynamy wchodzić w temat najbardziej pasjonujący, zaś najtrudniej mierzalny: w psychikę naszych przodków. Nie znali jeszcze pojęcia praw człowieka, lecz postępowali instynktownie w obronie praw jednostki lub mniejszości przed dyktatem większości, która nie zawsze musi mieć rację. Inną sprawą jest, do jakich późniejszych wynaturzeń ten instynkt doprowadził.

Innym aspektem tego problemu zajmuje się w sygnalizowanym na wstępie studium Zbigniew Ogonowski. Przeanalizował on spuściznę pisarską czołowego apologety złotej wolności, kasztelana lwowskiego Andrzeja Maksymiliana Fredry (1620-1679). Ten dygnitarz i pisarz nie był ani sprzedawczykiem, ani człowiekiem głupim. Przywilej weta nie miał być toporem włożonym w ręce ówczesnych „oszołomów” lub płatnych agentów. Był bronią świadomie wkładaną w ręce rozumnych, cnotliwych obywateli, powołanych do obrony prawodawstwa Rzeczypospolitej przed nadużyciami. Nasi przodkowie przypisywali sejmowi inną rolę, niż ta, do której myśmy przywykli. Była to rola tamowania szkodliwych inicjatyw, nie zaś jedynie tworzenia nowych praw. W oczach naszych przodków gorszy byłby sejm uchwalający prawa ze szkodą dla Rzeczypospolitej, niż sejm zatamowany bez uchwalenia nowych praw. Wszak dotychczasowe prawa były znakomite, najlepsze w Europie!

Czy były najlepsze?

Istotnie było coś niezwykle atrakcyjnego w modelu prawa stawiającego wolność i nietykalność jednostki ponad wszystko. Odbiciem tej właśnie zasady było liberum veto, lub częściej używana, łagodniejsza formuła sisto acitvitatem (tamuję czynności). Lecz wiele praw, opartych na precedensie i zwyczaju, było nieprecyzyjnych, stąd podatnych na nadużycia. Gdyby „wolne nie pozwalam” blokowało uchwalenie konkretnej ustawy, nie rozrywając sejmu, inny mógłby być o nim osąd historii. Poza tym – co bardzo ważne! – we wczesnym okresie stosowano formułę protestacyjną „nie pozwalam, dopóki…”. Natomiast w drugiej połowie XVII wieku zaczęto uciekać się do morderczej formuły „nie pozwalam, bom poseł wolny”. Ta właśnie formuła, wbudowana w przerażającą – w oczach innych Europejczyków owej doby – zasadę wolnej elekcji monarchów, podcięła działalność sejmu i państwa.

W ciągu całego XV wieku Rzeczpospolita szła trop w trop za najwyżej rozwiniętymi krajami Europy Zachodniej, nadrabiając zapóźnienia. W XVI wieku szlachta stworzyła unikatowy model państwa, w którym znalazła maksymalne szanse samorealizacji. Stopniowo Polska (z Litwą i Rusią) stawała się rzeczą pospolitą szlachty, wyjątkiem w Europie. Ta droga rozwoju doprowadziła naród szlachecki do poczucia wyższości wobec reszty Europy. Senatorowie i posłowie, magnaci i szaraki musieli istotnie być przekonani, że idealny ustrój czyni Rzeczpospolitą państwem organicznie tak potężnym, że prawodawstwa reformować nie trzeba, że można sobie pozwolić na lekceważenie zmieniającej się stopniowo rzeczywistości zewnętrznej. Ustrój okazał się być tak dobry, że stał się w końcu niereformowalny. Triumfowała rodzimość, triumfowało przeświadczenie, że jeśli inne narody poszły drogą odmienną, to znaczy, że inni się mylą. Konopczyński pisze: „Rzekłbyś, chiński mur stanął między wewnętrzną polityką polską i zachodnioeuropejską”.

Wolna szlachta

A więc liberum veto: przekleństwo polskiej historii czy źrenica wolności? Czy losy narodu mogły potoczyć się inaczej, gdyby nasi przodkowie zafundowali sobie silną władzę centralną? Prawdopodobnie tak, lecz łatwo nam to dzisiaj mówić. Posłowie szlacheccy nie przewidzieli wprawdzie rozwoju wydarzeń, lecz nie musieli to być ludzie naiwni lub głupi. Oni po prostu bali się zafundować Rzeczypospolitej dyspozycyjny parlament, zaciężne wojska królewskie, policję polityczną, prześladowania mniejszości. Byłby to wszak inny naród i inne społeczeństwo.

Ba, oni tego po prostu nie mogli uczynić. Absolutystyczne rządy twardej ręki, bez akceptacji społecznej, nie miały szans na zaistnienie w kraju, w którym 10 procent społeczeństwa stanowiła wolna szlachta. Dla porównania: w ówczesnej Francji ta proporcja była 3-krotnie niższa, w Anglii – 10-krotnie.

Polski naród szlachecki poderwał się do reform pod koniec XVIII wieku. Próba okazała się spóźniona. Najeźdźca ją zdusił. Lecz gdyby naród nie był wychowany w duchu buntu przeciw ciemiężcy-większości, nie tylko próba reform, lecz sam naród mógłby zostać zduszony. Tak się jednak nie stało. Ostała się niesłychanie prężna kultura, tradycja. Z niej odrodził się naród i państwo.

Praktyka liberum veto była dramatem unikatowego w skali europejskiej, a dla Polski nieszczęśliwego w skutkach, mariażu polityki z etosem wolnościowym. Ten etos i tolerancja dla odmiennych przekonań wzięły górę nad wymogami polityki. Po zejściu szlachty ze sceny jej etos odziedziczyły – w różnym lecz wysokim stopniu – kolejne emancypujące się warstwy społeczeństwa.

Posłowie i demonstranci chłopscy obecnej doby pewnie nigdy się nie dowiedzą, o czym mruczą pod nosem polscy historycy, obserwując ich poczynania. Na szczęście – nie te czasy.

 

Autor dziękuje prof. dr. Antoniemu Mączakowi z Uniwersytetu Warszawskiego za wnikliwą i twórczą recenzję artykułu

 

SICIŃSKIEGO ŻYCIE POŚMIERTNE

źródło: Nieznane

źródło: Nieznane

„Hańbę posła upickiego tradycja przekazała potomnym wiekom, a lud miejscowy urągał zwłokom uważanym za jego zwłoki” – pisał w „Encyklopedii Staropolskiej” Zygmunt Gloger. Znakomicie zachowane domniemane zwłoki Władysława Sicińskiego zostały wydobyte na początku XIX w. z grobu. „Włóczono (je) po cmentarzach, poniewierano nimi po drogach, rzucano na progi złych ludzi” – stwierdzał historyk Ludwik Kubala (cytowany w Polskim Słowniku Biograficznym). Ta wzgarda dla Sicińskiego brała się jednak także (przede wszystkim?) z tego, że w tradycji ludowej był on przedstawiany jako ciemiężca chłopów, twórca tygodniowej pańszczyzny, heretyk, zbrodniarz. Później złożono zwłoki w szafie przy drzwiach kościoła w Upicie (opisał je Mickiewicz w „Popasie w Upicie”). Pogrzebano je ponownie w 1864 roku. T.S.

O umieraniu

Obserwowałem na ekranie, jak samolot wbija się w południowy wieżowiec World Trade Center na wysokości mniej więcej 80. piętra. Na 80. piętrze pracuje mój syn

źródło: Nieznane

O umieraniu

W płonącym wieżowcu WTC

(C) REUTERS

JERZY JASTRZĘBOWSKI Z TORONTO

Zaczyna się od żołądka: mdłości, w gardle piołun, paraliż postępujący w głąb, wreszcie dochodzący do serca. Kolana miękną. Wtedy traci się przytomność.

 

Na biurku w Toronto – bateria telefonów, nad biurkiem – pochylony ku mnie telewizor, nastawiony na CNN. We wtorek, o 08:48 koleżanka przy sąsiednim stanowisku jęknęła: co za koszmar, spójrz na CNN, jakiś samolot wbił się w północny wieżowiec World Trade Center.

Patrzę: czarna dziura, trochę dymu, mój syn o tej porze jest już w pracy na 80. piętrze, lecz nie w tym wieżowcu, w sąsiednim, od południowej strony. Paskudna myśl – u niego wszystko w porządku, jeśli są ofiary, to tylko wśród obcych – lecz dla pewności wystukuję, jak dziesiątki razy przedtem, numer jego komórki. Głos automatycznej telefonistki odpowiada, że sorry, wszystkie łącza chwilowo zajęte, proszę spróbować później, po paru próbach rezygnuję, przez komputer do studia radiowego przekazuję, co wiem, program już idzie na żywo, gdy na ekranie nade mną inny samolot wbija się, również na żywo, w drugi (mój!) wieżowiec na wysokości mniej więcej osiemdziesiątego piętra, a po sekundzie z przeciwległej ściany wytryskuje słup ognia. Tam już nikt nie żyje!

Jest 09:05, gdy zaczyna się umieranie. Sztywnymi palcami wystukuję już bez przerwy numer synowskiej komórki, lecz telefonistka nie odpowiada, komórka zaś milczy. Jest martwa.

Paraliż rozszerza się koncentrycznie od żołądka. Smak piołunu w gardle. Dzwonię jeszcze do domu, tam telefon zajęty, i w tym momencie widzę, jak z najwyższych pięter, podgrzewanych ogniem od dołu, odrywają się mrówki ludzkie i – wymachując odnóżami – lecą w dół. Ktoś odsuwa mnie wraz z fotelem od biurka, ktoś zajmuje moje miejsce. Potem koleżanka pyta, jak się czuję i wręcza kartkę: był telefon z domu, wszystko OK, żona dzwoniła już jakiś czas temu, lecz nie chciałam ci przeszkadzać, byłeś tak pochłonięty telewizją…

Po półgodzinie jestem w domu. Gdy dzwoni telefon, dopadam pierwszy i jak przez grubą zasłonę słyszę głos: Tata? Tu Wojtek, wciąż jeszcze żyję.

Tej nocy źle się czuł i po raz pierwszy od lat zapomniał nastawić budzik. Spóźnił się na pociąg, dowożący go z New Jersey do Manhattanu. Kawę i rogalik kupił za kwadrans dziewiąta przed wejściem do pierwszego wieżowca, skąd pasażem co dzień przechodzi do drugiego.

W tym pierwszym mijał tłum ludzi czekających na ekspresowe windy, gdy szyby zaczęły pryskać do wnętrza, rozległ się syk i wybuch, z otworów wentylacyjnych buchnął płomień. Przeraźliwy zgrzyt i huk spadającej windy. Niesieni podmuchem ludzie sunęli na brzuchach po kamiennej posadzce. Wrzucił kawę i rogalik do kosza i wybiegł na zewnątrz.

Gdzieś bardzo wysoko zobaczył smugę dymu. Ludzie mówili „głupoty” o jakimś samolocie. Wraz z tłumem gapił się w górę, zastanawiając się, czy iść do swojego wieżowca, czy wracać do domu. Wybrał to drugie, lecz wpierw zadzwonił do matki. Przekraczał jezdnię Westside Highway (ruch samochodowy był już wstrzymany), gdy usłyszał krzyk ludzi, potem drugi wybuch. Nie zdążył się obejrzeć: gorący podmuch osmalił mu kark, rzucił wraz z innymi na bruk. Wtedy zaczął uciekać.

Od lat, idąc nocą do pracy, modlę się za jego pomyślność, on zaś – bezbożnik – kpi z mojego zacofania: Tato, co za głupie przesądy, przecież nie ma Boga. We wtorek po raz pierwszy się zawahał. Skoro zaś rzecz o umieraniu, zapewniam, że wierzącemu umiera się raźniej.

No, ale nawracać nikogo nie będę, trzeba to samemu przeżyć.-

Współczynnik Kacpra

W ASTRONOMICZNEJ SKALI

Współczynnik Kacpra

JERZY JASTRZĘBOWSKI

W jednym z kwietniowych numerów „Plusa Minusa” (nr 14/2001) Robert Pucek pisał o wychowawczej wycieczce z synem: oderwany od komputera do lasu, 11-letni Kacper ze zdumieniem odkrywał przyrodę, zaś przed snem wyszedł na ganek i z zadartą głową wpatrzył się w gwiazdy. Starał się zliczyć.

Arabscy astronomowie z Grenady, którym zawdzięczamy podstawowe pojęcia i nazwy wielu gwiazd (Aldebaran, Mintaka, Betelgeuze, Rigel, setki innych), naliczyli ich ponad 2500. Więcej trudno było wypatrzyć gołym okiem na północnej półkuli przy najczystszym nawet niebie.

W XVII stuleciu pierwszy teleskop przybliżył kilkakrotnie więcej gwiazd, zaś przez duże teleskopy sprzed stu lat widoczne już były setki tysięcy – wszystkie w obrębie naszej galaktyki, którą uważano za wszechświat. W latach dwudziestych Edwin Hubble udowodnił, że maleńkie plamki, widoczne przez największe teleskopy, są odrębnymi galaktykami. Droga Mleczna przestała być wszechświatem. Gwiazd na niebie miały być miliony.

Od czasu wprowadzenia na orbitę teleskopu nazwanego imieniem Hubble’a astronomowie twierdzą, że samych galaktyk jest we wszechświecie co najmniej pięćdziesiąt miliardów, że każda z nich ma przeciętnie od stu do dwustu miliardów gwiazd, że jest przynajmniej jedna składająca się z 10 bilionów (tysięcy miliardów) gwiazd, zaś wiele innych ma ponad bilion. Gdy dowiaduję się z podręcznika astronomii, iż te miliardy miliardów to zaledwie pięć procent masy poznanego dotychczas wszechświata (nie wiadomo jeszcze, z czego składa się reszta), poddaję się. O ile zdrowsze podejście miał Kacper: zadarł głowę, próbując zliczyć to, co widzi. Uczeni do dziś nie wiedzą, jak zdefiniować pojęcia czasu i przestrzeni bez odniesienia ich do człowieka na Ziemi. Z tej sytuacji wybawia nas Kacper. To on jest środkiem świata.

Floren, pierwsze euro

Nasi przodkowie przeliczali majątek na głowy (sztuki) bydła. Słowo „kapitał” pochodzi od łacińskiego „caput” – głowa, łeb. Rzymianie gromadzący pieniądze używali na ich oznaczenie słowa „pecunia” – od „pecus” (bydło).

Pierwszym nowoczesnym bankierem Europy był w XV wieku Kosma (Cosimo) Starszy de’ Medici. Florencja prowadziła wieloletnie wojny z Mediolanem, Pizą i Lukką, dochody obywateli bywały opodatkowane do 180 procent rzeczywistej wysokości (co oznacza, iż fiskusowi trzeba było… dopłacić z oszczędności). Geniusz starszego Kosmy sprawił jednak, iż Florencja stała się najbogatszym miastem Europy, jej banki rozkwitły, zaś jej waluta (floren = 3,52 g czystego złota) stała się pierwszą walutą euro.

W XVII wieku ośrodek handlu i bogactwa przesunął się do Niderlandów, gulden i dukat holenderski stały się walutą międzynarodową. W XVIII wieku rewolucja przemysłowa przesunęła ośrodek wytwarzania bogactwa na przeciwległy brzeg kanału La Manche, do Anglii. Niektórzy uważają, że Napoleona pokonali admirał Nelson pod Trafalgarem i generał Wellesley, książę Wellington, pod Waterloo. Przytomni historycy śmieją się z tego: Francuzów pokonały bankierskie dynastie Couttsów, Baringsów i Rothschildów, które finansowały prowadzenie wojny przez Anglików. W drugiej połowie XIX wieku banki przeskoczyły Atlantyk. Stany Zjednoczone stały się światowym ośrodkiem wytwarzania bogactwa. I tak już pozostało.

W 1850 roku USA miały 3 multimilionerów, w 1950 roku – cztery tysiące, w ubiegłym roku – powyżej dwóch milionów. Pod koniec XIX wieku John Pierpont Morgan ze swym prywatnym bankiem spełniał rolę dzisiejszego banku centralnego (Federal Reserve). Wyratował USA z opresji w czasie krachów finansowych lat 1873, 1893 i 1907, poręczając zasobami swego banku za rząd USA (!). Gdy umierał w 1913 roku, jego majątek oceniano na ok. 100 milionów dolarów. Według dzisiejszego poziomu cen, należałoby tę liczbę pomnożyć dwudziestokrotnie.

Pod koniec 1999 roku majątek Billa Gatesa, założyciela i ówczesnego szefa firmy Microsoft, przekroczył 80 miliardów dolarów i nadal przyrastał w tempie 1 250 000 dolarów na godzinę. Wiosną ubiegłego roku rynkowa wartość każdej z trzech największych firm amerykańskich – General Electric, Microsoftu i Cisco Systems – była dwukrotnie wyższa niż produkt krajowy brutto (PKB) całej Polski. Ubiegłoroczne załamanie się rynku akcji spowodowało nie tylko zbiednienie Gatesa, lecz również wymiecenie około pięciu bilionów (tysięcy miliardów) dolarów z rynku amerykańskiego.

Obroty walutami na światowych giełdach finansowych (głównie Londyn, Frankfurt, Nowy Jork i Tokio) wynoszą ponad półtora biliona dolarów dziennie. Handlarze co dzień przepuszczają przez swe komputery pięciokrotnie więcej walut, niż wart jest PKB wytwarzany przez 39 milionów Polaków w ciągu całego roku. Poddaję się – brakuje mi punktu odniesienia w skali mniej astronomicznej, w skali Polski. Pieniądza elektronicznego nie można pomacać, istnieje on tylko w plikach komputerowych, przerzucanych z konta na konto. Jakże daleko odeszliśmy od czasów starego Kosmy. Wówczas tysiąc florenów, czyli trzy i pół kilograma złota, to był duży majątek! Dziś nikt nie zwraca uwagi na złoto. Pieniądz opiera się na zaufaniu do państwa, które zań gwarantuje. Można wyobrazić sobie katastrofę w przypadku utraty wiarygodności przez to państwo!

Nie tylko złoto straciło na wartości. Howard Means, autor książki „Money and Power” (Pieniądze i władza), Nowy Jork, 2001, któremu zawdzięczam wiele z przytoczonych powyżej liczb, pisze: „Fizyczna zawartość jakiegokolwiek waloru jest mało ważna, nade wszystko liczy się jego treść intelektualna”. Z większością wytworów ludzkiej myśli i rąk jest podobnie jak z pieniędzmi: liczy się zaufanie do myśli i woli ludzkiej. Ponadto – zaufanie do konkurencyjności myśli i woli danego narodu w stosunku do innych. W tej dziedzinie Ameryka jest od dawna na czele. Dlatego amerykański dolar króluje na świecie.

Gdzie miejsce naszej niebogatej wciąż Polski w owym natłoku miliardów i bilionów, kipiących z przebogatej Ameryki? Czy mamy jakiekolwiek szanse? Najpierw musimy znaleźć jakiegoś Kacpra, jako nasz punkt odniesienia na Ziemi. Nasuwa się myśl o nazwaniu polskiego współczynnika nowoczesnej konkurencyjności – współczynnikiem Kacpra. Nasuwa się też myśl o tym, jak postępować nie wolno, jeśli chcemy równać do lepszych.

Jak biednieją kraje

W pierwszych dwóch dekadach XX wieku najbogatszymi (poziom PKB na mieszkańca) krajami na świecie były Nowa Zelandia i Australia, niedaleko za nimi plasowała się Argentyna. Ta trójka była potęgą w hodowli bydła i owiec. Później w czołówce znalazły się USA, Szwajcaria i Kanada, z uwagi na poziom produkcji przemysłu przetwórczego i – w przypadku Kanady – wydobywczego.

Argentyna znikła z czołówki już bardzo dawno. Tuż po drugiej wojnie była jeszcze bogatym krajem, lecz populistyczne rządy Juana Perona, później zaś generałów doprowadziły kraj do hiperinflacji i degrengolady gospodarczej.

Australia, kraj bajecznie bogaty w surowce, tak długo ufał swemu bogactwu, aż w minionej dekadzie znalazł się poza pierwszą dziesiątką bogatych państw. Dolar australijski spadł do wartości 50 centów USA. Nowa Zelandia długo polegała na produkcji serów, masła i baraniny jako wsporników bogactwa narodowego. Ten lider z pierwszej dekady ubiegłego stulecia znalazł się obecnie poza pierwszą dwudziestką zamożnych państw, pomiędzy Hiszpanią i Portugalią. Dolar nowozelandzki spadł do wartości 40 centów amerykańskich.

Szwajcaria w latach trzydziestych doszła do ścisłej czołówki i jest w niej nadal – wraz z Luksemburgiem, USA i Norwegią.

Ciekawym przypadkiem jest Kanada, kontrastująca z sąsiednimi Stanami Zjednoczonymi. Oba kraje, oba przypadki znam z autopsji.

Przez dziesiątki lat (1940-1980) Kanada była klasyfikowana – pod względem zamożności społeczeństwa – w czołówce świata, obok USA i Szwajcarii. Ostatnio spadła na siódme miejsce. Jeśli zaś uwzględnić nominalną, zamiast realnej, wartość dolara kanadyjskiego, Kanada ląduje na 22. miejscu. 25 lat temu dolar kanadyjski wart był więcej od amerykańskiego. W ubiegłym roku spadł poniżej 64 centów.

Czym różnią się demokratycznie rządzone, lecz relatywnie biedniejące Australia, Nowa Zelandia i Kanada od wciąż potężniejących Stanów Zjednoczonych? Otóż jest różnica w podstawach gospodarki i – znacznie ważniejsza – w doktrynie rządów. Przez wiele pokoleń owe trzy kraje opierały swą zamożność na produkcji rolniczej i górniczej. Począwszy od lat 80. zaczęły interesować się informatyką i przemysłem elektronicznym, lecz USA uciekły im już daleko do przodu.

W doktrynie rządów Australia, Kanada i Nowa Zelandia od pokoleń miały wspólną cechę: socjaldemokratyczną opiekuńczość bez względu na nazwę partii u władzy. W Kanadzie od pokoleń rządzą na zmianę liberałowie i konserwatyści, lecz również od pokoleń uchodzą za świętość: darmowa służba zdrowia i szpitale, darmowa oświata, niskie opłaty za kształcenie uniwersyteckie, szczodre zapomogi społeczne dla bezrobotnych i upośledzonych, renty starcze dla wszystkich. Inaczej niż w USA, kanadyjskie państwo i samorządy zatrudniają rzesze wysoko uposażonych urzędników, regulujących każdy aspekt życia społecznego. Aby na to wszystko nastarczyć, socjaldemokratyczne rządy (o takich nazwach jak liberałowie lub konserwatyści) podnosiły podatki, dławiąc przedsiębiorczość i zniechęcając obywateli do podejmowania dodatkowej pracy. Pożyczały też dziesiątki miliardów co roku, wypuszczając coraz to nowe serie obligacji państwowych. Na przełomie 1994 i 1995 roku Kanada dobiła do grona najbardziej zadłużonych państw świata, zaś deficyt budżetu federalnego przekroczył 40 miliardów dolarów kanadyjskich, o tyleż powiększając dług publiczny. Agencje Moody’s i Standard and Poor’s zakwestionowały wiarygodność Kanady jako dłużnika, dolar kanadyjski spadał coraz niżej, aż wreszcie przyszło otrzeźwienie i rząd liberałów zastosował wieloletnią, bolesną dla wielu, końską kurację: wycofał miliardowe subwencje na służbę zdrowia i zapomogi społeczne, lecz również obniżył podatki, włącznie z podatkami od zysków kapitałowych, zaczął spłacać długi. Ta kuracja po latach przyniesie owoce. Lecz po co im to było?

Otóż wydaje się, iż doktryna socjaldemokracji wszędzie daje podobne skutki w praktyce. Populistyczne, egalitarystyczne hasła wyborcze prowadzą w praktyce do podnoszenia podatków lub/oraz finansowania zwiększonych wydatków za pomocą obligacji państwowych. Pierwsza kadencja rządu jest miła. Od drugiej zaczynają zbierać się chmury i narasta poczucie zagrożenia. W trzeciej kadencji następuje kryzys. Wówczas też następuje osłabienie waluty. W przypadku polskiego złotego, którego wysoki kurs podtrzymywany jest nie tylko dzięki międzynarodowemu zaufaniu do Polski, lecz głównie dzięki niezwykle wysokim stopom procentowym, takie osłabienie mogłoby przekształcić się w lawinową wyprzedaż złotówki. Zaczyna się więc sanacja finansów, potem stopniowe odrodzenie gospodarcze, aż do nowych wyborów, w których ludzie decydują o nowym kierunku doktryny rządowej. Czasem dostają starą doktrynę w odświeżonym opakowaniu i ryzykowna zabawa zaczyna się od nowa.

„Mięczaki” i „twardziele”

Dwa pokolenia państwowej opiekuńczości, „wspartej” wysokimi podatkami, uczyniły Kanadyjczyków zawodowo mało aktywnymi i niezdolnymi do agresywnej konkurencji. Niski kurs kanadyjskiego dolara sprawił, iż eksporterzy nie muszą bardzo się starać, aby sprzedać swoje wyroby, ponieważ słaba waluta czyni każdy wytwór pracy konkurencyjnie tanim. Kanada żyje z eksportu do USA. Natomiast importowane dobra drożeją, zaś wyjazdy zagraniczne stają się kosztowne. Przekraczając granicę z USA, Kanadyjczyk staje się ubogim krewnym Amerykanów. Wszystko wokół jest drogie, bo kanadyjska waluta itd.

Gdy pokazuję Kanadyjczykom notowania naszego złotego w stosunku do dolara USA, wyższe obecnie aniżeli rok temu, zielenieją z zazdrości.

Na seminarium w Toronto, w połowie maja, obecny szef Microsoftu, Steven Ballmer, i profesor zarządzania w Uniwersytecie Harvarda, dr Michael Porter, wygarnęli zgromadzonym kanadyjskim menedżerom prawdę. Macie, powiedzieli, bardzo wysoką jakość życia, najwyższe na świecie uczestnictwo młodzieży w studiach pomaturalnych, bardzo wysokie uczestnictwo w Internecie, najniższe od 25 lat bezrobocie, obroty handlowe z USA w wysokości ponad miliarda dolarów DZIENNIE, lecz biznes kanadyjski nie przebije się poza Amerykę Północną, bo macie taką etykę pracy, jaką wyrobiły w was dziesiątki lat państwowej opiekuńczości.

Chodzi tu o materiał ludzki, o inicjatywę, odporność i przebojowość oraz o ciekawość świata poza własnym podwórkiem, zwłaszcza wśród młodego pokolenia. Z naukowego punktu widzenia nie istnieje podobno nic takiego jak „charakter narodowy”, nie istnieją zespoły cech psychicznych, różniących narodowości. Zaakceptowanie pojęcia „charakterów narodowych” mogłoby prowadzić do akceptacji takich rasistowskich stereotypów, jak „Polacy – głupie warchoły”, „Żydzi – podstępni lichwiarze”, „Niemcy – miłośnicy porządku” itd. Podobno więc nie istnieją „charaktery narodowe”.

Istnieją jednak ludzkie poglądy, które w rozmowach z dziennikarzem szybko wychodzą na wierzch. Od wielu lat mieszkam i pracuję w trójkącie Kanada-USA-Polska. Wciąż rozmawiam z ludźmi. Nie zapomnę rozmowy z pomocnikiem piekarza z Białej Podlaskiej, przeprowadzonej na torontońskiej ulicy o piątej rano, późną jesienią 1989 roku. Wracałem z nocnej zmiany w radiu, on – z pracy w piekarni. Pracował w Kanadzie, oczywiście nielegalnie, i wcale się tego przede mną nie wstydził. Dał mi ludową charakterystykę sytuacji w Polsce, w rozpadającym się „obozie” i w Kanadzie. Mogłaby się z niej uczyć profesor Jadwiga Staniszkis, ówcześnie twierdząca, iż burzliwa „jesień ludów” była spiskiem kierowanym z Łubianki. Natomiast w ostatnich miesiącach interesowałem się losami młodych Polaków, pracujących nielegalnie w Chicago. Zachwyciła mnie przebojowość i błyskawiczna orientacja tych ludzi, choć nie wszystkim polecam stosowane przez nich metody. To jest pokolenie „twardzieli”.

Ciąg pojedynczych przypadków nie dowodzi, iż wszyscy młodzi Polacy w każdej sytuacji dają sobie radę, może jednak być ilustracją dla mojej tezy: młode pokolenie Polaków – w przeciwieństwie do młodych Kanadyjczyków – wykazuje wysoki stopień ciekawości świata i wysoką konkurencyjność. Są w tym podobni do Amerykanów, którzy – dzięki takiemu zespołowi cech – doprowadzili swój kraj do potęgi i rozkwitu. Właśnie to nazwałbym „współczynnikiem Kacpra”.

Jest to dla mnie radosne i zdumiewające zarazem, biorąc pod uwagę ogromną liczbę „sierot po PRL-u”, ciągnących polską rzeczywistość w dół.

Z nowym młodym pokoleniem Polska, prędzej czy później, odnajdzie się na właściwym miejscu również na astronomicznej skali reprezentowanej przez Amerykę. Infrastruktura kulturalna jest znacznie ważniejsza niż miliardy i biliony – gwiazd lub dolarów.

Jerzy Jastrzębowski

PS: W połowie maja rząd kanadyjski wysupłał z rezerwy budżetowej 650 milionów dolarów na – czytaj, Komisjo Budżetowa Sejmu! – kulturę (w tym teatry, biblioteki i muzea, 60 mln dolarów na dodatkowe programy publicznego radia i TV), na nowe media oraz na dofinansowanie uniwersytetów. Jako uzasadnienie podano potrzebę zwiększenia konkurencyjności młodego pokolenia Kanadyjczyków wobec wyzwań nowego wieku. Biją się o wyższy współczynnik Kacpra?

Mazaraki i Thesiger

LOSY

Mazaraki i Thesiger

 

źródło: Nieznane

Aleksander Mazaraki, rocznik 1887, ziemianin, ochotnik 1. pułku ułanów krechowieckich w 1920 roku. Fot. archiwum autora

Wilfrid Thesiger, rocznik 1910, podróżnik, żołnierz, pisarz i chyba nie tylko… Fot. archiwum autora

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Poniższa historia dwóch rodów szlacheckich spisana jest nieudolnie: przypadkowy początek, brak końca, wiele pytań, brak odpowiedzi. Mimo braków, daje wgląd w świat, który przeminął – po polskiej i po brytyjskiej stronie.

Pod koniec okresu Gierka mój „chrzestny” wziął mnie w odwiedziny do bardzo starego znajomego. Aleksander Mazaraki, rocznik 1887, był „bezetem”, byłym właścicielem majątków – Żelaznej pod Skierniewicami i Żeromina pod Łodzią. W nowszych czasach zajmował pokój na piętrze odrapanej oficyny przy warszawskiej ulicy Hożej, na zapleczu Lecznicy Ministerstwa Zdrowia.

źródło: Nieznane

Pan Mazaraki dał mi do przejrzenia tekę ze starymi papierami, po czym panowie usiedli do rozmowy w przeciwległym kącie. Ojciec „chrzestnego”, Władysław Kopeć senior, był niegdyś administratorem dóbr Kossaków i Szczuckich na Wołyniu, zaś po rewolucji – administratorem majątku Mazarakich w Żelaznej. Panowie mieli wspólne tematy. Przeglądałem papiery, początkowo obojętnie, później ze zadziwieniem: były to kopie raportów polskiego oficera łącznikowego przy misji japońskiej na froncie bolszewickim w 1920 roku. Japończycy śledzili przebieg walk, polski oficer śledził zainteresowania Japończyków. Nazywał się Aleksander Mazaraki.

Do mych uszu dobiegło nagle jakieś niemieckie nazwisko, bodajże Danziger oraz słowa „dobry oficer przez niego zginął”. Ton wskazywał na bliską osobę.

Wychodząc z wypożyczoną teką papierów pod pachą, spytałem „chrzestnego”, o kogo chodziło. Nie dowiedziałem się. Władysław Kopeć junior, w swoim czasie oficer AK, pseudo „Żortajewski”, nigdy nie mówił o delikatnych aspektach swej wojskowej działalności. W ogóle mało mówił.

Gdy nazajutrz oddawałem papiery, pan Mazaraki wyjaśnił, iż oficerem łącznikowym był jego stryjeczny brat, również Aleksander, zaś raporty przyplątały się u niego przez zbieg okoliczności. Dowiedziałem się, że przed I wojną światową studiował na uniwersytetach w Bonn i Cambridge.

– Za późnego Gomułki Cambridge zaprosił mnie na zjazd wychowanków. Wyobraża pan sobie starego bezeta dostającego w PRL-u paszport do Cambridge? Odpowiedziałem w liście, iż brak stroju wieczorowego nie jest jedyną przyczyną, dla której nie mogę przyjechać.

Stary pan bardzo już źle widział, lecz umysł miał bystry. Spytałem o Danzigera. Zdziwił się. W życiu nie słyszał takiego nazwiska. Jakaś pomyłka. Nie chciałem naciskać.

Blisko dwadzieścia lat później, tytuł w londyńskim tygodniku „The Economist” z 26 lipca 1997 roku: „Ostatnia podróż ostatniego wielkiego podróżnika. Wielki biały człowiek Afryki w kolejce do domu starców. ČEconomistÇ rozmawia z sir Wilfridem Thesigerem”. Od razu wiedziałem: Thesiger – to właśnie nazwisko słyszałem podczas ówczesnej rozmowy, to nie był żaden Danziger. Niestety, Aleksander Mazaraki i Władysław Kopeć już nie żyli.

Ród Thesigerów

Sir Wilfrid Patrick Thesiger, urodzony w Addis Abebie (do dziś używa wyłącznie nazwy Abisynia w miejsce Etiopii), jest angielskim odpowiednikiem naszego Arkadego Fiedlera: podróżnikiem, autorem książek i chyba jeszcze czymś w dodatku. Miał bujne dzieciństwo i młodość. Ojciec pracował w brytyjskiej służbie konsularnej i z reguły pojawiał się tam, gdzie miała wkrótce wybuchnąć wojna lub rewolucja: w Belgradzie, Gomie (Kongo), Sankt Petersburgu. Zbieg okoliczności.

Szczególny to był ród. Pierwszy Thesiger wyemigrował z Saksonii do Anglii w początkach XVIII wieku. Już w sto lat później pomnikowe wydawnictwo Burke’s Peerage and Baronetage (księga herbowa szlachty brytyjskiej) zalicza Thesigerów do arystokracji. Niezwykle szybki awans. Jeden z przodków podróżnika był adiutantem admirała Nelsona. Dziadek, generał Frederic Augustus, drugi baron Chelmsford, był adiutantem królowej Wiktorii i głównodowodzącym korpusu brytyjskiego w południowej Afryce. Stryj, Frederic John Napier, pierwszy wicehrabia Chelmsford, był przed pierwszą wojną gubernatorem Queenslandu w Australii, w latach 1916-1921 wicekrólem Indii, zaś w 1924 r. pierwszym lordem admiralicji, po Winstonie Churchillu.

W dobrą rodzinę wrodził się Wilfrid Patrick w 1910 roku. Lecz ojciec odumarł go w dziewięć lat później, nie pozostawiając większego majątku. Mimo to młodzieniec ukończył Eton i Magdalen College w Oxfordzie, po czym odbył serię ciekawych podróży po Abisynii, Kenii, Sudanie, Arabii i Iraku. Wszystkie później opisał w książkach, z których niezwykle godną uwagi jest autobiografia „The Life of My Choice” (Życie, jakie sobie wybrałem), wydana w Londynie (Collins, 1987 r.).

Szukając łącznika między rodami Thesigerów i Mazarakich (o polskim rodzie za chwilę), przestudiowałem tę autobiografię dokładnie. Uderzający w przebiegu jego niezwykłych podróży był brak kłopotów finansowych: trzeba było kupić nowe stado wielbłądów lub nowy zaprzęg mułów lub wynająć nowego przewodnika – Wilfrid Thesiger płacił gotówką i jechał dalej. Jedna tylko instytucja w posiadłościach brytyjskich miała zawsze do dyspozycji tyle pieniędzy, ile w danej chwili potrzebowała. Rudyard Kipling pisał o tym.

Z życiorysu zawodowego sir Wilfrida (II wojna w oddziałach S.A.S. – Special Air Service, czyli „specnaz”, w Sudanie i południowej Libii) nie wynikał jednak jakikolwiek kontakt pisarza, podróżnika i arabisty Thesigera z jakimikolwiek polskimi oficerami.

W rozmowie w „The Economist” przebija podziw reportera dla potężnej postury dżentelmena starej daty, o nosie złamanym w walce bokserskiej w czasach uniwersyteckich i o szeroko rozstawionych „jastrzębich oczach”. Znajduję delikatne napomknięcie o jego skłonności do chłopców wszelkich ras, lecz ani słowa o kontaktach z wywiadem.

Grzebię głębiej w rodzinie Thesigerów. Sir Wilfrid miał trzech braci. Wszyscy, jak on, ukończyli Eton i Oxford. Dermot zginął w wojnie, Roderick służył w spadochroniarzach, trzykrotnie ranny, wzięty przez Niemców do niewoli pod Arnhem. Brat trzeci, Brian, również wojskowy… Brian zmienił nazwisko z Thesigera na Doughty-Wylie, po swym ojcu chrzestnym, pułkowniku piechoty, poległym w walkach na półwyspie Gallipoli w 1915 roku. Niby wszystko w porządku, każdy ma prawo zmienić nazwisko, lecz wśród angielskiej arystokracji taki przypadek byłby niesłychanie rzadki. Idę więc tym tropem. Może oficer Brian Doughty-Wylie, urodzony w 1911 roku, jeszcze żyje?

Kłopoty z rodem Thesigerów

Zwracam się do znajomego w Londynie, który zwykle szybko ustala, kto, co i dlaczego. Tym razem – cisza. Po moim drugim faxie, nadchodzi pytanie: dla kogo i po co ci ta informacja?

W Internecie znajduję książkę telefoniczną Londynu: Briana Doughty-Wylie w niej nie ma, natomiast jest Wilfrid Thesiger, dzielnica Chelsea, ulica Tite nr 15. Kolega, Anglik i były oficer Armii Renu, spogląda przez ramię: dobry adres, sam chciałbym tam mieszkać.

Zamiast Thesigera, pod dobrym adresem podnosi słuchawkę pan, wytworną angielszczyzną informujący mnie, iż jest przyjacielem i biografem sir Wilfrida, który przebywa w domu opieki poza Londynem i nie jest dostępny dla czytelników. Przedstawiam się jako dziennikarz, z moim przeraźliwie polskim nazwiskiem. Alexander Maitland łagodnieje i rozmawiamy o życiu podróżnika. Pytam, czy żyje jego młodszy brat Brian? Nie żyje. Kiedy umarł? W 1979 r., ale po co panu ta informacja? Głos nagle staje się oschły i czujny. Gdy zaczynam tłumaczyć, o co mi chodzi, mówi, abym sam porozmawiał z sir Wilfridem i podaje mi jego telefon na wsi. Dzwonię: zdumiona staruszka odpowiada, że w życiu nie słyszała takiego nazwiska. Anglicy podali mi czarną polewkę.

Przekopuję się więc już całkiem serio, idąc wstecz, przez Burke’a roczniki brytyjskiej szlachty i wreszcie w wydaniu z 1961 r. znajduję: Brian Thesiger, zmienił nazwisko na Doughty-Wylie, żonaty z Dianą, jedyną córką majora Vere de Hoghton (ród notowany w herbarzach od 1204 roku, prawdopodobnie pochodzący od jednego z normańskich rycerzy Wilhelma Zdobywcy, przy nich nasz Spytko z Melsztyna byłby nuworyszem), pułkownik wywiadu wojskowego, szef działań wywiadowczych, m.in. w operacji sueskiej 1956 roku.

Nowe roczniki już tych wiadomości nie podają, natomiast podają datę śmierci: 1982. Czyżby więc nie 1979 rok? Ktoś mnie tu zwodzi. Przypominam sobie: warszawska rozmowa mojego chrzestnego ojca z Aleksandrem Mazarakim miała miejsce właśnie w 1979 roku. Zbieg okoliczności?

Przekopuję się przez nazwiska i życiorysy szlachty brytyjskiej końcowego okresu imperium i wciąż natykam się na kariery wojskowe bądź wywiadowcze. Nawet elita literacka, Graham Greene, Somerset Maugham, Evelyn Waugh i Ian Fleming, miała powiązania z MI6. W „Autobiografii na cztery ręce” Jerzy Giedroyc wspomina wspólne śniadania z potomkiem słynnej angielskiej literackiej dynastii Herbertów, Auberonem, podówczas redaktorem katolickiego pisma „The Tablet”. Ciekaw jestem, czy „książę” wiedział, z kim się zadaje? Myślę, że jednak wiedział.

Angielski kolega mówi: to znana sprawa, dwieście skoligaconych ze sobą rodów zabezpieczało imperium na zewnątrz, prowadząc wywiad, dyplomację, dowodząc wojskami w koloniach. Czy u was w Polsce było inaczej?

Wywiad polski, wywiad brytyjski

Było inaczej, mówię, nie tylko nie mieliśmy kolonii, nie mieliśmy państwa. Lecz jednak coś mnie tknęło. Przejrzałem książkę Andrzeja Pepłońskiego „Wywiad w wojnie polsko-bolszewickiej, 1919-1920” („Plus Minus” zamieścił jej omówienie pióra Tomasza Stańczyka w „Rz” z 21.XII.1996). Wynotowałem pierwsze z brzegu nazwiska polskich oficerów bądź znanych osobistości, w latach I wojny, okresowo wykonujących zadania wywiadowcze: Józef Piłsudski, Władysław Sikorski oraz w porządku alfabetycznym – Ignacy Boerner, Stanisław Dygat, Witold Jodko-Narkiewicz, Henryk Józewski, Wacław Jędrzejewicz, Adam Koc, Julian Kulski, Leopold Lis-Kula, Ignacy Matuszewski, Bogusław Miedziński, Walery Sławek, Tadeusz Schaetzel, Kazimierz Sosnkowski, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Tadeusz Żuliński, dziesiątki innych. Atutem Legionów nie była ich siła zbrojna – symbol ważny dla Polaków – w skali wielomilionowego frontu z Rosją ich obecność była dla Austriaków mało ważna. Podpisując rozkaz o utworzeniu polskich oddziałów, generał Conrad von Hoetzendorf liczył na polską siatkę wywiadowczą w Kongresówce. Nie zawiódł się. Miast skoligaconej arystokracji, rodziny inteligenckie, głównie – lecz nie tylko – spośród dawnej drobnej szlachty, dostarczały wiadomości spoza frontu.

Słysząc o moich trudnościach w dochodzeniu sprawy, kolega Anglik radzi, abym napisał do MI6, prosząc o udostępnienie teczki pułkownika z uwagi na upływ ponad 50 lat od wydarzeń. Następnie wybucha śmiechem. Znam powód.

Brytyjski wywiad miewał fatalne wpadki. Nie docenił znaczenia rewolucji bolszewickiej, wysyłając do Moskwy hochsztaplera z Odessy, który przeszedł do historii jako Sidney Reilly i został rozszyfrowany i zlikwidowany przez naszego rodaka Feliksa. W latach 40. londyńska centrala została spenetrowana przez podwójnych agentów NKGB (w większości synów „dobrych rodów” brytyjskich), którzy przyczynili się do likwidacji wielu – do dziś nie wiemy, jak wielu – informatorów MI6 w ZSRR i w Polsce. Natomiast sztukę utajniania archiwaliów MI6 opanowało do perfekcji. Autorzy, którzy twierdzą – nieraz na stronach „Plusa Minusa” – iż wiedzą, co pozostaje w brytyjskich archiwach, co zaś zostało zniszczone (np. dokumentacja Drugiego Oddziału Sztabu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie), powinni zerknąć w lustro i roześmiać się. Zniszczone dokumenty? Być może, lecz po przekopiowaniu odbitek fotograficznych na dyskietki. Nie udostępniono w ustawowym terminie 50 lat dokumentów o katastrofie w Gibraltarze? Nietrudno zgadnąć, dlaczego. Następny termin – rok 2017? Wątpię.

Angielski kolega przypomina brytyjską operację dezinformacyjną Mincemeat (Mielonka), za pomocą której wywiad Marynarki Wojennej wprowadził Abwehrę w błąd co do miejsca desantu alianckiego we Włoszech. Przez 50 lat dziennikarze i historycy próbowali dociec, kim był za życia umundurowany trup ze sztabowymi dokumentami, podrzucony przez brytyjską łódź podwodną u wybrzeża Hiszpanii w maju 1943 roku. Dozorca cmentarza w miasteczku Huelva mówi, że aż do 1994 r. (ustawowe 50 lat?), w każdą rocznicę pochówku, znajdował czerwony goździk na płycie grobowej z fałszywym nazwiskiem „Major William Martin”. Nigdy nie zastał nikogo przy grobie. Kilka lat temu urzędnik londyńskiego magistratu natrafił na dokument: w maju 1943 r. Walijczyk Glyndwr Michael, pracownik magazynów miejskich, popełnił samobójstwo, zaś ciało znikło, zanim policja zjawiła się na miejscu.

Dziennikarze prosili o potwierdzenie, czy istotnie Glyndwr Michael swym martwym ciałem uratował życie 25 tysięcy żołnierzy alianckich. Dowództwo wywiadu odmówiło odpowiedzi, mimo upływu ustawowych 50 lat. W tym szaleństwie jest metoda.

Zostawiam na razie sprawę pułkownika Thesigera, alias Doughty-Wylie, zwracam się ku rodowi Mazarakich. Szczególny to ród.

Ród Mazarakich

Czytam legendę rodzinną, spisaną przed wojną przez Bolesława Podhorskiego, brata generała Zygmunta Zazy-Podhorskiego, dowódcy 1 Pułku Ułanów w 1921 roku. Według niej (p. Mieczysław Mazaraki z Chrzanowa zna inną, włoską wersję owej legendy), ród pochodzi z północnej Grecji i ma silną domieszkę albańską. Protoplastą miał być wódz klanu Mazara, który w XIV w. założył w Epirze do dziś istniejące miasto Mazaraka. Napór Turków ottomańskich spowodował, iż część potomków szukała schronienia w krajach ościennych. Pod koniec XVI stulecia Kristodul (Krzysztof) Mazaraki przybył z Wołoszy do podolskiego miasta Bar. Jak twierdzi księga handlowa Kongregacji Świętego Krzyża we Lwowie, pod koniec życia uchodził za najbogatszego kupca na Rusi. Zgon zanotowano w roku 1616.

Jego wnukowie byli już całkowicie spolonizowani. Musieli dobrze zasłużyć się Rzeczypospolitej w czasie wojen szwedzkich, moskiewskich i wołoskich połowy stulecia, skoro w 1658 r. Sejm uszlachcił rodzinę, nadając jej herb Newlin. Aleksander, namiestnik chorągwi husarskiej, padł pod Wiedniem 12 września 1683 roku. Jan Nepomucen był konfederatem barskim, później uczestnikiem kampanii napoleońskiej w stopniu kapitana. W powstaniu listopadowym walczyło aż czterech Mazarakich: Leopold, Julian, Franciszek i Wincenty.

Małe mieszkanie w oficynie przy ul. Złotej w Warszawie. Pani Krystyna podaje herbatę w starej porcelanie, na ścianie portrety sprzed dwustu lat. Antoni Jerzy Mazaraki, rocznik 1929, syn pana Aleksandra, przedstawionego na wstępie, wyciąga stare dokumenty, fotografie.

– W dwudziestym roku, w Żelaznej, ojciec zwerbował i wyposażył ochotniczy szwadron kawalerii, z którym dołączył – jako szeregowy ułan – w sierpniu tegoż roku do 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Również jego stryjeczny brat, Oleś, został wówczas zmobilizowany do tegoż pułku.

Pytam, czy po „Olesiu” pozostała teka wcześniejszych raportów łącznikowego oficera przy misji japońskiej. Nie, pan Antoni żadnych raportów na oczy nie widział. Aż dziwne, że ojciec inaczej się nimi rozporządził. Zbieg okoliczności.

Czy pozostały jakieś dokumenty po „Olesiu”? Gospodarz zastanawia się przez chwilę, wreszcie wyciąga starą legitymację ze zdjęciem młodego oficera: „Legitymacja No 490. Posiadacz niniejszej, porucznik Mazaraki Aleksander, jest oficerem W. P. z Oddziału Drugiego Nacz. Dow. W. P. Warszawa, d. 5 marca 1920 r. (podpis nieczytelny) Szef Oddziału V”.

Rekonstruuję wydarzenia: znawca języka japońskiego, Aleksander Mazaraki, został przydzielony do japońskiej misji łącznikowej, aby pilnować Japończyków. Przebył z nimi drogę z Wołynia aż do Kijowa, później w odwrocie. W lipcu owego roku Japończycy opuścili straconą – jak uważali – Polskę, wyjeżdżając do Berlina. Sytuacja na wschodnim froncie była tak straszna (Lwów i Zamość zagrożone, Tuchaczewski pod Mińskiem Mazowieckim, Gaj pod Płockiem), iż nawet oficerów wywiadu rzucono na front. Porucznik zginął w swej pierwszej bitwie z konnicą Siemiona Budionnego, 30 lipca 1920 r. pod Beresteczkiem.

Mam więc mojego Mazarakiego, oficera wywiadu, lecz nie o niego przecież mi chodzi. On nie mógł być partnerem żadnego z Thesigerów: różnica pokolenia. Marudzę z panem Antonim, przekopuję się przez rodzinne kroniki i dokumenty, wreszcie widzę kolumnę nazwisk: po lewej – dziesięć pokoleń mężczyzn rodu Mazarakich, po prawej – ich małżonki, nazwiska panieńskie, daty urodzin i śmierci. Matka mojego gospodarza, a żona Aleksandra, widzę – Maria de domo Pilecka. Pytam, czy słyszał o rotmistrzu Witoldzie Pileckim?

Ach, Wicio, Wicio – rozćwierkał się nagle gospodarz. To przecież najbliższa rodzina, bardzo dobry oficer i czarujący człowiek. Często przyjeżdżał do majątków mojego ojca przed wojną, lubił jeździć konno. Pan wie, jak straszną śmiercią zginął?

Wiem, panie Antoni, wiem. W tym momencie wiem również, iż musiał znać Władysława Kopcia i mojego rodzonego ojca. Obaj często bywali w Żelaznej, obaj lubili jeździć konno.

Byłżeby więc rotmistrz Witold Pilecki, bohaterski i tragiczny oficer wywiadu AK, zakatowany przez UB po wojnie, „Mazarakim”, którego szukam? Byłżeby pułkownik Brian Doughty-Wylie „moim Thesigerem”? Mając tak wątłe poszlaki, udowodnić to mógłbym jedynie, zaglądając do teczki osobowej pułkownika. Próżna nadzieja.

Ludzkie losy

To w dużej mierze niekontrolowane ruchy miliardów cząstek Browna. Gdy poddane kontroli masy cząstek zderzają się ze sobą, łuna zalewa świat. W opisanym przypadku, zderzenie – jeśli w ogóle było – niewiele znaczyło w wymiarze historii. Dla jednej z cząstek skończyło się tragicznie. Wszystko, czego byłem mimowolnym świadkiem, to gasnące odbicie dalekiego rozbłysku, który nastąpił poza moim czasem, poza moim horyzontem. Czy pamięć ludzkiego losu można przedłużyć?

Przechodząc Aleją Zasłużonych na warszawskich Powązkach zatrzymałem się nad grobem wielkiego aktora, Kazimierza Opalińskiego. Na płycie – jego wiersz z 1916 roku:

Wyszedłem z Boga otchłani Nicości i oto w nicość dążę… Dlatego jestem! I jestem tej nicości Śmiesznym gestem, niczem! Lecz jestem wiecznym zniczem, Który płonie w Wszechbycie, Jestem wieczne życie, Które nie miało początku ni końca…

Nie dojdę sprawy, co wydarzyło się między którymś z Mazarakich i którymś z Thesigerów. I niech już tak pozostanie.

Szaławiła, szwoleżer, historyk, pisarz

BIOGRAFIE

Marian Kamil Dziewanowski

Szaławiła, szwoleżer, historyk, pisarz

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Bywają życiorysy niezwykłe. W „Pochwale szaleństwa”, tekście M. K. Dziewanowskiego, zamieszczonym w dodatku literackim do polonijnej „Gwiazdy Polarnej” w Chicago, czytamy:

„Wszyscy mamy słabości, które czasem przeradzają się w szaleństwa. Zwykle sądzimy, że prędzej czy później musimy za nie drogo zapłacić. Doświadczenia z czasów, gdy byłem oficerem kawalerii w kampanii wrześniowej i jeńcem pod okupacją sowiecką na Litwie, świadczą, że nawet szaleństwa mogą przynieść dobre rezultaty. I tak, na przykład, trzykrotnie mój snobizm, zamiłowanie do popisów, niemądra młodzieńcza brawura uratowały mi życie”.

Dziewanowski (praprabratanek słynnego kapitana Jana Nepomucena Dziewanowskiego spod Somosierry) urodził się w 1913 roku w Żytomierzu, w guberni kijowskiej. Szlify podporucznika otrzymał po Szkole Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu, wczesną służbę odbył w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich. Ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim w 1937 r. i równolegle w Instytucie Francuskim w Warszawie. W latach 1937 – 1939 był korespondentem PAT-a w Berlinie. Jako szwoleżer 3. pułku we wrześniu 1939 r., ranny pod Białymstokiem (dwa Krzyże Walecznych za kampanię wrześniową), uciekł na Zachód przez Litwę. W latach 1941 – 42 był instruktorem w brytyjskim centrum szkolenia spadochroniarzy i komandosów sabotażu. Zdemobilizowany w 1947 roku, zrobił doktorat z historii w Uniwersytecie Harvarda w 1951 r., następnie wykładał historię Rosji na Uniwersytecie Bostońskim i – do przejścia na emeryturę w 1983 roku – historię Europy Środkowowschodniej na uniwersytecie stanowym Wisconsin w Milwaukee.

Prof. dr Piotr Wróbel, kierownik katedry historii Polski na uniwersytecie w Toronto, określa Dziewanowskiego jako „jednego z wybitniejszych współczesnych historyków polskich, specjalistę w zakresie historii XIX i XX wieku”. Prof. dr Roman Szporluk, dyrektor Ukraińskiego Instytutu Naukowego w Uniwersytecie Harvarda, wspomina pełne energii i swady wystąpienia Dziewanowskiego na wielu konferencjach naukowych w ubiegłych dekadach, które inspirowały badaczy młodszego pokolenia do studiów nad naszą częścią Europy.

Dziewanowski jest autorem fundamentalnej „A History of Soviet Russia and Its Aftermath” (Historia Rosji Sowieckiej i jej spadkobierców – pięć wydań, w tym jedno w Chinach, gdzie książka stała się uniwersyteckim podręcznikiem historii), największą wagę przywiązuje jednak do książki „War at Any Price. World War II in Europe” (Wojna za wszelką cenę. Druga wojna światowa w Europie). W przygotowaniu jest jej polskie tłumaczenie.

W ostatnich latach prof. Dziewanowski zaczął pisać książki popularnohistoryczne. Przeczytałem trzy: „Lord Wellington – pogromca Napoleona”, 1996; „Napoleon Bonaparte. Kochanek, polityk, mistrz propagandy”, 1998; „Aleksander I, car Rosji, król Polski”, 2000; wszystkie nakładem wrocławskiego wydawnictwa Atla.

Na temat Napoleona istnieje grubo ponad trzysta tysięcy pozycji bibliograficznych. Cóż można dodać?

Okazuje się, że można, jeśli pójść śladem Dziewanowskiego i przekopać się przez złoża starych wspomnień i listów, pozostawionych przez pozornie mało znaczących ludzi z otoczenia cesarza: pokojowców, oficerów straży, zwłaszcza zaś lekarzy. Napoleon obdarzony był żelazną siłą woli, natomiast ciało miał przeżarte chorobami: malarią, żółtaczką, padaczką, chorobą żołądka i złośliwą egzemą dłoni. A i to nie wszystko.

Otwieram książkę o Napoleonie na stronie 140: „Ze wszystkich chorób Napoleona, najbardziej uciążliwa była ta, o której żaden z jego XIX-wiecznych biografów nie odważył się pisać otwarcie. Wielu z nich wspominało tylko mimochodem, że miał on poważne trudności z wypróżnianiem pęcherza. Jego przyboczny lokaj Constant wspomina częste przerwy w podróżach, gdy Napoleon zsiadał z konia dla załatwienia swych naturalnych potrzeb, zwłaszcza przewlekłego oddawania moczu. Wówczas jego eskorta otaczała go kołem, odwracając się doń tyłem i czekając na znak swego pana, że ukończył on czynności. Dopiero w 1992 doktor medycyny Jean-Francois Lemaitre szczegółowo zanalizował objawy: mocz bywał często pomieszany z krwią i ropą. Zdaniem Lemaitre’a, Napoleon cierpiał na niezaleczoną rzeżączkę. Dała mu się ona we znaki wielokrotnie, zwłaszcza w dwóch decydujących momentach kariery: w przededniu bitwy pod Borodino, a po raz drugi w dzień bitwy pod Waterloo.”

W 1969 roku, dwieście lat po urodzinach Napoleona, pytałem majora Ludwika Ferensteina, niegdyś podkomendnego mojego dziadka w 1. Pułku Ułanów czasu wojny bolszewickiej: co robił ułan, gdy musiał się wysikać w czasie wielogodzinnego forsownego marszu? Ku mojemu zdziwieniu, major potraktował pytanie nie jako żart, lecz jako poważny problem.

Szaleństwem byłoby, mówił Ferenstein, aby szwadron zatrzymywał się w marszu za każdym razem, gdy któryś z ułanów chce sikać. Ułan rozpinał spodnie w siodle i kierował strumień moczu na lewą przednią łopatkę konia, który był do takiego prysznica przyzwyczajony. Mocz spływał po nodze konia na ziemię. Dlaczego na lewą? W oczach majora grały iskierki śmiechu: nie ze względu na szczegół anatomiczny, o którym panowie myślą. Po prostu w dawnych czasach na prawej przedniej łopatce konia ułan miał olstro z pistoletem. Według starej tradycji, sięgającej czasów przednapoleońskich, nie wolno więc było siusiać na prawo.

Większość czytelników wie, iż książę Adam Czartoryski, reprezentujący prorosyjską linię polityczną, zajmował ważną pozycję u boku młodego carewicza, później cara Aleksandra I, na petersburskim dworze. Jak ważną?

Dziewanowski pisze, że pierworodna córka Elżbiety, małżonki carewicza Aleksandra, została prawdopodobnie spłodzona z Czartoryskim. Gwarancji nie ma, bo nie było wówczas testów DNA, lecz prawdopodobieństwo jest bardzo wysokie. Carewicz nie czuł pociągu do żony, którą poślubił, gdy miał 16 lat, natomiast ojciec, beznosy car Paweł, przykazał mu, iż ma wyrwać Elżbietę z lesbijskiego stosunku z damą dworu Barbarą Gołowinową. Podobno Aleksander zachęcał swego przyjaciela Czartoryskiego do czynu. Ten przyjął to jako rozkaz przyszłego monarchy. Po pierwszej schadzce z polskim księciem, Elżbieta pobiegła, by usprawiedliwić się przed Barbarą. Lecz wkrótce natura wzięła górę. Oddaję głos Dziewanowskiemu:

„18 maja 1799 roku Elżbieta powiła córkę uderzająco podobną do Czartoryskiego; śniada dziewczynka miała bowiem jego czarne włosy i ciemne oczy. Car Paweł, którego poproszono, by został ojcem chrzestnym dziecka, po ceremonii zagadnął drwiąco młodą matkę:

– Madame, zechciej mi łaskawie wyjaśnić, jak z dwojga jasnowłosych rodziców może się zrodzić ciemnowłose dziecko?

Elżbieta chwilowo zaniemówiła, a w końcu wykrztusiła:

– Sire, Bóg jest wszechmogący…

Paweł wpadł w furię (…)

– Nie brak nam bękartów w rodzinie Romanowów, ale dotychczas przynajmniej wszystkie były rosyjskie!”

Car początkowo groził, iż ześle Czartoryskiego na Sybir, skończyło się jednak „zesłaniem w ambasadory” – do Turynu, ówczesnej stolicy Królestwa Sardynii. Dopiero po śmierci Pawła książę wrócił do Petersburga i wkrótce został mianowany ministrem spraw zagranicznych Rosji.

Córeczka, ochrzczona jako Maria, zmarła po kilku miesiącach. Szkoda. Czartoryscy mogliby się dziś szczycić, że ich przodek dał początek genetycznie polskiej gałęzi posępnego rodu Romanowów.

Do zapoznania się z książkami profesora Dziewanowskiego zachęcam nawet czytelników, którzy sądzą, historię Polski, Francji, Rosji mają w małym palcu. Przekonają się, że zawsze jest jeszcze coś do odkrycia.

 

PS Dla wrocławskiego wydawnictwa Atla brawa za inicjatywę, lecz pretensje za fatalną korektę. Dawno nie widziałem tylu błędów w druku. A to, co wydawnictwo zrobiło z pisownią niektórych francuskich słów, przekracza granice tolerancji. Piękne słowo maitresse (metresa, oficjalna kochanka), wydrukowane jako metraisse?! Dziewanowski zna francuski równie dobrze, jak polski, rosyjski i angielski. Wątroba musi go boleć, gdy widzi taką pisownię.

Czternastu spod Pilzna

REPORTAŻ

Dowódca eskorty postanowił pozbyć się Żydów zbyt wycieńczonych

Czternastu spod Pilzna

JERZY JASTRZęBOWSKI

Wiceburmistrz Pilzna pod Tarnowem, Edward Serwatka („przyjaciele mówią mi Dziunek”) tryska energią. Dzięki niemu, w pół godziny po przyjeździe do miasta znalazłem się w Strzegocicach, dawnym majątku Odrowąż-Pieniążków, i poznałem córkę przedwojennego gospodarza, panią Wandę Rasiową, z domu Gruszkę, urodzoną w 1924 roku.

Pani Wanda była łączniczką AK, jest maleńka, uśmiechnięta, zaś pamięć ma jak kryształ. Jej pamięć sprawiła, że zwyczajna tragedia okupacyjna okazała się być tragedią skomplikowaną.

Opowieść pierwszego świadka

Z listu do redakcji prof. dr. Jana Łopuskiego, syna Marii z Odrowąż-Pieniążków Łopuskiej, dawnej właścicielki majątku Strzegocice: „Dwór ipark leżą przy szosie prowadzącej z Pilzna do Jasła. W końcu maja 1942 roku, przejeżdżając tą szosą, zauważyłem ciężarowy samochód niemiecki, stojący na poboczu. Na odkrytej platformie znajdowała się spora grupa żydowskich więźniów zopaskami, pilnowanych przez SS-manów z karabinami. Od strony parku szła przez pole w kierunku samochodu grupka SS-manów z karabinami w rękach. Co oni tam robili? Przeczucie musiało być najgorsze. Po paru minutach byłem już w domu. Domownicy i służba byli jakby porażeni strachem. W parku słyszano strzały. (. .. ) Można się było domyślać, o co chodzi. Był to przecież okres wykonywania tzw. Judenaktion — masowego mordowania Żydów. Poszedłem samotnie w kierunku tej części parku, od której szli widziani przeze mnie SS-mani. (. .. ) Nie musiałem długo szukać. Niedaleko od żywopłotu, oddzielającego park od pola (. .. ), na skarpie dosyć szerokiej, suchej fosy (. .. ) leżały zwłoki czternastu mężczyzn. (. .. ) Leżeli twarzami do ziemi, w brudnej bieliźnie, głowy mieli skrwawione, ciała wychudzone. Chwyciły mnie mdłości. (. .. ) Nagle usłyszałem głosy ludzi (. .. ) przedzierających się przez żywopłot. (. .. ) Z krzewów wyszło kilku Żydów z opaskami na rękawach i łopatami w rękach, bez policyjnej eskorty. (. .. ) Popatrzyli najpierw na leżących braci, a później na mnie. Spojrzenie ich nie było przyjazne. (. .. ) Mogłem to zrozumieć. Należałem do innej kategorii i wyznaczoną miałem dalszą kolejność. Powiedziałem im, gdzie najlepiej wykopać dół — na dnie fosy. (. .. ) Nie dowiedziałem się, lub tego nie pamiętam, skąd przyszli ci grabarze: czy z ciężarówki, przysłani przez SS-manów, czy z Pilzna, przysłani przez granatową policję. ”

„Jestem chyba jedynym żyjącym świadkiem mordu dokonanego na tych Żydach przez SS-manów — przyszedłem na miejsce egzekucji niezwłocznie po ich odejściu — i byłem obecny przy grzebaniu zwłok”.

W rozmowie telefonicznej, pan Jan Łopuski powiedział mi: — Po opublikowaniu mojego listu w „Plusie Minusie” („Żyd z Dukli”, nr 28/ 98) pan Adam Bartosz, dyrektor Muzeum w Tarnowie, przysłał mi — za pośrednictwem redakcji — wypis z akt Głównej Komisji do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce („Rejestr miejsc i faktów zbrodni hitlerowskich na ziemiach polskich”, ankieta OK Rzeszów, „Egzekucje”, AGK, ASG, sygn. 33, k. 44, W-wa 1984, wewnętrzne wydawnictwo Ministerstwa Sprawiedliwości) , wktórym czytamy: „Strzegocice, gmina Pilzno, 18 lipca 1942 rok — żandarmi z Jasła rozstrzelali w południe w parku dworskim strzałem w tył głowy 14 Żydów, przywiezionych samochodem z nieznanej miejscowości. Nazwisk nie ustalono. Zwłoki zakopano w miejscu egzekucji.”

— Co do daty egzekucji — mówi Jan Łopuski — mogłem się pomylić. Wydawało mi się, że było to pod koniec maja, bo wówczas Niemcy masowo mordowali Żydów w tych okolicach. Co do innych okoliczności, to mam swoje przypuszczenie, choć bynajmniej nie pewność: Ci Żydzi mogli być przewożeni do robót ziemnych na terenie obozu ćwiczebnego Waffen SS w Pustkowiu pod Dębicą, gdzie Niemcy prowadzili doświadczenia rakietowe. Dowódca eskorty prawdopodobnie dokonał selekcji w ciężarówce. Postanowił pozbyć się Żydów zbyt wycieńczonych, aby nadawali się do ciężkich robót. Resztę Żydów pozostawił na ciężarówce.

W trzy dni później, już w Strzegocicach, rozmawiałem z panią Wandą Rasiową.

Opowieść drugiego świadka

— Janka, syna dziedziczki, to ja pamiętam dobrze. I pamiętam ten dzień, jakby to wczoraj się zdarzyło. Jechaliśmy z tatą wozem do żniw. Wyprzedziła nas niemiecka ciężarówka. Z tyłu siedzieli żandarmi. Nie, to nie było SS, to była żandarmeria, bo mieli takie srebrne łańcuchy, czy raczej sznury, idące od ramion do klapy na piersiach. Ciężarówka stanęła na poboczu — o tu, gdzie ten samochód teraz przejeżdża. My akurat obok jechali, gdy żandarmi spuścili klapę i zaczęły się wrzaski: raus, raus! Schnell, schnell! I już oglądając się do tyłu widziałam, jak biedne Żydziska z podniesionymi rękami biegną przez pastwisko do żywopłotu i rzędu młodych topól, dokąd ja pana prowadzę. Niemcy za nimi.

Tato był w Legionach w pierwszą wojnę, wiedział, co się święci, więc mówi: Żydów będą strzelać. I oni zatrzymali Żydów pod topolami i ustawili ich rzędem, i my już skryliśmy się za zakrętem, gdy usłyszeli my strzały. Mieli karabiny maszynowe, bo to nie były strzały pojedyncze, takie puk-puk, tylko dużo ich poszło, seriami. I my już nic nie robili tego dnia. Nie dało rady.

— Może Niemcy mieli pistolety maszynowe?

— Mówię panu, że karabiny maszynowe, przecież ja w AK byłam.

— Szmajsery? —

— Tego nie umiem powiedzieć, ale były długie, przez pierś przewieszone.

Czyli szmajsery. Dochodzimy do skraju pastwiska.

— O, tu leżeli rzędem, tuż koło fosy. Niemcy sołtysowi kazali ich zagrzebać. To nie Żydzi ich grzebali, tylko nasi ze wsi: Soprych Julian, Chajec Jan, Gawor Wacław, Strugała Stanisław. Wszyscy dawno już nie żyją.

— A dlaczego Łopuski zastał zamordowanych w samej bieliźnie?

Pani Wanda ścisza głos do szeptu: Bo nasi ubrania z nich ściągnęli.

— Polacy z Żydów? — Niestety, tak. Tacy bywają ludzie. A Wacek Gawor to nawet pochwalił się, że swojemu Żydowi dobry zegarek ściągnął z ręki.

A więc musieli to być Żydzi, dopiero co wzięci z obławy. W obozach nie bywało Żydów ze szwajcarskimi zegarkami. Atmosfera przez moment staje się ciężka.

— O tutaj, do fosy ich dociągnęli i chcieli kopać dół na dnie fosy, ale tam bywa mokro, więc ostatecznie wykopali na brzegu, tu, gdzie to drzewo wyrosło.

Maleńka pani Wanda opiera się o drzewo, ja kładę się w fosie poniżej obok ciał żydowskich i robię zdjęcie.

— To byli Żydzi z Brzostka, osiem kilometrów stąd. My jeszcze do lat osiemdziesiątych świeczki na tym grobie na Zaduszki paliły. Za dyrektora Pacana Augustyna ze szkoły podstawowej, to nawet dzieci grób obrabiały, chwasty wyrywały. Teraz to jedno drzewo tu tylko rośnie.

Jedziemy do Brzostka. Może wśród starych ludzi ktoś przypomni sobie nazwisko choć jednego z zamordowanych.

Opowieść trzecia

— Nie, to nie mogli być Żydzi z Brzostka, bo ja bym przecież coś o tym słyszał. — Pan Aleksander Czechowski jest synem przedwojennego urzędnika w miasteczku i niemal rówieśnikiem Wandy Rasiowej. Mocno kuleje, lecz pamięć ma bystrą. — Tutejszych Żydów, mówi, Niemcy wygarnęli w maju 1942 roku i rozstrzelali na Podzamczu pod Jasłem. Ukrywających się wyłapywał później kolejno policjant Sadowski.

— Polak? — Taki on był i Polak, panie. Tutejszy swoich Żydów nie zgodziłby się strzelać, więc Niemcy przywlekli Sadowskiego aż z poznańskiego, bo on ich język znał i za nich robił tę robotę. Ale i jemu to słabo szło, bo ile razy szykował się do egzekucji, to był pijany. Raz, pamiętam matkę z dzieckiem rozwalał, to był tak wlany, że kulki po domach świstały, bo Sadowski nie mógł w nich trafić.

— Co jeszcze pan pamięta? — Pamiętam, jak zastrzelił dziecko żydowskie, chowające się wśród żyta z bochenkiem chleba, który ktoś mu dał. Pamiętam trupka w tym życie.

— Jak pan je widział, jeśli dziecko było schowane i skąd pan wie, że to było żydowskie dziecko?

Czechowski jest zdumiony naiwnością pytania.

— Panie, a jakie inne dziecko uciekałoby w żyto z kawałkiem chleba w czasie okupacji? A widziałem, com widział, bo żyto było fest zdeptane dokoła. Ale z tymi czternastoma Żydami, to mi pan zagadkę zadał. Może oni i byli stąd, tylko ja o tym nie wiem? Trzeba by jeszcze popytać.

Burmistrz Serwatka obiecał, że nie popuści, póki się nie dowie. Obietnicę zaczął realizować z galicyjską sumiennością — od następnego dnia.

Opowieść czwarta

Antoni Lemek, rocznik 1906, mówi, że nie słyszał o żadnym transporcie Żydów z Brzostka do Strzegocic. Żydów brzostkowych Niemcy dwukrotnie zwoływali na rynek i za drugim razem wywieźli na egzekucję do lasu Warzyce koło jasielskiego Podzamcza. Pan Antoni twierdzi, że odbyło się to pod koniec czerwca i że wkrótce potem pozostałych Żydów Niemcy rozstrzelali w zakrzaczonym lesie w Przeczycy. Oczy podbiegają mu łzami, gdy wymienia nazwisko swego sąsiada, Sulima Szajberta, z bratem („gdy nie miało się grosza, nie bywało, aby nie pożyczył”) . Zginęli poza nim syn Goldmana, Faust (sklep z obuwiem) , Olink (szynk) , Szust (sklep żelazny) , Szwarca (sklep spożywcy) , Singer — handel „żelaziwem”, Herman — handel końmi.

I wielu innych, których nazwisk już nie pamięta.

Pani Maria Konieczna, rocznik 1917, potwierdza powyższe fakty i nazwiska. Ona również nie przypomina sobie transportu Żydów w kierunku Pilzna w lipcu 1942 roku.

Jest więc materiał na zupełnie inny reportaż.

Dlaczego taki reportaż?

HHH

Nie przez dziennikarską nieudolność ten reportaż pozostanie nie dokończony. Zaczyn niepokoju i poszukiwań, wszczepiony w lokalną społeczność, może przynieść więcej dobra, niż wygładzony artykuł prasowy.

W ponad półwiecze po morderczej Judenaktion, fala cofa się, wywierając przeciwny nacisk na ludzkie sumienia. Wszyscy wprawdzie wiemy, że to nie Polacy masowo mordowali Żydów; wiemy, że wiele polskich rodzin zostało rozstrzelanych wraz z przechowywanymi przez nich Żydami; lecz przecież, ilekroć przetrzepać jakiś polsko-żydowski okupacyjny temat, ilekroć zajrzeć do kolejnej żydowskiej tragedii, tylekroć odkrywamy zastarzałe strupy polskich grzechów, zaś opowiadający o nich zniżają głos do szeptu. Obecne poszukiwania między Pilznem i Brzostkiem są formą ekspiacji — świadomej lub podświadomej — za tamte grzechy.

I jest wreszcie wymiar uniwersalny, nie tylko polski, nie tylko żydowski.

Wielki katolicki filozof Teilhard de Chardin powiedział: „Ilekroć umiera człowiek, umiera wszechświat”. Każdy z nas — świadomie lub podświadomie — chciałby odcisnąć swój ślad na obliczu ziemi: pozostawić po sobie zbudowany dom, napisaną książkę, posadzone drzewo, odchowane dziecko. Owym czternastu spod Pilzna ta nadzieja została w brutalny sposób odebrana.

Może więc teraz — chociaż jakiś kamień na tym bezimiennym grobie? Marzy mi się kamień, położony przez Polaków-katolików, nad którym — w swoim czasie, gdy już wszystko będzie gotowe — rabin, w towarzystwie religijnych Żydów, odśpiewa kadysz.

Bram nie zatrzaśniemy

IMIGRANCI

 

Bez nich Stany Zjednoczone nie stałyby się światowym mocarstwem

 

Bram nie zatrzaśniemy

 

JERZY JASTRZęBOWSKI

 

Do końca roku co trzeci mieszkaniec ponadczteromilionowej metropolii Toronto będzie zaliczał się do grup etnicznych, taktownie określanych jako „widoczne mniejszości”. Mówiąc mniej grzecznie — „kolorowych i skośnookich”. Poza setkami tysięcy przybyszów z Hongkongu, Chin, Korei, Wietnamu, Filipin, Indii, Sri Lanki, Jamajki, są jeszcze grupy etniczne nie należące do „mniejszości widocznych”: ponad trzysta tysięcy Włochów, ponad sto tysięcy Portugalczyków, blisko sto tysięcy Polaków, dziesiątki tysięcy Ukraińców, Greków itp. Co roku przybywa ponad siedemdziesiąt tysięcy nowych przybyszów. W Toronto jest w użyciu ponad sto języków.

 

Podobne realia napotyka się winnych wielkich miastach: Nowym Jorku, Los Angeles i Miami, Vancouver i Montrealu, Londynie i Birmingham, Paryżu i Marsylii, Berlinie i Hamburgu. Masowa imigracja jest problemem całego bogatego świata.

 

Tymczasem Polska staje wobec żądań ” uszczelnienia” wschodniej granicy. Domagają się tego Niemcy, domaga się duża część polskiej opinii. Może, wyrzekając się emocji, warto zastanowić się: czy masowa imigracja przynosi zyski czy straty krajom docelowym? Czy uda się uszczelnić granice?

 

Strata czy zysk

 

Na początku należy zrobić zasadnicze zastrzeżenie. Opisy z A meryki Północnej można przytaczać w kontekście anegdotycznym, natomiast sytuacji na owym kontynencie nie można w żadnej mierze porównywać z sytuacją w Polsce. Chodzi tu nie tylko onieporównywalną skalę tych krajów izjawisk. Chodzi również — będzie o tym mowa dalej — o kompletnie inną filozofię państwa i inne nastawienie do przybyszów. Lecz właśnie dlatego warto o tym napisać.

 

W obecnej dekadzie USA przyjmują od ośmiuset tysięcy do miliona dwustu tysięcy legalnych imigrantów co roku. Kanada, odziewięciokrotnie mniejszej liczbie ludności (zaledwie 30 milionów) , bije rekordy: przyjmuje od dwustu do dwustu pięćdziesięciu tysięcy. To tak, jak gdyby Polska wpuszczała co roku trzysta tysięcy przybyszów na stałe.

 

Czy Waszyngton i Ottawa działają z pobudek humanitarnych? Liczby sugerują, że uchylanie bram granicznych musi się opłacać.

 

Kwestia, czy imigrant pomnaża, czy uszczupla produkt krajowy, czy odbiera pracę miejscowym, czy też wprost przeciwnie — przyczynia się do powstania nowych miejsc pracy, była wałkowana w mediach amerykańskich w związku zinicjatywą legislacyjną ograniczającą napływ imigrantów.

 

Za tej okazji w „Wall Street Journal” i „New York Timesie” przetoczyła się fala wypowiedzi za- i przeciwimigranckich. Szczupłość miejsca pozwala mi na przytoczenie tylko niektórych głosów.

 

Burza wybuchła po opublikowaniu przez senatora Spencera Abrahama, przewodniczącego senackiej podkomisji ds. imigracji, danych, uzyskanych przez zespół studiów nad imigracją Jamesa Smitha, ekonomisty z ośrodka badawczego Rand Corporation. Według senatora, w wyniku symulacji ustalono, iż imigracja do USA na obecnym poziomie przyczynia się do wzrostu produktu krajowego brutto odwieście miliardów dolarów rocznie. Abraham wyciągnął z tego wniosek, iż w ciągu bieżącej dekady poziom PKB w Stanach Zjednoczonych wzrośnie, dzięki imigrantom, o gigantyczną wartość dwóch bilionów dolarów.

 

To stwierdzenie okazało się nadinterpretacją danych. W dyskusji zabrali głos dwaj profesorowie ekonomii z Uniwersytetu Harvarda, George Borjas i Richard Freeman, obaj będący członkami wspomnianego zespołu. Występując jednym głosem w dyskusji, obaj uczeni zarzucili senatorowi manipulację liczbami. Ich konkluzja: imigranci przyczyniają się do wzrostu dochodów miejscowych Amerykanów corocznie o sumę netto od jednego do dziesięciu miliardów dolarów

 

Nowi imigranci (nie wszyscy! ) bywają dodatkowym obciążeniem dla budżetów stanowych przez pierwsze dwadzieścia lat swego pobytu w USA, dopiero później suma podatków przez nich płaconych przewyższa sumy dopłat do ich pobytu, a w długiej perspektywie — trzystu lat! — każdy imigrant, za przyczyną wnuków i prawnuków, wpłaca w sumie o osiemdziesiąt tysięcy dolarów w podatkach więcej do budżetu niż z niego wyciąga. Jest to ściśle fiskalne podejście do problemu: budżet stanowy — podatki kontra dopłaty.

 

Natomiast przy szerszym, makroekonomicznym potraktowaniu problemu, okazuje się, że rynek pracy i rynek kapitałowy zdecydowanie bardziej zyskują, niż tracą na napływie głodnych pracy przybyszów, zdecydowanych na harówkę, dorabianie się, w perspektywie zaś — zakładanie własnych interesów, które wchłaniają członków ich rodzin i innych członków tej samej grupy etnicznej. Tylko dwie grupy ludności ponoszą straty netto na rynku pracy: inni imigranci, którzy muszą konkurować z najnowszą falą przybyszów, oraz ta część miejscowej młodzieży amerykańskiej, która nie kończy szkół średnich inie ma w związku z tym żadnego przygotowania do pracy. Inne grupy ludności zyskują, i to wyraźnie.

 

Przytoczyłem powyższy wyciąg zargumentacji dwóch stron, aby unaocznić konkluzję: ani jedna, ani druga strona nie kwestionuje faktu, iż imigracja to opłacalny biznes. Różnią się tylko oceną skali korzyści.

 

W innej fazie dyskusji na łamach wyżej wspomnianych dzienników zabrali głos m. in. znany wszystkim George Soros oraz George Gilder, samodzielny pracownik naukowy z Discovery I nstitute w Seattle. Soros napisał po prostu: gdyby wlatach czterdziestych Amerykanie stosowali obostrzenia imigracyjne, jakie planują obecnie, George Soros, obecnie obywatel amerykański, zjego rozlicznymi inicjatywami finansowymi ihumanitarnymi, po prostu nie zaistniałby w świecie obrotu kapitałem oraz w świadomości społecznej. U rzędnik imigracyjny nie wpuściłby ubogiego chłopca, węgierskiego Żyda, który cudem ocalał z Zagłady, źle zaś czuł się w kastowym społeczeństwie brytyjskim.

 

Geniusze z zagranicy

 

Drugi zautorów użył silniejszych słów i skojarzeń w obronie imigrantów. Oto synteza artykułu Gildera:

 

„Bez imigrantów USA nie zaistniałyby jako mocarstwo światowe. Bez imigrantów USA nie zdołałyby zaprojektować i wyprodukować skomputeryzowanych rodzajów broni, które zmusiły ZSRR do szalonego wyścigu zbrojeń, zakończonego kapitulacją. (. .. ) Dzisiaj imigranci są nam niezbędni już nie z powodów militarnych. Od napływu ludzi z zewnątrz zależy światowa dominacja amerykańskiego przemysłu inasza wysoka stopa życiowa (. .. ) Zeznając ostatnio przed komisją Kongresu, Ira Rubenstein, radca prawny firmy Microsoft, oświadczył, że zahamowanie napływu imigrantów do USA spowodowałoby 58-procentowy spadek zagranicznych dochodów jego firmy (. .. ) Amerykańskiej młodzieży nie chce się uczyć matematyki inauk ścisłych. Jeśli mimo to Ameryka przewodzi światu w dziedzinie techniki, zawdzięcza to głównie przedsiębiorczości igeniuszowi ludzi, zjeżdżających do nas z całego świata. Decyzja ograniczająca imigrację, rozważana przez Kongres, podminowuje podstawy amerykańskiego cudu cywilizacji technicznej”.

 

W amerykańskich przepisach imigracyjnych jest klauzula, pozwalająca na szybkie wydanie zgody na wjazd osobom ubiegającym się o wizę typu H-1 B. Ten typ wizy zarezerwowany jest dla kandydatów o najwyższym poziomie umiejętności wdziedzinach określanych przez władze USA jako deficytowe. Chodzi głównie omatematyków iprogramistów komputerowych, lecz również o najwyższej klasy specjalistów w innych dziedzinach, zwłaszcza o laureatów nagród międzynarodowych. W bieżącym roku pula wiz tego typu wyniosła sześćdziesiąt pięć tysięcy izostała wyczerpana do końca maja. W dwa miesiące później, Izba Reprezentantów i Senat w wielkim pośpiechu uzgodniły kompromisową poprawkę do ustawy imigracyjnej. Na mocy poprawki Amerykanie przydzieliły dodatkowe dwadzieścia tysięcy wiz H-1 Bjuż do końca września, wprzyszłym roku podniosą limit do 95 tysięcy, w 2001 roku zaś — do 115 tysięcy. W idać, że istnieje kategoria imigrantów, za których USA gotowe są płacić najwyższą cenę. Amerykanie wiedzą, co robią.

 

Rok temu oglądałem program telewizyjny, poświęcony między innymi firmie Cypress Semiconductors w Kalifornii. Na dwunastu członków zarządu, sześciu pochodziło z Azji. Jedna trzecia załogi — to imigranci. Na ośmiu ostatnio przyjętych do pracy, wszyscy są niedawnymi imigrantami. Szef firmy, T. J. Rodgers, twierdzi, że każdy pracownik przyjęty do działu badań i rozwoju technicznego stwarza osiem nowych miejsc pracy. Nie ma mowy o zabieraniu pracy rodowitym Amerykanom.

 

W Indiach, w takich ośrodkach uniwersyteckich jak Bombaj, Hajdarabad i Bangalur, istnieją eksportowe wylęgarnie specjalistów komputerowych. Obok nich kwitną biura pośrednictwa pracy. Pośrednik pracuje za pomocą telefonu i faksu: zbiera zamówienia z północnoamerykańskiego rynku pracy i wychwytuje utalentowanych absolwentów. Następnie daje rekrutowanemu dwuletni angaż, darmowy bilet powrotny do USA lub Kanady (bilet musi być powrotny, w przeciwnym razie ani Amerykanie, ani Kanadyjczycy nie dadzą wizy) oraz dwuletnią wizę upoważniającą do podjęcia pracy w jednym z tych dwóch krajów. Prawie nikt zrekrutowanych nie powraca do Indii. W ubiegłym roku Indie wysłały tą drogą do Ameryki Północnej około dwudziestu tysięcy absolwentów. Na przełomie stulecia ta liczba ma dojść do stu tysięcy.

 

Nie tylko specjaliści, również nisko kwalifikowani robotnicy, są Ameryce potrzebni. Gospodarka Kalifornii weszłaby w głęboką recesję bez corocznego dopływu dziesiątków tysięcy migrantów, przeważnie nielegalnych, z Meksyku, Gwatemali i Salwadoru. Miejscowi nie chcą wykonywać pracy i przyjmować płacy, na które godzą się nielegalni, zatrudniani natychmiast na plantacjach, w manufakturach tekstylnych, restauracjach. Lecz tu dotykamy kategorii migrantów, wywołujących negatywne reakcje wśród zachodnich społeczeństw i rządów.

 

Nielegalni i azylanci

 

Oceny liczby nielegalnych migrantów są trudne. Ujawniane bywają (z pewnością nie całkowicie) przy okazji kolejnej amnestii, gdy nielegalni wynurzają się z podziemia. Liczbę nielegalnych, corocznie przenikających do USA, Waszyngton ocenia na kilkaset tysięcy do miliona. Jednak nikt naprawdę nie wie, ilu ich przenika przez granicę meksykańską — do Kalifornii i Teksasu. Amerykanie rozpoczęli tam budowę wysokiego muru granicznego. Przerwali budowę po protestach rządu meksykańskiego. Pozostają tysiące kilometrów płotu z drutem kolczastym, całodobowe patrole helikopterów i drogowe z noktowizorami wzdłuż granicznej Rio Grande, rozświetlanie buszu reflektorami halogenowymi. Lecz schwytani i deportowani Latynosi zbierają siły i próbują szczęścia ponownie — aż do skutku. W czasie lipcowej fali upałów, gdy temperatura w Teksasie wahała się od 40 do 45 stopni Celsjusza, teksascy farmerzy dokonywali makabrycznych odkryć. Setki latynoskich uciekinierów kończyły ziemską wędrówkę na wysuszonych plantacjach bawełny i pastwiskach. W jednym przypadku znaleziono leżące pokotem czterdzieści dwa ciała.

 

Bardziej przedsiębiorczy kandydaci próbują dostać się do USA od północy, przez granicę kanadyjską. W ubiegłym roku Izba Reprezentantów przegłosowała ustawę, nakładającą na każdego wjeżdżającego do USA z Kanady obowiązek wypełnienia drobiazgowej deklaracji. W lipcu bieżącego roku Senat ustawę odrzucił. Stało się tak po protestach rządu kanadyjskiego, lecz głównie ze względów praktycznych. W ubiegłym roku Kanadyjczycy (i nieliczni cudzoziemcy) przekraczali tę granicę blisko 120 milionów razy. Wprowadzenie nowych przepisów w życie oznaczałoby zakorkowanie granicy.

 

Około 26 milionów mieszkańców USA (blisko jedna dziesiąta ludności) to ludzie urodzeni za granicą — legalni imigranci. Liczba nielegalnych również idzie w miliony.

 

Uprawnione jest pytanie: jeśli napływ imigrantów jest — jak wskazywałem wcześniej — źródłem bogactwa dla krajów docelowych, dlaczego władze USA iinnych krajów tak ostro przeciwstawiają się inwazji migrantów nielegalnych. Oczywiście dlatego, że — jak twierdzą Amerykanie — gdybyśmy nie wznosili barier zaporowych, większość ludności zkrajów słabo rozwiniętych zechciałaby wjechać do Ameryki z całym swym bagażem nędzy. Więc nastawienie proimigracyjne jest jednak bardzo wybiórcze. Podania o imigrację ocenia się obecnie głównie według kryteriów wykształcenia i przydatności zawodowej. Coraz mniejszą wagę ma argument o łączeniu rodzin, coraz większą — wykształcenie, młody wiek, perspektywa szybkiej adaptacji na rynku pracy.

 

Coraz rzadziej rządy skłonne są też przyznawać wjeżdżającym status uchodźcy politycznego, co łączy się z natychmiastowymi dopłatami ze skarbu: automatyczny przydział zapomóg, darmowe kursy języka, subwencjonowane mieszkania. Nie humanitaryzm, lecz koszty stały za decyzją brytyjskiego rządu z 27 lipca, na mocy której trzydziestu tysiącom azylantów hurtem przyznano prawo do stałego pobytu, jednocześnie wycofując się zudzielania zapomóg pieniężnych dla oczekujących na przyznanie tego prawa. Bywało, że azylant czekał na decyzję do ośmiu lat. Zapomogi dla azylantów kosztowały rząd brytyjski czterysta milionów funtów rocznie.

 

W Europie jest ostrzej

 

Co piąty mieszkaniec Szwajcarii jest imigrantem. WNiemczech — co jedenasty, we Francji — co piętnasty. W Brukseli — co dwudziesty mieszkaniec jest Polakiem lub Polką. Według londyńskiego tygodnika „Economist”, w Europie Zachodniej jest już ponad pięć milionów nielegalnych migrantów. O sytuacji we Włoszech świadczą lipcowe bitwy między policją i północnoafrykańskimi przybyszami, zaludniającymi wyspy Lampedusa i Pantelleria, położone blisko wybrzeża Tunezji. Niełatwo jest pozbyć się zdesperowanych przybyszów, uciekających przed nędzą.

 

Azylantów, czyli uciekających przed wojną lub prześladowaniami, według prawa międzynarodowego, pozbywać się nie wolno. Jeśli jednak wtrakcie ucieczki zaczepili oni choć na chwilę okraj, uważany za bezpieczny, wolno ich doń deportować.

 

Z powyższej mozaiki przykładów z Ameryki Północnej i Europy Zachodniej można wyciągnąć wnioski:

 

1. Najkosztowniejszą dla kraju docelowego kategorią imigrantów są azylanci;

 

2. Najkłopotliwszą, najbardziej kryminogenną — migranci nielegalni; 3. Korzystną, w dłuższym terminie, kategorią jest imigracja legalna, kwalifikowana pod względem wieku i przydatności zawodowej;

 

4. Prawdziwą żyłą złota dla kraju docelowego są imigranci mieszczący się w kryteriach amerykańskiej wizy H-1 B. Obraz byłby względnie przejrzysty i mógłby odnosić się do przyszłości Polski, członka UE i NATO, gdyby nie komplikowały go różnice w dwóch innych sprawach.

 

Filozofia państwa

 

Stany Zjednoczone i Kanada zostały zbudowane przez imigrantów. Mówi się o tym oficjalnie, zaś przychylne — lub przychylnie obojętne — nastawienie do przybyszów jest na trwałe zakodowane w świadomości społecznej. Nikt nie zadaje pytań: skąd i po coś przyjechał, co chcesz tu robić? Wiadomo: przyjechał, bo tu mu będzie lepiej, zchwilą otrzymania pozwolenia na pobyt staje się Amerykaninem (Kanadyjczykiem) , będzie się dorabiał i kształcił dzieci. Nikogo nie obchodzi, jakim językiem mówi na ulicy iwdomu. Dziecko urodzone w USA lub w Kanadzie, ma automatycznie prawo do obywatelstwa USA lub Kanady (to samo dotyczy Francji) .

 

W Europie, poza Francją, jest inaczej. Można zostać obywatelem brytyjskim, nie można zostać Anglikiem lub Szkotem. W Niemczech można mieszkać ilegalnie pracować w drugim i trzecim pokoleniu, nie można zostać Niemcem, jeśli Niemcem nie był przynajmniej któryś z prapradziadków. Trudno zaś otrzymać niemieckie obywatelstwo, jeśli nie jest się Niemcem. Natomiast we Francji panuje doktryna asymilacyjna — państwo wymaga, aby imigrant po otrzymaniu obywatelstwa stał się Francuzem. Jean-Claude Barreau, doradca ds. imigracji w poprzednim rządzie, mawiał: „Gdy ktoś imigruje do Francji, zmienia nie tylko kraj pobytu, lecz również swą historię — jego przodkami stają się Gallowie”.

 

Nie wszyscy rodowici Francuzi akceptują tę doktrynę. Według badań „Eurobarometru” sprzed roku, ponad 46 proc. Francuzów przyznaje się do ” poglądów całkowicie lub częściowo rasistowskich (ksenofobicznych) „. W Belgii samodeklarujących się rasistów jest jeszcze więcej — 55 proc. , w Niemczech — 33 proc. , w Wielkiej Brytanii — 32 proc. , we Włoszech — 30 proc. W Portugalii, wychowanej na luzotropikalnej doktrynie braterstwa z różnokolorowymi obywatelami z kolonii — tylko 16 proc.

 

Jak jest w Polsce

 

Skala wielu krajów tu wymienionych, ich wagi gospodarczej i problemów z imigracją, może wydawać się nieporównywalna z polską skalą. Proszę odnieść się do zastrzeżenia z początku artykułu, dotyczącego nieporównywalności Polski do USA i Kanady. Lecz wyważmy proporcje europejskie.

 

Niektórzy twierdzą, że w skali Europy Środkowowschodniej Polska nie waży mniej, niż ważą Niemcy w Europie Zachodniej. Wyłączając z rachunku na pewien czas (oby jak najkrótszy) Ukrainę, która wciąż jeszcze walczy o swój kształt społeczny ipolityczny, Polska dysponuje największym potencjałem ludności, terytorium, gospodarki, bogactw naturalnych, przede wszystkim zaś — dynamiki na przyszłość. Jest na tę dynamikę wiele dowodów, lecz nie tu miejsce na dygresje. Przede wszystkim jednak waży na naszą korzyść perspektywa historycznego sojuszu właśnie z Ukrainą — korzystna z perspektywy obu naszych krajów i bardzo oczekiwana przez Zachód.

 

Na przełomie tysiąclecia, sojusz to nie tylko wspólne manewry lub wspólny polsko-ukraiński batalion, lecz sojusz gospodarek, wzajemne przenikanie kultur, nade wszystko inne zaś — kontakty ludzi. Świadome są tego obydwa rządy. Na poziomie społeczeństw krzykliwy szowinizm antyukraiński w Polsce schodzi już na margines, szowinizm antypolski zaś na Ukrainie Zachodniej (w pozostałej Ukrainie nigdy wyraźnie się on nie zaznaczał) zmierza, miejmy nadzieję, w tym samym kierunku. Przyszły sojusz polsko-ukraiński, niezbędny dla obu trzeźwo myślących partnerów, może kiedyś być oceniony przez historię na równi z sojuszem francusko-niemieckim na Zachodzie. Polska staje się wielką szansą dla Ukrainy — jej pomostem do Europy. Zaczynają to rozumieć sami Ukraińcy. I dlatego głównie o Polsce i Ukrainie będzie dalej mowa. Powróćmy jednak do sprawy imigrantów.

 

Upraszczając sprawę, można by powiedzieć, iż od czasów Kazimierza Wielkiego (Żydzi) oraz ostatnich Jagiellonów („Olendry”, sprowadzani do osuszania błot) Polska nie ma tradycji imigracji planowej i zorganizowanej. Po ostatniej wojnie mieliśmy repatriantów — nie zaś imigrantów. Ksenofobia, podejrzliwość w stosunku do obcych, może więc być traktowana jako naturalna konsekwencja braku doświadczenia historycznego.

 

Byłoby to duże uproszczenie. Rzeczpospolita Obojga Narodów — od czasu spóźnionej Ugody Hadziackiej z 1658 roku winna być nazywana Rzeczpospolitą Trojga Narodów — była krajem ogromnym i par excellence wielokulturowym. Okresami doświadczała migracji wewnętrznych. Bywało fizyczne przemieszczanie się ludzi: w wiekach szesnastym i wczesnym siedemnastym masy chłopstwa porzucały zachodnie województwa w Koronie, uciekając przed pańszczyzną, batogiem, a nawet stryczkiem — na Ukrainę, gdzie Ostrogscy, Zasławscy, Wiśniowieccy i Koniecpolscy nie zadawali głupich pytań, lecz dawali „wolę” i ziemię pod karczunek. Któż obliczy, ile polskiego żywiołu wsiąkło wówczas w ruskie podglebie ipomogło rozbudować dynamiczny żywioł Kozaczyzny? Wiadomo, że sejmy uchwalały prawa, wymierzone przeciw uciekinierom (czy dziś nazwalibyśmy ich azylantami? ), a nawet ich nowym panom. Wiadomo też, że prawa te były nieskuteczne. Nie można powstrzymać żywiołu, gdy napór staje się przemożny.

 

W obrazie polskich migracji elementem ważniejszym niż ucieczki bywały fale akulturacji, trwające aż po wiek dziewiętnasty, mimo rozbiorów i okupacji. Atrakcyjność polskiej kultury powodowała, iż akulturacja działała zwykle w sensie polonizacji — polonizowali się Niemcy i Żydzi, Litwini i Rusini. Bywały też przypadki odwrotne. Zamiast wdawać się wteoretyczne rozważania, posłużmy się przykładami.

 

Czy metropolita halicki i arcybiskup lwowski Kościoła greckokatolickiego, wielka postać pierwszej połowy stulecia, był Polakiem i nazywał się — jak mu dano na katolickim chrzcie — Roman Szeptycki, czy był Rusinem (Ukraińcem) inazywał się Andrij Szeptyćkyj? Oczywiście, to drugie. Przyjmując, za specjalnym pozwoleniem papieskim, święcenia w klasztorze Ojców Bazylianów stał się Ukraińcem. To, że matka jego była Fredrówna z domu, że za młodu mówił niemal wyłącznie po polsku, nie przeszkadza. Po prostu w owych czasach, na tamtych terenach, zmieniając religię, zmieniało się narodowość. Oczywiście, po pierwszej wojnie był on obywatelem polskim, podobnie jak jego młodszy brat, generał Wojsk Polskich, Stanisław Szeptycki, który pozostał Polakiem.

 

Kim był Maurycy Mochnacki, ta ikona polskości? Oczywiście Polakiem. Lecz zerknijmy do Słownika Biograficznego. Ojciec Maurycego, Bazyli, był prawnikiem, dziadek Jan Chryzostom — wykładowcą w Instytucie dla Parochów Unickich. Mochnaccy pochodzili, według słownika, „z ruskiej rodziny mieszczańskiej”. Byli też inni Mochnaccy: ojcem Klemensa, polskiego działacza patriotyczno-rewolucyjnego z 1848 roku, urodzonego wpowiecie sanockim, był Eljasz, ksiądz greckokatolicki. A któryż zwykształconych Galicjan nie zna historycznej postaci Mikołaja Zyblikiewicza, człowieka, który uratował od ruiny Sukiennice? Prezydent Krakowa w latach 1874–1881, następnie marszałek krajowy Sejmu Galicyjskiego, syn rusińskiego kuśnierza spod Sambora, do końca życia mawiał z dumą „gente Ruthenus, natione Polonus sum”. Był pełnoprawnym Polako-Rusinem inikt wówczas brwi nie zmarszczył. Czy dzisiaj polski obywatel — Ukrainiec mógłby być prezydentem Krakowa? Pewno tak, choć niejeden marszczyłby brwi. Chodzi o to, by w niedalekiej przyszłości polskie brwi przestały się marszczyć. W tym kierunku idzie Europa i pociąga za sobą Polskę.

 

Prawo wyboru

 

W domu znajomej rodziny w Warszawie poznałem Jurę. Barczysty trzydziestolatek był inżynierem elektronikiem i Ukraińcem. Znalazł przy owej rodzinie pracę jako szofer, ochroniarz, ogrodnik i”złota rączka”. Nie wypadało pytać, czy Jura pracował w Polsce legalnie. Po trzech latach kupił używany niemiecki samochód i wrócił na Ukrainę, by za resztę oszczędności założyć interes. Mówił już po polsku, czytał polskie gazety, oglądał polską telewizję, nasiąknął polskością. Domyślności czytelników pozostawiam odpowiedź na pytanie: z kim Jura zechce robić interesy i jaki kraj często odwiedzać, jeśli mu się powiedzie? Bogatsze od Polski kraje wydają miliony na Alliance Francaise, Goethe Institut, British Council, by osiągnąć to, co w przypadku Jury Polska osiągnęła za darmo.

 

Międzynarodowa Konfederacja Wolnych Związków Zawodowych (CISL) na początku sierpnia podała liczby: jest na świecie na legalnych papierach około stu milionów imigrantów; ich liczba przyrasta co roku o sześć milionów.

 

Polska jest u progu członkostwa w Unii Europejskiej, jedną nogą zaś w NATO. Te kluby dżentelmenów będą od nas oczekiwały podjęcia proporcjonalnego do naszych możliwości udziału w przyjmowaniu fal imigracyjnych. Czas pomyśleć, kogo wolimy: czy Cejlończyków, Afgańczyków i „afgańców” ze Wspólnoty Niepodległych Państw, czy Ukraińców i Białorusinów, którzy będą dobijać się do polskich bram. Polska będzie miała prawo wybierać, jeśli już teraz zacznie tworzyć spójną i zgodną z międzynarodowym prawem politykę imigracyjną. Oczywiście, bezwzględnym pierwszeństwem przy wpuszczaniu do kraju powinny cieszyć się dawne polskie rodziny, zagubione w historii i w bezkresnych przestrzeniach Kazachstanu i innych republik. Lecz ci dawni rodacy, nawet nie mówiący już po polsku, nie będą imigrantami, lecz repatriantami, i nie onich tu mowa. Po to, by uniknąć zalewu migracją nielegalną, trzeba będzie uchylić bram dla imigrantów legalnych i przyjmować ludzi spełniających określone przez Polskę warunki. Chodzi zwłaszcza oodpowiedź na pytanie: czy kandydat ijego rodzina rokują nadzieję na względnie szybką akulturację w polskim społeczeństwie (oczywiście, przy zachowaniu swej starej kultury) . Większość rozwiniętych krajów opiera swą politykę imigracyjną na założeniu, iż ludność dwukulturowa jest bogatsza duchowo i sprawniejsza zawodowo od jednokulturowej. O tym, aby udało się zatrzasnąć polskie bramy na wschodniej granicy tak, jak to sobie niektórzy wyobrażają, mowy nie ma.

 

Doświadczenie Rzeczpospolitej

 

Ustawa o cudzoziemcach, obowiązująca od 1 stycznia br. , przyczyniła się do ograniczenia napływu handlarzy bazarowych, sama w sobie nie zastąpi jednak polityki imigracyjnej, która już wkrótce okaże się niezbędna. Streszczę część tekstu recenzji z książki Samuela Huntingtona o zderzeniu cywilizacji. Tekst ukazał się w”Plusie Minusie” ponad półtora roku temu:

 

Huntington opublikował mapę Europy, na której grubą krechą odgraniczył zasięg cywilizacji łacińskiej Zachodu od prawosławnej Wschodu. Oto po zachodniej, czyli „naszej” stronie grubej linii znalazły się kraje i regiony, niegdyś będące częścią szlacheckiej Rzeczypospolitej: północne Inflanty (dziś Estonia) , Kurlandia i byłe polskie Inflanty (dziś Łotwa) , Auksztota i Żmudź (dziś Litwa) . Dalej linia biegnie przez Baranowicze i Pińsk na Białorusi, przez Łuck i Iwano-Frankiwsk (Stanisławów) na Ukrainie i przekracza Gorgany w Karpatach. To nie jest aluzja do możliwości przesuwania granic. Jest to obiektywne stwierdzenie, że wschodnia granica Polski pozostanie porowata, ponieważ ludność po obu jej stronach umie porozumiewać się w tym samym bądź podobnym języku, chodzi do takich samych lub podobnych kościołów, zawiera małżeństwa iprzelicza transakcje w tej samej walucie, którą coraz częściej staje się polski złoty. Gdy przybliży się termin wejścia Polski do ekskluzywnych klubów Zachodu, tłok na tej granicy zrobi się ogromny, zaś w miarę wzrostu zamożności Polski wzrastająca liczba przybyszów będzie próbowała osiedlać się nad Wisłą, zamiast — jak dotychczas — traktować Polskę jako tranzytowy korytarz do Niemiec.

 

Nieliczne, krzykliwe grupy w Polsce mogą podnieść lament, że oto Ukraińcy będą zabierać nam piastowską ziemię, że grozi nam „ukrainizacja” bądź zgoła „rusyfikacja”. Na zarzut o zaborze ziemi można odpowiedzieć słowami ministra Bronisława Geremka w odpowiedzi na pretensje niemieckich wygnańców do polskiej ziemi: „jest to po prostu śmieszne”. W związku z innymi pretensjami można odesłać ewentualnych zaniepokojonych do rozmowy z prof. dr. Jerzym Kłoczowskim oraz do jego przemówienia w Akademii Mohylańskiej w Kijowie (obydwa teksty w”Plusie Minusie” nr 27, 4–5 lipca br. ). Profesor mówi w nim o „doświadczeniu Rzeczypospolitej, ujętym w kompromisie Unii Lubelskiej 1569 roku, jako jednym znajbardziej trwałych i ciekawych doświadczeń integracyjnych dawnej Europy”. Krytyków tego doświadczenia ze strony ukraińskiej (w przyszłości zapewne też białoruskiej — Łukaszenka nie jest wieczny) , trzeba zapewnić, że Polska nie ma zamiaru wskrzeszać dawnych form federacji i polskiej dominacji i że nie ożaden Kulturkampf tu chodzi. To jest wykluczone — ukraińscy lwowiacy i kijowianie mogą być spokojni. To oni sami — wswoim czasie ikażdy na swój sposób — będą chcieli zapoznać się z polskim modelem kulturowej koegzystencji.

 

Lecz czy Polacy będą gotowi przyjąć ich przychylnie?

 

Nie przesadzajmy z rasizmem

 

Zachodnie media wyrobiły Polakom opinię rasistów i ksenofobów. Ten wizerunek ulega poprawie od chwili wyboru papieża Polaka oraz narodzin „Solidarności”. Uderzmy się jednak w piersi: wprawdzie Polak nie wysysa rasizmu zmlekiem matki, jednak ksenofobia ma w Polsce starą tradycję.

 

Prof. dr Janusz Tazbir wywodzi jej początek od katastrofy najazdu szwedzkiego. Załamała się wówczas filozofia rzeczypospolitej szlacheckiej, uważanej przez ówczesną klasę polityczną za najlepsze państwo na świecie. Ignorując fakt, iż pod sztandary szwedzkiego luterańskiego króla przeszły wówczas rzesze polskiej katolickiej szlachty (włącznie z przyszłym hetmanem i królem Janem Sobieskim) , klasa polityczna obciążyła winą za katastrofę „obcych”. Rozważano możliwość wygnania z Polski Żydów i luteranów, skończyło się w 1658 roku na arianach. Od tego czasu niektórzy (podkreślmy — niektórzy! ) Polacy nauczyli się obciążać „obcych” winą za większość kłopotów narodowych.

 

Jak z bagażem ksenofobii zmieścimy się w Unii Europejskiej? Jak planować politykę imigracyjną, która będzie wkrótce niezbędna?

 

Sądząc z przytoczonych wcześniej danych Polacy nie są gorsi od Francuzów i Belgów, stanowiących wszak podobno „zdrowy trzon” Unii. Tak więc nie przesadzajmy zrasizmem iksenofobią Polaków. W Polsce są jeszcze pokłady ignorancji; zaradzić na nią może intensywna edukacja społeczeństwa w szkole iwtelewizji. Dokładnie taka, jaką Kanadyjczycy prowadzą wswym kraju od półwiecza. Kanada uważana jest dziś za najprzychylniejszy przybyszom kraj na świecie. Nie zawsze tak było.

 

Jedna swołocz

 

W latach trzydziestych przy wejściach do niektórych parków w Toronto widniały napisy: „Żydom i psom wstęp wzbroniony”. Zachowały się fotografie. Johnny Lombardi, torontoński impresario włoskiego pochodzenia, pisze we wspomnieniach, iż latem 1933 roku wybrał się na plażę nad jeziorem Ontario. Barczysty strażnik zagrodził mu drogę przy wejściu, mówiąc, że Żydów nie wpuszcza. Johnny był niski i czarniawy. Na uwagę, iż ma do czynienia z Włochem, strażnik odszczeknął: Jedna swołocz! (Same stuff) .

A jak bywało w Polsce? Moja babka była świadkiem w 1914 roku, jak rosyjski stójkowy odprawiał od bramy Parku Saskiego w Warszawie (wówczas jeszcze otoczonego parkanem) dwóch Żydów w chałatach. Żydzi byli wpuszczani jedynie w „europejskich” ubiorach. Zapamiętałem, że babka – Polka i katoliczka – bynajmniej nie dziwiła się zakazowi, uważała go za część naturalnego porządku świata. Niedawno, gdy stary Żyd – chyba rabin – w chałacie i szerokim kapeluszu wchodził do pewnego ważnego urzędu w Warszawie, urzędnicy pospiesznie podstawiali krzesło, aby sobie spoczął. Sam widziałem. Jesteśmy już innym społeczeństwem, zaś od poziomu edukacji w szkole i w mediach oraz od mądrości i spójności przyszłej polityki imigracyjnej (powtarzam – tego nie unikniemy!) zależeć będzie, jak szybko Zachód zacznie wreszcie porównywać Polskę z Kanadą, zamiast – jak to niesłusznie czasem jeszcze czyni – z Ciemnogrodem.

Trzy rozmowy z podżegaczem

Richard Perle, ur. w 1941 r., był w latach 1981-1987 zastępcą sekretarza obrony USA ds. polityki bezpieczeństwa strategicznego. Skupiał w swych rękach ogromny zakres władzy. Miał dostęp do informacji wywiadu strategicznego krajów członkowskich NATO. Był współautorem projektu obrony USA z kosmosu. Sprawował nadzór nad rokowaniami rozbrojeniowymi z ZSRR. Dał się poznać jako zwolennik niezmiennie twardej linii w stosunkach z sowieckim imperium.

Ronald Reagan i Richard Perle

Ronald Reagan i Richard Perle

Moskiewscy propagandziści uważali go za czołowego podżegacza wojennego. Ze swojego punktu widzenia mieli rację. Perle uważał – choć nie mówił o tym publicznie – że Ameryce uda się powalić ZSRR na kolana bez oddania wystrzału, samą groźbą zaszachowania radzieckiej potęgi rakietowej z kosmosu, groźbą podniesienia kosztów wyścigu zbrojeń do poziomu, któremu nie mogłaby podołać kulejąca gospodarka realnego socjalizmu.

Lecz również na Zachodzie Perle był obiektem zaciekłych ataków. Brytyjski polityk Dennis Healey nazwał go publicznie „Księciem Piekieł” (czyli Lucyperem). Publicysta, obecny zastępca sekretarza stanu USA, Strobe Talbott, w swej książce „Deadly Gambits” (Śmiercionośne zagrywki), odmalował go we wczesnych latach osiemdziesiątych jako obłędnego podżegacza wojennego. Twierdził, że Perle nieuchronnie doprowadzi do wojny z ZSRR i wysadzi świat w powietrze.

Historia dowiodła, że to Perle miał rację. Amerykańska polityka zbrojeń i twardej postawy wobec ZSRR, reprezentowana przez Ronalda Reagana, Caspara Weinbergera i Richarda Perle, przyczyniła się w dużym stopniu do odzyskania suwerenności przez Polskę i inne kraje bloku. Lecz o ile dwa pierwsze nazwiska są powszechnie znane opinii światowej, o tyle Perle pozostaje postacią tajemniczą, a to z prostej przyczyny: unika on dziennikarzy niczym zarazy, na ogół nie ufając ich intencjom i profesjonalności.

Pierwszą rozumowę z Richardem Perle przeprowadziłem w Pentagonie wkrótce po dojściu Gorbaczowa do władzy na Kremlu. Nadana została w całości w krajowej sieci radia kanadyjskiego. W pięć lat później powróciłem do tematu, gdy imperium było już w stanie rozkładu, Perle zaś był samodzielnym pracownikiem naukowym w American Enterprise Institute, konserwatywnym ośrodku badawczym, zajmującym się prognozowaniem i symulacją konfliktów politycznych i wojskowych na świecie. Tekst tej rozmowy drukowany był przez „Tygodnik Powszechny” w kwietniu 1990 r.

W tydzień po helsińskim spotkaniu prezydentów Clintona i Jelcyna w marcu br. rozmawiałem z nim po raz trzeci. W dwu pierwszych z zamieszczonych później zapisów rozmów wprowadziłem skróty ze względu na dezaktualizację wielu szczegółów. Tekst trzeciej rozmowy drukowany jest w pełnym brzmieniu. Jerzy Jastrzębowski

Rozmowa I: Twarda linia

Pentagon, Waszyngton, 25 marca 1985 r.

JERZY JASTRZĘBOWSKI: Mamy zmianę warty na Kremlu. Jaką wagę przykłada pan do tej zmiany?

RICHARD PERLE: Myślę, że jeszcze zbyt wcześnie na osąd. Nie wiadomo, w którym kierunku pójdzie nowe kierownictwo Kremla. Na stołku w Politbiurze siedzi nowy człowiek, lecz jest to stołek z żelaza. Trudno mu będzie go przesunąć. Oczywiście, wszyscy wyrażamy nadzieję, że ten młodszy wiekiem przywódca wykaże więcej elastyczności niż jego poprzednicy, zdajemy sobie jednak sprawę z ogromnych nacisków istniejących w ich systemie politycznym. Ten system wynosi na szczyt bardzo twardych polityków.

Czy uważa pan ZSRR za prawomocnego i równorzędnego partnera w rokowaniach politycznych?

To jest pytanie natury ściśle filozoficznej. Uważamy rząd sowiecki za oficjalnego rzecznika ludności w ramach granic ZSRR. Ów rząd zawdzięcza władzę przemocy, przymusowi, zastraszeniu i propagandzie. W filozoficznym sensie tego słowa trudno porównywać jego prawomocność do prawomocności rządów obdarzonych mandatem w wolnych wyborach. Lecz w świetle prawa międzynarodowego jest to rząd państwa i będziemy z nim rozmawiać na zasadzie równości stron.

A więc gotów jest pan rozmawiać z Rosjanami jak równy z równym?

Oczywiście.

Ufa im pan?

Nie ufam. Nie wierzę, aby dotrzymywali swych zobowiązań, o ile uda im się bezkarnie je omijać lub łamać. Mamy dowody na to, że Sowieci z reguły interpretują umowy na swoją korzyść, a gdy to nie wystarcza im dla celów politycznych, gotowi są łamać traktaty.

Jakiż jest więc sens prowadzenia z nimi rozmów?

Uważam, że trzeba kontynuować dialog w poszukiwaniu uzgodnień, które byłyby zrównoważone, sprawiedliwe, zaś nade wszystko – poddane stałej kontroli. Układy nie kontrolują się samoistnie. Sowieci nie będą ich przestrzegać tylko dlatego, że zostały rzucone na papier. Będą ich natomiast przestrzegać – i to jest moja ustalona opinia o politykach kremlowskich – gdy dochowanie litery traktatów da im korzyści, których w przeciwnym przypadku zabraknie. Jednym słowem, umowy z nimi zawierane winny mieć wbudowany system silnych bodźców, zarówno pozytywnych, jak negatywnych. Nie ma to nic wspólnego z zaufaniem.

Czy w bieżącej dekadzie lat osiemdziesiątych przodująca technika USA, głównie technika wojskowa, zadecyduje o przyszłym kształcie świata? Czy, być może, na naszych oczach decydują się losy świata?

Myślę, że mamy szanse, aby – bazując na naszej technice – udoskonalić nasze konwencjonalne siły zbrojne do tego stopnia, iż zmniejszy się prawdopodobieństwo konfliktu nuklearnego. Ponadto pracujemy obecnie nad eksperymentalnym programem strategicznej obrony z kosmosu, która może dać USA i naszym sojusznikom znacznie większe niż dotychczas gwarancje ochrony przed atakiem nuklearnym. Myślę, że nasz program badań okaże się z czasem dobrodziejstwem nie tylko dla krajów NATO, lecz dla całego świata.

Czy między USA i ZSRR istnieje luka technologiczna?

ZSRR ma najwyższej klasy naukowców. Lecz przygniata ich ogromny kompleks przemysłowo-wojskowy, w którym znajdują odbicie wszystkie wady gospodarki centralnie kierowanej. W produkcji przemysłowej Sowieci pozostają daleko w tyle. Starają się temu zaradzić nie drogą reform, lecz – przykro o tym mówić – przez zdobywanie wszelkimi sposobami dostępu do techniki zachodniej. Na przykład, w mikroelektronice ich potencjał przemysłowy jest oparty niemal wyłącznie na wyposażeniu i technologii produkcji zdobytych różnymi sposobami w USA, Francji, Japonii, Wielkiej Brytanii itp.

Tak więc luka istnieje i jest ona potencjalnie korzystna dla naszego bezpieczeństwa strategicznego. Musimy jednak skutecznie strzec naszej nowoczesnej techniki i technologii produkcji, do których Sowieci usiłują zdobyć dostęp wszelkimi środkami, legalnymi i nielegalnymi.

Jaki jest pański scenariusz świata w roku dwutysięcznym?

Wyrażam nadzieję, że linia polityczna wytyczona przez obecny rząd (prezydenta Ronalda Reagana – przyp. J. J.), oparta o dwa nierozłączne atuty – siłę militarną wraz z siłą dyplomacji – będzie kontynuowana przez następne ekipy rządowe w Waszyngtonie; nadzieję, że nie popadniemy ponownie, jak to miało miejsce w latach siedemdziesiątych, w złudzenie, iż sowieckie państwo totalitarne może być dla nas partnerem, podobnym do naszych sojuszników w NATO; nadzieję, iż będziemy stale w pogotowiu, wspierając rozwój demokratycznych instytucji na świecie i chroniąc istniejące państwa demokratyczne, lecz że jednocześnie będziemy gotowi – w momencie otrzymania sygnału o zmianach zachodzących w ZSRR – do pozytywnej reakcji na taki sygnał.

Myślę również, że Zachód nadal będzie przeżywał wysoką koniunkturę. Sądzę, że wchodzimy w okres niebywałych innowacji technicznych, które oby mogły stopniowo rozprzestrzenić się na cały świat i dopomóc zwłaszcza w rozwoju Trzeciego Świata. Wierzę również, że uda się nam osiągnąć stabilność w naszych stosunkach z ZSRR, a potrzebne będzie w tym celu połączenie siły ze zręcznością dyplomatyczną. Na koniec wyrażam wielką nadzieję, że mój pięcioletni syn będzie żył w epoce pokoju i w świecie bezpiecznym, w świecie, którego dobrobyt przewyższy wszystko, co znamy z historii. Mamy już po temu środki. (…) Ogólnie mówiąc, jestem optymistą, co do kierunku, w którym zmierza świat.

Jest pan całkiem niepodobny do Lucypera, na jakiego malują pana polityczni przeciwnicy.

Przyczyną tych ataków są uporczywe starania zespołu ludzi, którymi kieruję, aby w rokowaniach dotyczących kontroli zbrojeń dobić się układów, które będą miały sens. Sowietów łatwo namówić do złożenia podpisu na kartce papieru. Trudno ich namówić do podpisu pod dokumentem, który w zasadniczy sposób ograniczyłby ich opieranie się na sile zbrojnej, jako na fundamencie polityki ZSRR. Toteż wolę raczej nie dopuścić do żadnego układu, aniżeli wchodzić w układy, których następstwem jest później szalona – i w gruncie rzeczy jałowa – rozbudowa systemów broni wszelkiego rodzaju.

Tak więc mój zespół wytyczył sobie cele, które osiągnąć jest trudniej. Cele dalekosiężne, cele wymagające uporu i cierpliwości. (…)

Rozmowa II: U celu

Waszyngton, 11 marca 1990 r.

 

 Zperspektywy pięciu lat, jak obecnie ocenia pan ówczesną zmianę warty na Kremlu? Czy żelazny stołek dał się jednak ruszyć? Czy był to jednak historyczny przełom?

Owszem, był. Lecz łatwo o tym mówić ex post. Radykalnych zmian, jakie obecnie obserwujemy, nie sposób było przewidzieć pięć lat temu. Wczesna linia polityczna Gorbaczowa, przez ponad półtora roku od objęcia przezeń rządów, w wielu aspektach podobna była do linii politycznej jego poprzedników. Prawdziwy przełom zdarzył się znacznie później, chyba dopiero po jego dramatycznym spotkaniu z prezydentem Reaganem w Rejkiawiku.

Tempo, w jakim Gorbaczow pożegnał się z posiadłościami sowieckiego imperium w Europie Wschodniej, jest chyba najdobitniejszym przejawem przemian tego pięciolecia. Tego nie można było przewidzieć, gdyśmy rozmawiali pięć lat temu.

Jak pan sądzi, dlaczego Gorbaczow pozwolił na taki bieg spraw?

Myślę, że nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, jak znienawidzony w krajach Europy Wschodniej był narzucony przez Moskwę sowiecki model socjalizmu. Może też nie przewidział, jak łatwo komunistyczne rządy tych krajów upadną, gdy tylko okaże się, że nie nastąpi sowiecka interwencja zbrojna w ich obronie. Można by się głęboko zastanawiać, jak postąpiłby, gdyby mógł przewidzieć obrót spraw i jego zawrotne tempo. Można by się nad tym zastanawiać… (…)

Czy zimna wojna należy już do historii?

W wąskim sensie – tak. Oznacza to, iż tytaniczne zmagania dwóch molochów nie monopolizują już, jak dawniej, międzynarodowej sceny politycznej. Lecz nie oszukujmy się, że nastała obecnie era łatwych przyjaźni. Przyszłe wydarzenia, na przykład wokół republik bałtyckich, mogą jeszcze niejednemu łatwowiernemu politykowi otworzyć oczy.

Zimna wojna trwała jeszcze w najlepsze, gdy odbyło się sensacyjne podówczas, lecz kompletnie nieudane spotkanie na szczycie między Reaganem i Gorbaczowem jesienią 1988 roku w Rejkiawiku. Owo spotkanie obrosło legendą, zaś częścią tej legendy jest pan. Czy jest prawdą, że pan osobiście nie dopuścił do tego, aby prezydent Reagan podpisał Gorbaczowowi jakikolwiek dokument?

Ciekawe pytanie. Ciekawa byłaby również odpowiedź, gdybym ją do końca znał.

Pod koniec ostatniego, wyczerpującego dnia rozmów prezydent wysłuchał argumentów dwóch różniących się poglądami stron wewnątrz amerykańskiej delegacji. Ja byłem rzecznikiem strony, wyrażającej głębokie wątpliwości co do wartości proponowanych umów. Ostatecznie prezydent zdecydował się nie podpisywać umów, do zawarcia których Gorbaczow wyraził gotowość. Druga część delegacji USA, reprezentowana przez ówczesnego sekretarza stanu George’a Shultza oraz szefa polityki personalnej Białego Domu Donalda Regana, skłaniała się ku podpisaniu dokumentów. Proszę mi wierzyć, że był to jeden z najbardziej dramatycznych momentów mojego życia: dyskusje przeciągnęły się o wiele godzin poza ustalony termin, tysiące dziennikarzy czekało na komunikat. Wszyscy, włącznie ze mną, byli bardzo rozczarowani, iż ów szczyt zakończył się fiaskiem.

Dlaczego pan to zrobił?

Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, przekonany jestem o słuszności ówczesnej decyzji. Główny nurt przemian w bloku sowieckim ma, według mnie, źródło we wstrząsie, jakim był dla Sowietów Rejkiawik. Przełom nastąpił właśnie wówczas. W Rejkiawiku Gorbaczow po raz ostatni próbował uzyskać naszą zgodę na ułożenie długoplanowych stosunków między USA i ZSRR według formuły, która zachowałaby główne elementy strategicznej siły Sowietów, zaś pogrzebała główne elementy siły amerykańskiej, takie jak na przykład inicjatywę strategicznej obrony z kosmosu. W Rejkiawiku Sowieci zdali sobie sprawę w sposób nieodwołalny z niesłychanych kosztów i nakładów materiałowych, jakie musieliby ponieść, gdyby zechcieli nadal upierać się przy dążeniu do uzyskania przewagi w rakietowych zbrojeniach strategicznych, do osiągnięcia której sposobili się od dziesięcioleci. Dopiero po tym pogodzili się z myślą o konieczności radykalnych reform wewnętrznych i o asymetrycznej redukcji sił zbrojnych na swoją niekorzyść.

Pozwoli pan, że się upewnię… Twierdzi pan, że twarda linia, zademonstrowana przez delegację USA w Rejkiawiku, jest przyczyną przełomu w rokowaniach rozbrojeniowych oraz impulsem prowadzącym do reform politycznych, wreszcie do zmian, jakie obserwujemy od roku w krajach Paktu Warszawskiego?

Tak jest, bezwarunkowo. Przecież jeszcze w Rejkiawiku Sowieci odrzucali myśl o jakimkolwiek porozumieniu z USA, o ile nie zrezygnujemy z prac nad obroną strategiczną z kosmosu. Odrzucali też myśl o jakichkolwiek zmianach na mapie Europy, zanim nie nastąpi całkowite wycofanie naszych wojsk z tego kontynentu. To wszystko, na co wówczas nie wyrażali zgody, obecnie albo już nastąpiło, albo jest w trakcie realizacji. Uważam, że nie doszłoby do tego przełomu, gdyby prezydent Reagan ugiął się wobec Gorbaczowa w Rejkiawiku.

Pięć lat temu pytałem pana, czy lata osiemdziesiąte okażą się decydującą dekadą, która przesądzi o przyszłym kształcie świata. Swą odpowiedź zaczął pan słowami: „Myślę, że mamy szanse…”. Dziś ponawiam pytanie – czy lata osiemdziesiąte okazały się decydującą dekadą, w trakcie której zaawansowana technika w przemyśle zbrojeniowym i cywilnym przesądziła na naszych oczach o politycznym kształcie przyszłego świata?

Owszem, obecnie skłonny jestem odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Przyczyniły się do owych zmian dwa rodzaje nowoczesnej techniki.

Po pierwsze, radio- i telekomunikacja, które wykorzystaliśmy do zaprezentowania narodom Europy Wschodniej i ZSRR materialnego dobrobytu krajów demokratycznych. Efekt demonstracji dobrobytu ośmieszył sowiecką tezę, że ludzie powinni porzucić myśl o wolności jednostki, bo to się po prostu nie opłaca. Technika radia i telekomunikacji wywarła wpływ rewolucyjny, osiągając najwyższą skuteczność w oddziaływaniu na świadomość ludzką właśnie w latach osiemdziesiątych.

Po drugie, nasza technika w dziedzinie wojskowej, zwłaszcza doświadczenia z obroną strategiczną z kosmosu, unicestwiły nadzieje Sowietów na osiągnięcie przewagi militarnej, nad którą pracowali przez wiele lat, rozbudowując systemy broni ofensywnych.

Amerykańska technika wojskowa zaczęła zmuszać ZSRR do wysiłku, którego Moskwa w końcu nie wytrzymała. Sowieci zorientowali się, że nie ma nadziei na to, aby mogli dotrzymać kroku naszej technice wojskowej. Społeczeństwa zamknięte nie były w stanie wytworzyć porównywalnej techniki, nie mówiąc już o przemysłowej zdolności produkcyjnej.

To wszystko byłoby jednak niewystarczające, aby doprowadzić do tak radykalnego przełomu. Nikt nie jest w stanie wyliczyć, jak dużą – a niewątpliwie bardzo dużą – rolę odegrał nieustępliwy opór tych setek, wreszcie tysięcy opozycjonistów w waszych krajach, którzy – mimo wielu lat pozornie beznadziejnej sytuacji – nie pogodzili się ani z nią, ani nawet z systemem, nie poszli na kolaborację z władzami pozbawionymi mandatu społecznego.

Podziwiam tych ludzi. Bez nich nie doszłoby do tak szybkiego wyzwolenia narodów Europy Wschodniej.

Konserwatywne źródła na Zachodzie wyrażają się sceptycznie o szansach dogonienia zachodniego poziomu cywilizacji materialnej przez kraje Europy Środkowowschodniej. O Niemców Wschodnich zatroszczy się ich starszy brat. Ale co z Polską, Węgrami, Czechosłowacją, krajami bałtyckimi? (…)

(…) Warunkiem powodzenia jest utrzymanie obecnego kursu na kapitalistyczną demokrację. Polska robi duże postępy na tej drodze. Wiem, że jest ciężko, ta droga wymaga drastycznych wyrzeczeń. Obecnie dławią Polskę długi. Lecz z tego, co wiem, to po okresie wzdragania się, Zachód w końcu pójdzie na daleko idące ułatwienia wobec was w tej dziedzinie. Chciałbym jednak przestrzec: obawiam się, że droga do upragnionego celu jest dłuższa, niż wielu ludzi przypuszcza. Obawiam się również, że postęp nie będzie dokonywał się po linii jednostajnie wznoszącej się. Będą okresy załamań i rozczarowań (…). Nie widzę na to rady, poza wytyczeniem ludziom jasnego celu i daniem maksymalnej swobody inicjatywie ludzkiej.

Rozmowa III: NATO, Polska, Rosja

Waszyngton, 27 marca 1997 r.

 

Po siedmiu latach, jak wygląda sprawa z Polską, Czechami, Węgrami? Jak – z punktu widzenia Waszyngtonu – dają sobie one radę? Czy są powyżej, czy poniżej oczekiwań sprzed siedmiu lat?

Postęp nie był jednakowy we wszystkich trzech krajach. Według mnie, Czechy dokonały najwięcej i są znacznie powyżej poziomu pierwotnych oczekiwań. Polska również dokonała więcej, niż można się było spodziewać, lecz pozostaje jeszcze w tyle za Czechami. W przypadku Węgier ocena jest trudna. Węgry miały inny punkt startu, toteż postęp, jaki się tak dokonał, nie nosi znamion takiego przełomu, jaki miał miejsce w Czechach i w Polsce. Żaden z tych trzech krajów nie plasuje się jednak poniżej poziomu, jakiego mogliśmy spodziewać się po nich siedem lat temu.

Najważniejszym celem strategicznym rządów tej trójki w bieżącym roku jest uzyskanie zaproszenia do członkostwa w NATO. Czy w pańskiej opinii NATO winno rozszerzyć się na Wschód, czy nie, oraz dlaczego?

Absolutnie tak, na sto procent – tak. Jest już najwyższy czas, aby uznać raz na zawsze przynależność tych krajów do wolnorynkowej, demokratycznej cywilizacji Zachodu. Te narody nie powinny zostać wmanewrowane w rolę neutralnych państw buforowych między Wschodem i Zachodem.

Wkrótce po ogłoszeniu w grudniu ubiegłego roku wstępnej decyzji w sprawie rozszerzenia NATO, wiele mediów Ameryki Północnej rozpoczęło intensywną kampanię przeciwko samej idei rozszerzenia na Wschód, w kierunku Rosji. Najpoważniejsze gazety amerykańskie, na czele z „New York Timesem” pisały o karygodnym błędzie, jakim będzie ta decyzja. W „Newsweeku” i innych pismach profesor Michael Mandelbaum gromił rząd prezydenta Clintona, kanadyjski „Globe and Mail” w artykule redakcyjnym nawoływał, by nie drażnić Rosji. Kim są ludzie, agitujący przeciw rozszerzeniu NATO i dlaczego to robią?

Są dwie kategorie przeciwników tej decyzji. Do pierwszej należą ludzie, wychodzący z przesłanek przyjaznych NATO, po drugiej – wychodzący z przesłanek wrogich.

Ta pierwsza kategoria krytyków, to zdeklarowani zwolennicy NATO, obawiający się, że Sojusz zapłaci zbyt wysoką cenę za to, aby Rosja pogodziła się z faktem ekspansji NATO. Obawiają się oni, iż w wyniku przetargów Rosjanie uzyskają większy wpływ na sprawy NATO, niż nakazuje rozsądek.

Do drugiej kategorii należą ludzie tradycyjnie wrogo nastawieni do NATO, a zwłaszcza do powiększenia Sojuszu o byłych członków bloku sowieckiego. Tych krytyków nie martwi perspektywa ewentualnego osłabienia, rozmydlenia Sojuszu przez dopuszczenie nowych członków. Oni chcieliby w ogóle likwidacji NATO, a Rosjanie oczywiście przyklaskują takim głosom.

W polskiej prasie pojawiły się opinie, iż Rosjanie odwołali się do starej sowieckiej agentury wpływu na Zachodzie, w celu wywołania wrażenia, iż zachodnia opinia publiczna jest przeciwna rozszerzeniu NATO. Z góry odrzucam podejrzenie, iżby tacy ludzie, jak profesor Mandelbaum – choć tak krzykliwy – wysługiwał się Rosjanom. Co pan o tym sądzi?

– Rosjanie wykorzystają każdy instrument nacisku politycznego, jakim uda się im posłużyć, w celu zastopowania inicjatywy NATO. Gdy nie uda się im zahamować tej inicjatywy, będą się starali wpłynąć na warunki traktatu rozszerzającego Sojusz w taki sposób, aby nowo przyjmowane państwa utworzyły drugą, niepełnoprawną kategorię członków. Gdy i to im się nie uda, będą się starali wytargować dla siebie, jak najwyższą rekompensatę za fakt pogodzenia się z decyzją Sojuszu o rozszerzeniu się na Wschód. Gdy znajdą ludzi uwrażliwionych na opinie Moskwy w tej sprawie, z pewnością dołożą starań, aby wcisnąć im te opinie.

A może by tak po imieniu? Kim są ci ludzie?

Spójrzmy wstecz, spójrzmy na podziały polityczne na Zachodzie w latach zimnej wojny. Zawsze była tu grupa ludzi, wykazujących brak entuzjazmu dla polityki zimnej wojny. Ci ludzie uważali, że właściwszą polityką byłaby polityka ustępstw wobec ZSRR. Dzisiaj ci sami ludzie biorą sobie do serca aż nazbyt poważnie rosyjski argument, iż rozszerzenie NATO zagraża bezpieczeństwu Rosji i że Rosja będzie musiała zareagować na ten krok. Można znaleźć ich w środowiskach uniwersyteckich, w mediach, wśród lewicującej inteligencji.

Powyższe dwie kategorie krytyków rozszerzenia NATO prawdopodobnie wzmogą swą kampanię w trakcie debaty ratyfikacyjnej w Senacie USA. Zatwierdzenie decyzji madryckich będzie wymagało dwóch trzecich głosów senatorów. W lutym br. korespondent dyplomatyczny BBC, Richard Lister, twierdził, że do takiej większości brakuje od ośmiu do dziesięciu głosów, na ogólną liczbę stu senatorów…

Ten pan z BBC ma nieścisłe informacje. Nie przewiduję obecnie znaczącego sprzeciwu w Senacie. Krytycy rozszerzenia NATO, występujący – jak o tym przed chwilą mówiłem – z pozycji przyjaznych Sojuszowi, powstrzymają się od dalszego sprzeciwu w momencie podjęcia decyzji w Madrycie. Poprą ją w procesie ratyfikacyjnym właśnie z uwagi na swoje ogólne poparcie dla celów Sojuszu. Sprzeciw wobec decyzji o rozszerzeniu NATO skurczy się wówczas do grupy zatwardziałych przeciwników, którzy podzielają poglądy Rosji na tę sprawę. Wątpię, aby znalazło się więcej niż dwunastu senatorów, głosujących przeciw wnioskowi z sympatii do Rosji.

To, że Rosja jest przeciwna tej inicjatywie, wiedzą wszyscy. Czy zechciałby pan wyrazić swoją opinię: ile jest w sprzeciwie Moskwy autentycznej obawy przed zagrożeniem zbrojnym, a ile zwykłego hałasu dla podbicia w górę ceny za ostateczne pogodzenie się z decyzją NATO?

Uważam, że dziewięćdziesiąt procent rosyjskiego sprzeciwu, to usiłowanie podbicia ceny, zaś dziesięć procent – głębsze psychiczne zahamowania, podbudowane poczuciem klęski, jaką ZSRR poniósł w wyniku zimnej wojny.

Uważa się, że porozumienie między NATO i Rosją może zostać podpisane już w maju. Co, według pana, powinna Rosja uzyskać w tym traktacie, zaś czego nie powinna otrzymać?

Dialog, nawet dialog na zasadzie zinstytucjonalizowanego kontaktu, minimalizujący możliwość nieporozumień między stronami, byłby dobrą rzeczą. Lecz wyjście poza ramy dialogu i konsultacji, danie Rosji prawa głosu w decyzjach, które NATO będzie podejmować we własnych sprawach członkowskich, byłoby pójściem zbyt daleko. NATO nie powinno dać narzucić sobie formalnych zobowiązań, poza obietnicą wysłuchiwania tego, co Rosjanie będą mieli do zakomunikowania.

A czy istnieje możliwość, że Rosjanom uda się wytargować więcej, niż prawo do konsultacji?

Owszem, jest takie niebezpieczeństwo. Rosyjskim dyplomatom może udać się przekonać swych zachodnich rozmówców, iż pozbawienie Rosji wpływu na decyzje NATO doprowadzi do wahnięcia się rosyjskiej opinii publicznej w stronę nacjonalizmu. Rosjanie będą z pewnością starali się grać na obawach Zachodu przed takim zjawiskiem, będą starali się w ten sposób skłonić Zachód do ustępstw.

Prawda jest inna. Nie ma dowodów na to, aby rosyjskie społeczeństwo – pochłonięte problemem, jak przeżyć z dnia na dzień – zaabsorbowane było sprawami globalnej polityki. Dla znakomitej większości rosyjskich rodzin decyzje NATO są całkowicie obojętne.

Przypuszczam, że śledził pan uważnie przebieg i rezultaty helsińskiego spotkania na szczycie między Clintonem i Jelcynem. Czy zauważył pan jakąkolwiek zbieżność między szczytami w Rejkiawiku i w Helsinkach?

Te dwa spotkania przebiegły w całkowicie odmiennej atmosferze. W Rejkiawiku atmosfera była bardzo napięta, bo też stawka była bardzo wysoka. W Helsinkach stawka nie była wysoka. Zakończenie zimnej wojny tak bardzo zmniejszyło zagrożenie wojną między USA i ZSRR, iż obecne spotkania na szczycie są nieporównanie mniej dramatyczne niż spotkanie w 1986 roku. Gorbaczow musiał pójść na znaczne ustępstwa wobec strony amerykańskiej, aby w ogóle przyjechać do Rejkiawiku, zaś wyjechał zeń z pustymi rękami. Jelcyn nie musiał iść na ustępstwa, bo też nie liczył w gruncie rzeczy na żadne zdobycze.

Czy widzi pan linię ciągłą, łączącą sowiecką politykę zagraniczną z polityką rosyjską, linię łączącą Andrieja Gromykę z Jewgienijem Primakowem? Czy Rosjanie nadal lepiej rozumieją twardą politykę od polityki ustępstw, którą Sowieci z reguły interpretowali jako słabość swego rozmówcy?

No, tu pan trafił w sedno. Linia łącząca Gromykę z Primakowem byłaby według mnie, linią prostą, gdyby w jej środku nie pojawił się Andriej Kozyriew, który był…, który był…

Aberracją?

Tak, to jest właściwe słowo. W chwili obecnej mamy prostą linię od Gromyki do Primakowa. Gdy uwzględnimy Kozyriewa, otrzymamy trójkąt.

Czy Rosja ma szanse stać się kapitalistycznym krajem demokratycznym, co zakładałoby przyjęcie zachodnich wzorców wartości? Czy też z czasem powróci do starych metod, zakorzenionych tam od stuleci – do dyktatury?

Mam nadzieję, że Rosjanie przyjmą zachodnie wzorce wartości. Sądzę, że ich młode pokolenie ma na to dużą szansę. Jest oczywiście tragedią tego narodu, iż dla średniego, zaś z pewnością dla starszego pokolenia, te zmiany przyjdą za późno, aby z dobrodziejstw wolności i dobrobytu mogły skorzystać.

Daję Panu trzy symboliczne zestawy nazwisk i proszę o odpowiedź: którzy spośród wymienionych, przyczynili się w decydującym stopniu do upadku Imperium Zła?

1. Ronald Reagan, Caspar Weinberger, Richard Perle;

2. Lech Wałęsa, Vaclav Havel;

3. Michaił Gorbaczow, Edward Szewardnadze.

(długa pauza) – No, wie pan, to jest zupełnie niesłychane pytanie…

Mógłbym na nie odpowiedzieć sensownie, gdyby zechciał pan wyłączyć moje nazwisko z tego zestawu. Myślę, że Reaganowi i Weinbergerowi zawdzięczamy najwięcej. Lecz znam Caspara na tyle dobrze, że przypuszczam, że i on nie zgłaszałby swej kandydatury do pańskiego konkursu. Pański zestaw nazwisk słusznie uwzględnia Wałęsę i Havla. Ludzie ich pokroju podtrzymali w narodach Europy Wschodniej ducha wolności, który – gdyby Sowietom udało się zdusić go w zarodku – mógłby nie odrodzić się.

Gorbaczowa i Szewardnadze można dołączyć do tej listy jedynie na zasadzie przewrotności: ich wysiłki, podejmowane w celu unowocześnienia komunizmu, ostatecznie przyspieszyły jego upadek.

Ja jednak proszę o jasną odpowiedź: spośród postaci, które pan akceptuje na tej liście, komu historia przyzna główną nagrodę?

Sądzę, że jednak Ronaldowi Reaganowi. W chwili obejmowania przezeń prezydentury, w styczniu 1981 roku, duża część klasy politycznej w USA przyjmowała jako pewnik, że najwłaściwszą polityką zagraniczną jest polityka ustępstw, odprężenia i współpracy z ZSRR. Taka polityka przedłużyłaby wegetację systemu komunistycznego na wiele jeszcze lat. Reagan zmienił ten stan rzeczy niemal za jednym zamachem. W pewnym sensie to on wykreował Michaiła Gorbaczowa wraz z jego późniejszą klęską.

Lecz przecież to nie Reagan wymyślił inicjatywy obrony strategicznej i innych posunięć, które rzuciły ZSRR na kolana.

Niechże pan słucha. Ja widziałem to z bliska. Zapewniam pana, że autorem reaganowskiej polityki zagranicznej był sam Reagan, nie zaś jego doradcy, bądź współpracownicy. Gdy Reagan po raz pierwszy określił ZSRR jako Imperium Zła, większość jego otoczenia uważała, iż posunął się za daleko. Gdy podjął decyzję o rozpoczęciu prac nad obroną strategiczną z kosmosu, wielu z jego otoczenia uważało, że popełnia błąd. A jednak – jak dziś widzimy – to on miał rację.

Wszyscy wiemy, że Reagan nie był intelektualistą. Lecz cóż z tego? Za to wykazał niesamowity instynkt wizjonera politycznego i pewność, że wybiera najlepszy z możliwych kierunków działań. Caspar Weinberger i ja jedynie wcielaliśmy w życie reaganowską wizję nadchodzącego świata bez zagrożenia komunistycznego.

I nadal pan coś tam wciela w swojej dziedzinie. Wiem, że pracuje pan nad raportem „Obrona USA w roku 2000”. Jest to temat na osobną rozmowę. Zadam tylko jedno pytanie: czy jest pan nadal zdeklarowanym wyznawcą rzymskiej maksymy „Si vis pacem, para bellum”?

Oczywiście. Wynika to ze znajomości podstawowych cech ludzkiej natury. Bylibyśmy bardzo lekkomyślni, nie utrzymując sił zbrojnych w stanie gwarantującym utrzymanie pokoju. Oczywiście, kierunek, z którego można by spodziewać się zagrożenia, zmienił się od czasu zwycięstwa w zimnej wojnie, a raczej – obecnie jest takich kierunków wiele, lecz zagrożenia mają inny charakter.

Czy Europa Środkowowschodnia, od której rozpoczęły się dwie wojny światowe mijającego stulecia, jest wreszcie rejonem nie zagrożonym konfliktem zbrojnym?

Tak – w najbliższej przyszłości.

Czy w dwanaście lat po naszej pierwszej rozmowie, jest pan nadal optymistą?

Znacznie większym, niż byłem wówczas. Znikło wszak największe zagrożenie – groźba sowieckiej inwazji na Europę Zachodnią drogą przez równiny Europy Środkowej. Ta chmura, wisząca nad światem znikła, oby na zawsze.

Dziękuję za rozmowę. Życzę panu, by pański syn – ileż to on ma już lat – chyba siedemnaście? – istotnie żył w świecie bezpiecznym.

Dobrą ma pan pamięć. Dziękuję za poświęcenie mi czasu.

Rozmawiał Jerzy Jastrzębowski

Dybuk i chochoł

Czy kiedykolwiek dadzą się pogodzić?

Dybuk i chochoł

Jerzy Jastrzębowski

W swej klasycznej pracy „Język i milczenie. Szkice o języku, literaturze i nieludzkości” George Steiner przytacza opis sceny między hitlerowcem i Żydem w okupowanej Polsce: „W Łodzi przymuszono rabina, by pluł na zwój Tory wyjętej z Arki Przymierza. W obawie o życie, rabin posłuchał i bezcześcił rzecz świętą dla siebie i swego ludu. Wkrótce zabrakło śliny, usta wyschły. (. .. ) Wtedy członek >>rasy panów<< zaczął pluć w usta rabina, zaś rabin nadal pluł na Torę”. To przykład pierwszy, teraz przykład drugi.

Latem 1990 roku, w Warszawie, przy towarzyskiej okazji, znajoma „z dobrej przedwojennej rodziny” spytała nagle: „Jerzy, dlaczego wstydzisz się przyznać, że jesteś Żydem? „. Osłupiały, wybąkałem, że wcale się nie wstydzę, po prostu nim nie jestem. Znajoma roześmiała się: „Wy wszyscy tak mówicie. Czego się bać, przecież nawet wśród Żydów są porządni ludzie. Nasza wspólna sąsiadka na Kolonii Staszica ma rozpracowane genealogie właścicieli domów przy ulicy Filtrowej. Twoja matka i dziadek to byli Żydzi”. Dziadek Kazimierz? Ależ dziadek Kazio co dzień, po pracy, chodził na wieczorną mszę, aż zimą 1940 roku zaziębił się po raz ostatni i zmarł na suchoty. Znajoma roześmiała się ponownie: „Wychrzty zawsze są takie pobożne, bo się wstydzą swej przeszłości. Zresztą ty przecież w telewizji jakiś program prowadzisz, a wiadomo, kto występuje w telewizji”.

Znajomym Amerykanom i Kanadyjczykom przytaczam powyższe dwa przykłady dla zilustrowania zasadniczej różnicy między, z jednej strony, antysemityzmem typu nazi, który był sadystyczną i metodycznie przeprowadzoną masową zbrodnią, i z drugiej strony, antysemityzmem części polskiej inteligencji, bardzo dużej części polskiego drobnomieszczaństwa i chłopstwa. Ten drugi, dowodzę, jest rasizmem kulturowym, powstałym z przedziwnej kombinacji irracjonalnego kompleksu wyższości z ksenofobicznym poczuciem zagrożenia przez „obcoplemieńców”, kombinacji wyhodowanej na podłożu ignorancji, często zwykłej głupoty. Nie jest antysemityzmem krwiożerczym. Proszę nie przypisywać nam win za zbrodnie popełnione przez hitlerowców.

Nie wszyscy rozmówcy zgadzają się z takim tokiem rozumowania. Niektórzy twierdzą, że ów drugi przykład jest dobrą ilustracją antysemityzmu okresu pokoju i spokoju. Lecz gdy pokoju lub spokoju zabraknie, mówią, w tych samych ludziach zbudzą się potwory. W skrajnych przypadkach zdarza mi się spotkać zapalczywych szowinistów, z którymi dyskusja jest niemożliwa. Latem ubiegłego roku, w Toronto, mój służbowy znajomy, izraelski korespondent poważnej amerykańskiej sieci radiowej (cała jego rodzina zginęła w obozach śmierci) powiedział mi: „Za to, co Niemcy i Polacy zrobili z Żydami w czasie wojny, oba kraje powinno się zabetonować izalać asfaltem, zaś mieszkańców pogrzebać dziesięć stóp pod spodem. ” Na moją uwagę, że rozmawia przecież z Polakiem, rozmówca skrzywił się: „Ale chyba nie przypadkiem rozmawiam z tym Polakiem w Toronto, nie zaś w Warszawie. ”

Skrajne poglądy szowinistów żydowskich winny ulec marginalizacji od czasu, gdy przez łamy „Tygodnika Powszechnego” w 1987 roku — w odzewie na wspaniały esej Jana Błońskiego — przetoczyła się dyskusja o moralnej winie Polaków wobec Żydów, winie zaniechania; od czasu wielkiej konferencji historyków polskich i żydowskich w Jerozolimie w 1990 roku, gdy ustalono poglądy na przebieg eksterminacji Żydów na polskich ziemiach okupowanych; zwłaszcza zaś od wizyty Lecha Wałęsy w Izraelu, w czasie której prezydent Polski, występując w imieniu wszystkich Polaków, powiedział: „Prosimy o przebaczenie, zaś prezydent Izraela — w imieniu wszystkich Żydów świata — przyjął przeprosiny. Sprawa została zamknięta na szczeblu oficjalnym. Prawda to?

Kanarek i kot

Nieprawda. Cyrk, jaki rozpętał się na łamach kanadyjskiej prasy wiosną tego roku, przypomina sytuację ze starej anegdoty:

W zakładzie dla umysłowo chorych lekarz wypisuje na wolność pacjenta Kowalskiego, któremu przez lata wydawało się, że jest kanarkiem: „No, Kowalski, jest pan zdrowy, nie jest pan już kanarkiem, prawda? ” Kowalski: „Ależ skąd, jestem normalnym człowiekiem”. W tym momencie do gabinetu wślizguje się kot, a Kowalski natychmiast wdrapuje się po firance pod sufit. Lekarz: „Ależ Kowalski, przecież wiesz, że nie jesteś już kanarkiem! „. A na to Kowalski: „Ja wiem, ale czy kot otym wie? „.

W marcu br. popularny dziennik „Toronto Star” — po długiej zwłoce — zamieścił artykuł Hanny Sokolskiej, przewodniczącej Kongresu Polonii Kanadyjskiej okręgu Toronto, nawiązujący do styczniowego sporu oświęcimskiego. Autorka zebrała ogólnie znane historykom fakty: hitlerowcy nie tylko Żydów mordowali w czasie wojny, polskich obywateli nieżydowskiego pochodzenia zginęłomniej więcej tyle samo, co polskich Żydów, hitlerowcy założyli obóz oświęcimski pierwotnie dla „całkiem aryjskich” Polaków, dopiero później, rozbudowując go — zmienili w katownię Żydów. Artykuł merytorycznie poprawny, w spokojnym stylu, choć politycznie nie bardzo skuteczny, jako że prezentujący racje tylko jednej, polskiej strony.

Pierwszy do ataku ruszył dybuk redakcyjny, opatrując artykuł Sokolskiej skandaliczną karykaturą: kobieca twarz z białym orłem na czole, lewe oko roni łzę, z prawego — szelmowsko przymrużonego — wyziera swastyka. Taki obrazkowy komentarz do artykułu o martyrologii Polaków nie-Żydów był jaskrawym pogwałceniem etyki dziennikarskiej. Przy okazji gazeta wpuściła kota do gabinetu psychiatrycznego.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Po paru dniach ten sam dziennik opublikował list czytelnika Aarona Kendala, w którym autor twierdził, iż „cały polski naród” bez skrupułów pomagał hitlerowcom w mordowaniu Żydów, że Armia Krajowa mordowała Żydów lub przekazywała ich w ręce hitlerowców, iż AK i rząd londyński celowo zwłóczyły w informowaniu aliantów o masakrze Żydów i o żydowskich apelach o pomoc, że warszawskie getto broniło się aż dwadzieścia osiem dni, czyli „dłużej niż cała Warszawa w powstaniu w 1944 roku”, że Armia Krajowa mordowała Żydów uciekających z ruin getta itd. Żydowski Kowalski siedział jeszcze pod sufitem, wykładając swe racje, gdy polski Kowalski wdrapał się na firankę. Przedstawiciel Polskiego Stowarzyszenia Kombatantów stwierdził, a gazeta z wyraźną satysfakcją to opublikowała, że „o antysemityzmie wśród Polaków nie można mówić” i że „miliony polskich katolików ukrywały swych żydowskich sąsiadów przez sześć lat hitlerowskiej okupacji”.

Aaron Kendal reprezentował tylko siebie i swoją prywatną chorobę, więc w wolnym kraju wolno mu napisać jakiekolwiek listy do redakcji. Natomiast przedstawiciel każdej polskiej organizacji na świecie powinien wiedzieć, że od czasu wizyty Lecha Wałęsy w Izraelu sprawa naprawdę jest zamknięta i na szczeblu oficjalnym Polacy już nie muszą i nie powinni tłumaczyć się przed nikim. Niechże sprzecza się pojedynczy Żyd z pojedynczym chrześcijaninem — jeśli obaj koniecznie chcą wczepić się w firankę — lecz niechże nie wciągają w tak absurdalne dyskusje prestiżu Polski. Jeśli zaś decydują się mimo to podjąć publiczną dyskusję, niechże przynajmniej mówią prawdę!

A byłoby się z czego tłumaczyć

Nikt mi nie wmówi, że w okupowanej Polsce nie było antysemityzmu i ludzkich hien, żerujących na tragedii Żydów. Mojej śp. Matka — Polka i katoliczka — miała pecha, była brunetką, o ciemnych, piwnych oczach. Opowiadała mi, że w 1943 roku w Warszawie dwukrotnie była wciągana w biały dzień na ulicy Marszałkowskiej do bramy przez łobuzów, którzy mówili jej: „Niech Żydówica oddaje złoto, jakie ma, bo jak nie, to pójdziemy na gestapo”. Gdy podnosiła krzyk, że to ona zaprowadzi ich na policję (komisariat był pod bokiem) , szmalcownicy orientowali się w pomyłce i znikali.

Żyją jeszcze świadkowie, pamiętający jak wokół warszawskiego getta grasowały szajki szantażystów, wypatrujące ukrywających się Żydów. Jest na ten temat zbyt wiele świadectw, zarówno Żydów i nie-Żydów, aby ktokolwiek mógł temu zaprzeczać. To wcale nie była Armia Krajowa, jak chciałby tego Kendal, lecz nie byli to również Marsjanie. Zapewniam czytelników, że szmalcownicy rozmawiali między sobą po polsku.

Mówił mi o tych bolesnych sprawach nie byle kto, bo profesor Aleksander Gieysztor, były oficer Komendy Głównej AK. Były wyroki śmierci, wydawane przez sądy AK na szmalcowników i konfidentów gestapo. Rozmawiałem z byłym żołnierzem AK, który prosił o niepodawanie nazwiska, a który mówił mi, że wykonał dwa wyroki śmierci na szantażystach i twierdził, że trzeba by ich było wykonać znacznie więcej.

I nikt mi nie mówi, że nie było Żydów ginących z polskich rąk. Wątpiącym radzę obejrzeć wstrząsający film dokumentalny Pawła Łozińskiego pt. „Miejsce urodzenia” (Wielka Nagroda na Biennale w Marsylii w ubiegłym roku) , opowiadający ustami chłopów z mazowieckiej wsi, jak ich sąsiad zabił siekierą Abrama Grynberga, bo bał się, że Żyd przeżyje wojnę i odbierze z powrotem „żydowską krowę”, powierzoną temuż sąsiadowi na przechowanie. Czy Abram Grynberg był jedynym Żydem, ginącym z polskich rąk? Spójrzmy prawdzie w oczy.

Cytowany na wstępie George Steiner pisze: „Spośród sześciuset Żydów, którym udało się zbiec z Treblinki w lasy, uratowało się czterdzieścioro. Większość uciekinierów wymordowali okoliczni Polacy”. (W innym miejscu Steiner wyjaśnia, że ci, którzy przeżyli, obarczają winą okolicznych chłopów i skrajnie prawicowe grupy „chłopców z lasu” — przyp J. J. ) Żydówkom iich dzieciom szukającym ratunku wśród sąsiadów zdarzało się usłyszeć: „Idźcie do Treblinki, tam wasze miejsce”.

Nie wiem, czy liczby, przytaczane przez Steinera, są ścisłe. Lecz precyzja nie jest tu ważna. Ważne, że było takie zjawisko potwierdzone przez niezależne od siebie źródła. I ważne jest, że pisze o tym Steiner. Błońskiego, Tomaszewskiego, Holzera, Kerstenową zna tylko elita historyków na świecie, natomiast Steinera czytał każdy inteligent żydowski na Zachodzie. Możemy postawić zarzut, że Steiner nie pisze o dziesiątkach przypadków, w których polscy chłopi dostarczali pożywienia Żydom, ukrywającym się w ziemiankach leśnych. Często później ginęli zarówno Żydzi, jak i chłopi. Lecz byłby to zarzut stawiany na zupełnie innej płaszczyźnie — zarzut niewyważenia argumentów. A tymczasem w sytuacjach opisanych powyżej trudno cokolwiek wyważać.

Nawet gdyby Abram Grynberg był jedynym Żydem ginącym z polskich rąk, gdyby nie było hien-szmalcowników, gdyby nie było leśnych oddziałów podobno dopuszczających się egzekucji po lasach (nie były to jednak grupy działające na rozkaz Armii Krajowej) , to i tak Polacy powinni prosić o przebaczenie za winę moralną. Nie rozumieli, i do dzisiaj nie rozumieją, zasadniczej różnicy między ówczesną sytuacją Polaków-chrześcijan ipolskich Żydów — naszych sąsiadów z tej samej wioski lub ulicy, wyjętych spod prawa, wyniszczanych jak robactwo, podczas gdy „aryjskiej ludności” jednak jakieś prawa przysługiwały. Nie wolno było Polaka zabić, jeśli przyszła komuś do głowy taka fantazja. Żyda można było zabić w każdej chwili.

Taka była intencja dyskusji polsko-żydowskiej w „Tygodniku Powszechnym” osiem lat temu. I tego dokonał za nas wszystkich Lech Wałęsa w Izraelu.

Taka jest jednak natura ludzka, że niektórzy Żydzi nigdy nie będą pamiętać o Komitecie Pomocy Żydom „Żegota”, nie będą pamiętać o kilkudziesięciu tysiącach, których życie jednak uratowano, nie zechcą przyjąć do wiadomości, że Polacy stanowią największą grupę narodową między Sprawiedliwymi Wśród Narodów Świata, uczczonymi przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie za ratowanie Żydów pod okupacją hitlerowską, nie zechcą zrozumieć, że w okupowanej Polsce (odmiennie niż w opiewanej często Danii) za podanie kromki chleba żydowskiemu dziecku groziła wywózka do Oświęcimia, a za ukrywanie Żyda — kara śmierci, i nie będą stosować się do słów żydowskiego laureata Nagrody Nobla, Elie Wiesela, największego moralnego autorytetu w sprawie kaźni Żydów (Wiesel przeżył Oświęcim, gdzie zobaczył swych rodziców pędzonych do gazu) , mówiącego, że najwłaściwszym sposobem oddania czci pomordowanym, jest zachowanie ciszy, bo wszelkie wyjaśnienia brzmią trywialnie. Niektórzy Żydzi będą raczej pamiętać obojętność wielu (nie wszystkich! ) Polaków wobec tragedii żydowskich sąsiadów i będą pamiętać Abramów Grynbergów.

Okaleczone narody

A dzieje się tak z powodu monstrualnego psychicznego okaleczenia narodu żydowskiego przez holocaust. Oto w środku Europy, przez kilka lat, ginął cały naród i prawie nikt nie pokwapił się z pomocą. Nie posłali swej potężnej floty powietrznej dla zbombardowania linii kolejowych do Oświęcimia zachodni alianci (pisze o tym Steiner) , nie reagowały na dokładne raporty polskiego podziemia rządy w Londynie i Waszyngtonie (pisze o tym Steiner) , nie chcieli wierzyć w planową masakrę bogaci i wpływowi Żydzi z Londynu, Nowego Jorku, Montrealu. To przecież dlatego mandatariusz żydostwa polskiego, Szmuel Zygielbojm, popełnił samobójstwo w Londynie, protestując przeciwko obojętności Zachodu. Więc gdy wojna dobiegła kresu, zaczęło się — i w przypadku Aarona Kendala trwa nadal — poszukiwanie winnych. Hitlerowcy ponieśli konsekwencje. Alianci byli daleko. Polacy byli świadkami zagłady.

Nie pomagają tłumaczenia, że Polacy — uważani przez Niemców za element trudny do opanowania — byli następni na liście do eksterminacji. Niektórzy Żydzi, zaś obecnie już ich dzieci, potrzebują protezy psychicznej, aby sobie samym wytłumaczyć, jak to się stało, że ogromna większość polskich Żydów poszła na zatracenie, zaś większość nie-Żydów przeżyła. Ano, mówią, bo to działo się w Polsce, a wiadomo jacy są Polacy — nie darmo Hitler kazał budować obozy śmierci właśnie tam.

Nic to, że francuski rząd Vichy własnymi środkami gorliwie wysyłał francuskich Żydów do gazu (niechże Francuzi tłumaczą się sami, nam nic do tego) , nic to, że wśród najokrutniejszych katów polskich Żydów był Żyd Chaim Rumkowski, prezydent łódzkiego getta, który wysłał na zagładę swoich współplemieńców i zdołał zgromadzić wielki majątek (były i żydowskie hieny! ), do czasu gdy i jego hitlerowcy zlikwidowali. W sprawie Rumkowskiego niechże sami Żydzi tłumaczą się przed sobą, nam nic do tego. Dla wielu Żydów ważniejsze jest to, że Polacy mogli uratować znacznie więcej żydowskich współobywateli, gdyby istotnie bardzo tego chcieli.

Co do tego Żydzi mają rację. Opowiadała mi w Warszawie Teresa Prekerowa, wyróżniona tytułem Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata, iż udało się jej uratować tylko trzech Żydów z warszawskiego getta, choć mogłaby uratować nawet trzydziestu, gdyby znalazła odważnych, którym mogłaby uciekinierów przekazać. Lecz odważni nie rodzą się na kamieniu, zwłaszcza w obliczu śmierci. I tak było w Polsce sporo ludzi odważnych. Lecz znacznie więcej — a jest to normalne — było ludzi bojaźliwych, bądź obojętnych. I niestety, byli również ludzie Żydom wrodzy.

Z drugiej strony, polski naród też wyszedł z wojny straszliwie okaleczony. Pierwszy stawił czoło hitlerowcom, lecz zamiast obiecanej pomocy z Zachodu dostał nóż w plecy od Sowietów, wyewakuował — przez Rumunię, przez Kazachstan, Turkiestan i Iran — wielką armię na Zachód, wojsko walczyło znakomicie, lecz w 1945 roku alianci gładko oddali Polskę Stalinowi, po czym tacy bohaterowie, jak generał Nil-Fieldorf lub rotmistrz Pilecki, byli skazywani na śmierć pod monstrualnym zarzutem współpracy z gestapo. Cóż dziwnego, że my też jesteśmy znerwicowani? Prof. Jerzy Szacki tak opisuje jeden z objawów naszej nerwicy: „Polaków, kompleks niższości powoduje, że z wielką uwagą sprawdzają, ile razy ktoś zamieści choćby wzmiankę o nich. Muszą nieustannie kontrolować, czy się ich docenia. ” Dokładnie to samo, lecz w jeszcze wyższym stopniu, dotyczy Żydów. Nieprędko obie strony wyleczą się z tej nerwicy.

Marek Edelman, ostatni z żyjących dowódców powstania w getcie warszawskim (obecnie mieszka w Łodzi) , powiada, że gdy słyszy pytanie, czy w Polsce jest antysemityzm, stara się przerwać rozmowę lub wyjść z pokoju. Ja nie jestem psychiatrą, mówi Edelman, a wiem, że za chwilę będę miał do czynienia z objawami choroby psychicznej. Za chwilę jedna strona będzie dowodzić, że Polacy to antysemici, którzy mordowali Żydów w czasie okupacji, zaś druga, że nie było Polaków antysemitów, były same aniołki. A przecież w każdym narodzie znajdzie się kilku świętych, spora liczba porządnych ludzi, spora liczba łajdaków, zaś znaczna większość jest z reguły nijaka — moralnie neutralna. To na tę większość kierowała się presja totalitaryzmu, próbując ją złamać, bo łajdaków łamać nie trzeba, zaś porządnych ludzi złamać się nie da.

Marek Edelman uratował się z ruin getta dzięki ludziom związanym z Armią Krajową, potem — o ile dobrze pamiętam — wraz z akowcami brał udział w powstaniu warszawskim, choć do AK — o ile mnie pamięć nie zawodzi — nigdy nie wstąpił.

* **

Piszę te słowa w pełnej świadomości tego, że ani jednej, ani drugiej strony nie przekonam moimi argumentami, nie skłonię do wzajemnego zrozumienia, nie namówię do przyjaznego gestu. Nie minie miesiąc, nie minie rok, następni kandydaci na Kowalskich, po obu stronach polsko-żydowskiej barykady, istniejącej już wyłącznie w psychice ludzkiej, będą wspinać się pod sufit. Znajdzie się kolejny dybuk, podszywający się pod ducha niewinnie pomordowanych istwierdzi: „To na waszej ziemi zbudowano obozy śmierci. Wiedział Hitler, co robi”. I znajdzie się chochoł twierdzący, że Polacy nie mają niczego na sumieniu, a poza tym „nawet wśród Żydów są porządni ludzie”.

Kiedy nastąpi prawdziwe pojednanie polsko-żydowskie? Ja już chyba tego nie doczekam. Pewnie i dzieci naszego pokolenia nie doczekają, bośmy zdążyli już zatruć niektóre z nich naszą własną psychozą. A może być jeszcze inaczej.

Mój syn, mieszkający w Nowym Jorku, ucina temat ze zniecierpliwieniem: „Tato, daj mi spokój z tym problemem polsko-żydowskim. Twoi klienci, to typy zokresu kamienia łupanego: wciąż posługują się krzemiennymi siekierkami do rozłupywania czaszek sąsiadom i wciąż zastanawiają się, czy warto wynaleźć ogień”.

IGNORANCJA JAKO NAPĘD DZIAŁALNOŚCI CZŁOWIEKA

Pamięci Andrzeja W. poświęcam

IGNORANCJA JAKO NAPĘD DZIAŁALNOŚCI CZŁOWIEKA

Jerzy Jastrzębowski

Zarzut, że głupcy stanowią dziurawy system prawa, dziurami zaś cwaniacy dochodzą do bogactw i władzy, głoszony jest powszechnie, zwłaszcza przez ludzi niekoniecznie mądrych, lecz odczuwających przemożne ‚parcie na szkło telewizyjne’. Tak bywa w Polsce. Ale w wielkiej Ameryce jest to samo, może gorzej, bo tam skala większa: pod koniec 2011 roku wskaźnik aprobaty dla działalności Kongresu spadł – po raz pierwszy w historii – poniżej 10 procent, obecnie jest niewiele wyższy. To poziom katastrofalny, i bystrzejsi obserwatorzy wskazują czasem na zwykłą głupotę, jako na źródło zła.

Niewielu ludzi interesuje się historią ludzkiej głupoty. Głupota – ściślej zaś ignorancja, prowadząca do nietrafnych wniosków – jest zaś już pomierzona i opisana w sposób naukowy. Oto kilka uwag.

Jak działa człowiek

Niemal do końca 20. wieku naukowcy w ogromnej większości przyjmowali za oczywiste dwa pewniki ludzkiej natury:  1. Ludzie w swej działalności na ogół podejmują racjonalne decyzje, poparte logicznym wywodem myślowym;  2. Większość przypadków odchodzenia od racjonalnego myślenia przypisać należy silnym emocjom, takim jak strach, miłość, nienawiść …

Teorie owe znajdowały również poparcie wśród ekonomistów, dowodzących mądrości rynku, reprezentującego wszak setki tysięcy graczy giełdowych. Od pokoleń obowiązywała przeto teoria ‚mądrości tłumu’.

W ostatnich kilkunastu latach, głównie za sprawą badań Daniela Kahnemana i Amosa Tversky’ego, powyższe pewniki zostały zakwestionowane. Ci dwaj badacze dowiedli istnienia systemowych błędów w procesach myślowych ‚normalnych’ ludzi. Obaj przypisali owe błędy konstrukcji ludzkiego aparatu poznawczego, nie zaś interwencji silnych emocji w proces myślowy. Kahneman w roku 2002 dostał nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii behawioralnej. W 2011 roku wydał rewelacyjną książkę Thinking, Fast and Slow (Myślenie pośpieszne i powolne). Tversky zmarł zanim przyszła sława i nagrody.

Konstrukcja procesu decyzyjnego

W mózgu człowieka, dowodzi Kahneman, istnieją dwa ‚systemy kierowania’: System I, intuicyjny, pracujący na autopilocie, którego człowiek nie jest w stanie wyłączyć, oraz System II, pracochłonny bądź ‚wyrozumowany’, pracujący przez większość czasu na minimalnym poborze i wydatku energii. Ten pierwszy w trybie ciągłym tworzy sugestie dla drugiego: wrażenia zmysłowe i intuicyjne, zamiary i uczucia. W większości przypadków, czasem przez długi czas, wszystko działa gładko. System II (racjonalny) akceptuje bodźce nadchodzące z Systemu I – awansują one wówczas do rangi przekonań, impulsy zaś stają się zaczątkami działań. Gdy System I napotyka na trudności interpretacyjne, odwołuje się do Systemu II o pomoc. Wystarczy np. proste pytanie: ile jest 17×24, i System II już włącza się do akcji.

Taki podział pracy na ogół funkcjonuje bezbłędnie. System I pracuje szybko i dokładnie w znajomych dlań okolicznościach, wykazuje jednak przykrą tendencję upraszczania

rzeczywistości. Gdy dostaje trudne dlań pytanie, zdarza mu się odpowiedzieć (metodą heurezy) na pytanie zbliżone, łatwiejsze, zupełnie zaś nie daje sobie rady z logiką i statystyką. Pojawiają się pierwsze notoryczne błędy systemowe. System I powstał w procesie milionów lat ewolucji i jego zadaniem jest ciągłe ocenianie sytuacji w celu zapewnienia przeżycia jednostki: Czy wszystko idzie normalnie? Czy nie pojawiło się zagrożenie życia (nie chciałbym stać się czyimś obiadem!)? Czy pojawia się może okazja do zjedzenia sąsiada na obiad?

Okazuje się, że mechanizmy neuralne wykształcone przez miliony lat w celu zapewnienia przeżycia na sawannie afrykańskiej wciąż w nas funkcjonują i System I rzadko pozwala się zaskoczyć. Daje on (głupiemu) człowiekowi poczucie pewności siebie – tym większe, im mniej wiedzy w głowie, im większa zaś rola instynktu. Do tego właśnie celu służy (głupiemu) człowiekowi heureza podstawiająca w miejsce trudnych pytań, wymagających pracy myślowej, pytania łatwiejsze, na które System I umie odpowiedzieć natychmiast. Oto klasyczny w naszych niedawnych warunkach przykład. Pytanie: kto stwierdził, że XYZ był agentem SB? Odpowiedź: Ależ wszyscy tak mówią!

Według Kahnemanna i Tversky’ego umysł ludzki jest maszynką do pochopnego wyciągania bezzasadnych wniosków i pochopnego podejmowania pozornie uzasadnionych decyzji. Skłania nas do tego właśnie System I, gdy zaś uwierzymy już w słuszność naszego wniosku, System II będzie starał się go uzasadnić, a często wreszcie przyjmie go (wrodzone lenistwo!) bez analizy i kontrargumentów. Obaj badacze przepuścili setki studentów nauk ścisłych (w tym doktorantów!) Massachusetts Institute of Technology oraz Princeton University przez serię prostych – zdawałoby się – testów. W jednym prosili o wycenę kija baseballowego z piłeczką i bez, w drugim o ocenę osobowości tajemniczej kobiety o imieniu Linda. Od 50% do 85% respondentów bez wahania wybrało błędne odpowiedzi. Oba testy weszły odtąd do kanonu psychologii społecznej.

Miliony ludzi każdego dnia padają ofiarą odruchowego, skrótowego procesu decyzyjnego, opartego na łatwych skojarzeniach, bądź stereotypach, zamiast na systematycznym lecz powolnym procesie myślowym. Myślenie jest intensywną pracą, z czego większość z nas nie zdaje sobie sprawy. Dochodzenie do wiedzy, dochodzenie do prawdy, to żmudny proces. Niewielu ludzi stać na taki luksus. Zdumiewająco trafną uwagę w tym kontekście sformułował już w 1897 roku, nie przeczuwając, jak daleko wybiega w przyszłość, Lew Tołstoj, pisząc jako o oczywistości: „Najtrudniejszą sprawę da się wytłumaczyć najgłupszemu nawet osobnikowi, o ile nie ma on ukształtowanej opinii na ów temat; natomiast najprostszą nawet sprawę trudno wytłumaczyć najinteligentniejszemu człowiekowi, jeśli jest on przekonany, że zna – bez cienia wątpliwości – przedkładaną mu sprawę”.

Skutki ignorancji

Połączenie ignorancji/niekompetencji z nadmiarem pewności siebie może skutkować groźnie, np. w Sejmie, lub w Kongresie USA. Może też dawać efekty komiczne. W ubiegłym roku w Kanadzie, w trakcie rozmowy z zasłużonym skądinąd starym Izraelczykiem, byłym żołnierzem Żydowskiej Brygady walczącej z Niemcami we Włoszech w 1945 roku, doszło do kłótni gdy zaprzeczyłem, iżby Jezus nauczał i rozmawiał z ludem jerozolimskim po hebrajsku. To, że ówcześni Żydzi w Jerozolimie rozmawiali między sobą po aramejsku, wie każdy językoznawca i historyk starożytności. Hebrajski znała wówczas jedynie garstka kapłanów. Jednak mój stary rozmówca był zdania, że skoro hebrajski jest obecnie językiem Izraela, musiał być nim od zawsze, zaprzeczanie temu uznał zaś za antysemityzm. Uff!

Darwin pisał w takich przypadkach o ignorancji agresywnej. Częste jej przykłady obserwujemy na ekranach telewizyjnych. Ignorancja częściej niż wiedza prowadzi do przeświadczenia o własnej wartości, pisał Darwin. Testy psychologów wykazują korelację między dużą dozą ignorancji i wzrastającym przeświadczeniem o samowiedzy.

Jedną z głównych przyczyn rozpasanej ludzkiej głupoty jest właśnie złudzenie wiedzy opartej o fragmentaryczne informacje. Anglosaskie przysłowie mówi „A little learning is a dangerous thing”. Z drugiej strony zaś ładowanie do mózgu dodatkowych fragmentarycznych informacji prowadzi do pogłębienia chaosu i przekonania o wszechwiedzy. Decyzje podejmowane na podstawie takiej ‚wiedzy’ są najczęściej błędne. Psychologowie mówią o ‚przekleństwie wiedzy’. Wielu dotkniętych tym przekleństwem wykazuje niezdolność do podjęcia choćby próby zrozumienia stanowiska innego człowieka. Człowiek, pisze Kahneman, ma wręcz bezgraniczną zdolność ignorowania własnej ignorancji.

Złudzenie, iż mamy niepodważalną wiedzę o zdarzeniach przeszłych, prowadzi do niebezpiecznego złudzenia, że potrafimy przewidzieć przyszłość. Tymczasem – żartował Niels Bohr – wszelkie przepowiadanie jest trudne, zwłaszcza zaś przepowiadanie przyszłości.

W 1989 roku Macmillan Publishing Co. wydało w Nowym Jorku książkę Zbigniewa Brzezińskiego pt. Grand Failure (Wielkie bankructwo) i tak się zdarzyło, iż dopiero dwa lata później czytałem w niej (145 str. nowojorskiego wydania) o przewidywanym przez autora rozwoju wydarzeń w ZSSR. Niestety! Spośród czterech możliwych scenariuszy prof. Brzeziński uznał za najbardziej prawdopodobny przeciąganie się kryzysu systemowego bez rozstrzygnięcia przez wiele, wiele lat! Tymczasem ZSSR rozpadał się właśnie w momencie, gdy czytałem o jego długotrwałym gniciu. Panie Profesorze: ja wiem, że jest Pan nieporównanie mądrzejszy ode mnie, ale po co ryzykować, jeśli obaj wiemy, że przewidywanie przyszłości to rosyjska ruletka?

Pieniądze, pieniądze

Przez rynki światowe przewala się kilkaset bilionów (tysięcy miliardów) dolarów w papierach wartościowych. Kilkaset tysięcy bankierów i handlarzy czeka na okazję, aby ‚zjeść sąsiada na obiad’. Do tego potrzebny jest spryt, bezczelność i wiedza, wiedza! Mnożą się więc zastępy ekspertów, politologów i komentatorów, którzy zarabiają na życie analizowaniem sytuacji bieżącej i przewidywaniem zdarzeń przyszłych. W 2005 prof. Philip Tetlock z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii opublikował wywiady z 284 takimi ekspertami i poddał 80 tysięcy ich wniosków krytycznej analizie ex post. Rezultaty były porażające. Eksperci wypadli gorzej, niż szympans celujący rzutką w korkową tarczę. Najgorzej zaś wypadli najlepiej płatni specjaliści. Okazuje się, że ludzie o większym od średniego zasobie nabytej wiedzy cierpią na nadmiar złudzeń co do swej sprawności intelektualnej. Najwięcej szkody może podobno narobić najtęższy ekspert wyposażony w najnowszy komputer.

Parę próbek z najwyższej półki świata finansów, podanych za Endgame (Końcówka) Johna Mauldina, John Wiley & Sons, Hoboken, N.J. 2011, oraz The Ascent of Money (Potęga pieniądza), Nialla Fergusona, Penguin Press, N.Y. 2008.

W kwietniu 2007 r. Międzynarodowy Fundusz Walutowy oświadczył w swym półrocznym raporcie pt. Perspektywy Gospodarki Światowej (World Economic Outlook), iż element ryzyka w gospodarce światowej spadł do bardzo niskiego poziomu i że, jak na razie, MFW nie widzi powodów do niepokoju. Co było wkrótce potem, wszyscy pamiętamy. Rok wcześniej, prof. Frederic Mishkin z Uniwersytetu Columbia, kolega prezesa Rezerwy Federalnej Bena Bernanke, napisał raport oceniający sytuację finansową Islandii jako daleko lepszą od sytuacji USA, Japonii i Europy. Jak się wkrótce okazało, Islandia stała już na skraju przepaści finansowej. Czy Mishkina przekupił rząd Islandii? Nie, po prostu dotknęła go ślepota zawodowa. W Wielkiej Brytanii w 1999 r. ówczesny minister skarbu Gordon Brown postanowił sprzedać ponad połowę państwowych zapasów złota, urządził 17 aukcji i sprzedał 395 ton kruszcu po cenach, wynoszących jedną szóstą obecnej ceny. Brytyjscy podatnicy zostali poszkodowani na sumę ok. 7 miliardów funtów. Brown uznał swoją decyzję za osobisty sukces, w nagrodę za swą przenikliwość został premierem, a zanim rozstał się z tym stanowiskiem, zdążył jeszcze wygłosić sentencję, iż za jego kadencji Wielka Brytania pożegnała się na dobre z fluktuacjami koniunktury gospodarczej. Tym zdaniem Brown położył krzyżyk na dwustu latach badań nad cyklicznością gospodarki i ogłosił nową erę prosperity. Gordon Brown był bzdurą do kwadratu.

Trzy rzeczy najtrwalsze w historii cywilizacji

Zimą 1982 roku zdarzało mi się dyskutować z obecnie dawno już nieżyjącym przyjacielem i zbuntowanym emerytem Andrzejem W. o konieczności usystematyzowania opisu zrębów głupoty ludzkiej, którą zauważaliśmy po obu stronach barykady, mimo iż obaj staliśmy po ‚słusznej’ stronie.  Pomagali nam w tym starożytni, wyczuleni na tę sprawę: wszak nieśmiertelny Cyceron, zanim mu siepacze odrąbali głowę i dłonie, by je wywiesić na widok publiczny, powiedział „Desipio ius gentium” (Głupota prawem rodzaju ludzkiego), zaś Arystoteles, któremu niczego nie odrąbano tylko dlatego, iż wcześniej zdążył uciec z Aten na Eubeę, powiedział „Homo est imbecilitatis exemplum” (tłumaczenie zbędne?). Andrzej W. szczególnie sobie jednak upodobał sentencję Benjamina Franklina: „Trzy są rzeczy najtrwalsze – stal, diament, i ignorancja ludzka”, do czego dodawał z uśmiechem – i niekoniecznie w tej kolejności, przyjacielu.

ROZMOWA Z GORIĄ PO SIEDEMDZIESIĘCIU LATACH

I ten artykuł ma swoją historię… Maszynopis rozmowy z pisarzem Igorem Newerlym przekazałem po kryjomu latem 1987 r. na warszawskim Dworcu Centralnym Krzysztofowi Kozłowskiemu, z-cy red. nacz. Tygodnika Powszechnego. Jak o tym Redakcja pisze w słowie wstępnym, wywiad został następnie zatrzymany w całości przez cenzurę. Po publikacji w drugim obiegu swej ostatniej książki autobiograficznej, Newerly był na czarnej liście w PRL,  nazwisko „wywiadującego” też było nie w smak cenzurze. Rozmowę puszczono do druku dopiero po śmierci pisarza, z trzema wtrętami cenzora, parę miesięcy później. Redakcja opublikowała ją na pierwszej stronie opatrując wstępem:

„Drukujemy ostatni wywiad Igora Newerlego, przeprowadzony latem tego roku przez Jerzego Jastrzębowskiego, autoryzowany i skierowany do „Tygodnika Powszechnego” przez pisarza na krótko przed jego śmiercią. Z przyczyn od nas niezależnych nie mogli-

śmy go opublikować wcześniej. W listopadzie 1981 roku czasopismo „Meritum” opubli-

kowało obszerne fragmenty autobiograficznej książki Igora Newerly „Zostało z uczty bogów”.Przygotowany do druku maszynopis znajduje się w Wydawnictwie „Czytelnik”.

Drukowane kursywą fragmenty w poniższym tekście rozmowy są cytatami z tej książki”.

    ROZMOWA Z GORIĄ PO SIEDEMDZIESIĘCIU LATACH

 

Jerzy Jastrzębowski  –  „…jakiś staruszek …wymknął się z oszalałego tłumu…, zamrugał za szkłami okularów zdmuchując z powiek łzę szczęścia i nagle odezwał się słowami       Puszkina: „Nu wot, synok, wzoszła ona, zwiezda plenitielnawo sczastja”. Walił się carat. Synek nazywał się Goria, miał lat niecałych czternaście i nie wiedział, że będzie polskim pisarzem. Myślał i mówił po rosyjsku. Wiedział, że dzieje się Wielka Sprawa i gotów był wziąć w niej udział. Czy wielu było Polaków w Rosji, którzy również tego chcieli?

 

IGOR NEWERLY  –  Bardzo wielu. Przecież walił się carat! Im wszystkim o to właśnie chodziło. O politycznej działalności rdzennych Polaków niewiele powiem, bo oni byli w Moskwie, Piotrogrodzie, Kijowie, natomiast w głębi Rosji były tylko takie rodziny jak nasza: bieżency – uciekinierzy. W Pienzie grupowali się oni wokół parafii katolickiej przy  ulicy Lekarskiej. Tymczasem wszędzie panowała niesłychana euforia, mówiło się o bez- krwawej rewolucji rosyjskiej. To było wielkie święto, takiego święta już nigdy później nie przeżywałem. A o tym, że rewolucja burżuazyjna przeistoczy się – a raczej zostanie przeistoczona – w rewolucję bolszewicką, o tym nikt nie myślał. Rosja liczyła wówczas 143 miliony ludności, robotników w tym było 2 mln 800 tysięcy. Największe zakłady przemysłowe – wołkińskie, iżewskie, inne – w ogóle o bolszewikach mało słyszały, były pod wpływami socjaldemokracji czyli mieńszewików.

 

J.J. – Zaczęło się prozaicznie:  Najpierw chwosty… wszystko zaczęło się w ogonkach…

 

I.N.- Istotnie: chwosty, niezadowolenie, policja zaczęła wszystko rozpędzać. Partie rewo-  lucyjne nie miały wpływu na wybuch rewolucji. One wszystkie były rozbite: na katordze, na zesłaniu, na emigracji. Zaczęło się bez nich. Dopiero kiedy wojsko, wezwane przez policmajstra, odmówiło udziału w tłumieniu rozruchów i przyłączyło się do demonstran-   tów, wówczas jakby piorun uderzył. Wszystko z nielegalnego chowu, co jeszcze żyło: socjal-rewolucjoniści, socjaldemokraci, bolszewicy, poderwało się i włączyło w ruch.

 

J.J. – „W marcu 1917 roku nie było w Rosji człowieka, który by widział możliwości i warunki dla natychmiastowej rewolucji socjalnej, partia, którą Lenin miał do tego nat-  chnąć, liczyła w dniu jego przybycia ze Szwajcarii zaledwie 5000 członków, w paździer-   niku jednak dokonano przewrotu, a …po trzech latach zwyciężyła rewolucja socjalna. Mędrcy mówili: …żaden cud nie zdoła uratować bolszewików. Ale cud się stał… Bolszewicy nie byli sami… Walka bolszewików, ich odwaga i radykalizm budziły podziw, program partii bolszewickiej rozwiązywał wszystko i dawał wszystko..Jak było naprawdę? 

 

I.N. – Tu są dwie strony medalu: jedna, to uchwycenie i utrzymanie władzy, druga – zbudowanie socjalizmu i o tym mówił nie będę. Natomiast pierwsze zadanie zos-tało dokonane dzięki niesłychanemu zbiegowi okoliczności historycznych. Po pierwsze, dzięki rozchwianiu się władzy administracyjnej i państwowej w wyniku obalenia caratu. Widzi Pan, cała administracja w tym systemie- od gubernatora do stójkowego – była nastawiona na cara. Gdy jego zabrakło, zawalił się cały gmach monarchii. Do tegoż jeszcze żadna partia nie umiała rządzić państwem i bała się tego, może tylko konstytucyj-  ni demokraci mieli pojęcie, jak się to robi, ale oni byli mało popularni. Po drugie, trwała wojna, której cele były Rosji całkowicie obce. Nawet dla inteligencji – co ją to obchodzi- ło? A już chłopa – zupełnie nic. A tu wojna za obce sprawy czwarty rok trwa, leje się krew. To budziło odrazę, i niechęć i bunt. Po trzecie, w marcu-kwietniu 1917 roku na tyłach, poza frontem, zebrała się wielomilionowa masa dezerterów, ludzi, których nau- czono władać bronią i którzy za żadne skarby nie chcieli wrócić na front. Gotowi byli opowiedzieć się choćby za Chińczykami, byle nie wracać na front. Po czwarte, straszny głód ziemi przy obecności wielkich majątków obszarniczych. Gdy rzucono hasło: wojna pałacom, pokój chatom, to oczywiście cała Rosja jak jeden mąż poszła za tym głosem. Te dwa żądania: żołnierze, nie wracajcie na front, i chłopi – bierzcie ziemię, te hasła szerzyły się jak pożar.

Rzecz charakterystyczna: żadna z partii socjalistycznych – a socjal-rewolucjoniści byli

najsilniejszą partią w Rosji i w Konstytuancie – nie wiedziała, że niebezpieczeństwo dla

rewolucji może przyjść z lewa! Do końca nikt tego nie doceniał.
J.J. – Do przejęcia władzy potrzebna była żelazna determinacja: biedni ludzie, straszni

ludzie, tacy właśnie kosili z karabinów maszynowych tyralierę dziewcząt pod Pałacem Zimowym … owe ochotniczki, które uformowały żeński batalion, by bronić ojczyzny przed Niemcem, a poginęły (w kontrataku na bagnety – J.J.) od kul rodaków w obronie legalnego rządu.
I.N. – No, co do tego dodać? One chciały prawdopodobnie mężczyznom powiedzieć, że są przysięgi, którym trzeba pozostać wiernym. Ten epizod obchodzono w Rosji

nabożeństwami, modłami, ja dowiedziałem się o nim, gdy matka – zamiast do kościoła – poszła wyjątkowo na nabożeństwo do soboru. Bardzo to wstrząsnęło ludźmi i było szeroko komentowane, dopiero później w podręcznikach historii jakoś się rozmyło, podobnie jak pochód robotników i rewolucyjnej inteligencji, zwłaszcza studentów, pod Pałac Taurydzki, gdzie urzędowała Duma. Pochód w obronie Konstytuanty przywitany

został salwą. Stało się to niemal dokładnie w dwunastą rocznicę masakry pochodu pro-

wadzonego przez mnicha Hapona, który także salwą przywitano – tyle, że wojska były wówczas carskie.

J.J. – Czy Goria wiedział o tym, że naród rosyjski przez setki lat wyjątkowo dużo

wycierpiał?

I.N. – Sądzę, że tak. Ale te dwa-trzy wieki mongolskiego jarzma, potem trzysta lat prusko-rosyjskiego despotyzmu Romanowych, znaczone katorgami, męczeństwem, to wszystko nie przychodziło do głowy w czasie rewolucji. Wtedy wszystko było świetlane.

Euforia i radość powszechna. Skończyły się nieszczęścia, na horyzoncie nie ma czarnych

chmur, i tak dalej.

 

J.J. – Mimo tragicznych epizodów rewolucja nadal była świętą sprawą?

I.N. – Jakich epizodów?

 

J.J. – Takich jak rozstrzelanie z kulomiotów żeńskiego batalionu przed Pałacem Zimowym.

I.N. – Ach nie, to ona wtedy skończyła się. Okres rewolucji burżuazyjnej był wówczas

zamknięty, zaczął się drugi rozdział. To był przewrót! Lenin genialnie to rozegrał. Wie-

dział, że ma tylko dwa tygodnie czasu na swoją rewolucję: do II Zjazdu Sowietów. Gdy-

by na tym Zjeździe Lenin wystąpił mówiąc: chcemy przejąć władzę od burżuazji, bo są obiektywne warunki po temu, to wszystkie partie socjalistyczne odrzuciłyby jego tezę, a

tymczasem inna sytuacja wynikła, gdy Trocki w rozpiętym szynelu wszedł na salę i

powiedział: jest władza i tę władzę ja wam podaję – jak na tacy! Pełne zaskoczenie.

Przecież oni wtedy nie mogli odrzucić władzy, którą im Trocki dawał. Władzy dawanej nie odrzuca się, posiadanej nie oddaje się. Lenin i Trocki znakomicie to rozumieli. Socja-

liści, eserowie, mogli przewrót piętnować, nie mogli władzy nie przyjąć. Zblokowali się z bolszewikami. Rok nie minął, gdy u władzy pozostali tylko bolszewicy.

 

J.J. – Goria był idealistą: …dla nas to było oczywiste: pobijemy białogwardzistów, prze-

pędzimy interwentów, wyda się odpowiednie dekrety i na wyzwolonej ziemi narodzi się nowe życie w sposób nieodwracalny i zwyczajny, od poniedziałku, powiedzmy, nastanie komunizm.

 

  I.N. – No cóż, Goria był idealistą… Jego naiwności ja się nie wstydzę, bo on w to wierzył mając 15 lat, a przecież społeczeństwo dorosłe i ludzie dojrzali, nawet bardzo wykształceni ekonomiści jak Bucharin w końcu także, mimo zastrzeżeń, poszli za Leninem i wierzyli, że od poniedziałku będzie komunizm. Wierzyli! Cały Komsomoł, cała Partia w to wierzyła. To byli idealiści, karierowiczów wtedy nie było. Biali z jedna-

kową gorliwością wieszali tak komsomolców, jak członków Partii.

 

J.J. – A interwenci?

 

I.N. – Widzi Pan, takiej prawdziwej interwencji w sprawy wewnętrzne rewolucji, to ja się obawiam, że nie było. Obawiam się. Po prostu, w Archangielsku, Murmańsku, Odessie, w portach wyładunkowych alianci zgromadzili ogromne, niebywałe ilości broni dla Rosji, a w 1917/1918 roku wojna właśnie wchodziła w decydującą fazę. Więc alianci

obawiali się, aby te ogromne arsenały nad Morzem Czarnym i nad Białym nie dostały się

w ręce Niemców, z którymi bolszewicy zawierali pokój brzeski. Alianci posłali wojska

dla zabezpieczenia tych składów broni. Na bardziej aktywną interwencję alianci nie mogli sobie pozwolić ze względu na wzmagające się w ich krajach nastroje pacyfizmu i

rozbrojenie.

 

J.J. – Parę miesięcy później polskie wojsko stało się realną przeszkodą w rozszerzaniu

zasięgu władzy bolszewickiej. 24 marca 1918 roku oficer I Korpusu, Konrad Sobczak, pisał w liście z Białorusi: „W Osipowiczach nas trzydziestu ośmiu wzięło do niewoli 40

kulomiotów, w ogóle z bolszewikami to frajda, a nie wojna”. W roku 1920 sytuacja się zmieniła. Wiosną tego roku młodzież kozacka ochotniczo i tłumnie pociągnęła do Pierw-

szej Konnej Budionnego. Wojna z bolszewikami przestała być frajdą. Czemu przypisać tę

zmianę?

 

I.N. – Po pierwsze, masy chłopskie obawiały się, że każdy następny przewrót odbierze

im świeżo zdobytą ziemię. Po drugie, sytuacja zmieniła się, bo po raz pierwszy odwołano się do uczuć narodowych. Przecież dotychczas to nie wiem, czy bolszewicy przyznawali się do Rosji, czy mówili, że bolszewik, to również Rosjanin. Oni przyznawali się do internacjonalizmu, tak trzymali do końca 1919 roku. A wojna polska uderzyła (tu uderzenie pięścią w stół – J.J.) w nacjonalizm rosyjski. I nagle carski generał Rudzki, i Aleksiejew, i mnóstwo kadetów, którzy już byli nielegalni, przyszło Rosji z pomocą. Widzi Pan, dotychczas mówiło się: klasowy wróg, bez różnicy, czy polski, czy niemiecki, a tu nagle obce państwo na własne państwo napada.

 

J.J. – Niemcy też były obcym państwem, w dodatku groźniejszym.

 

I.N. – Tak, ale z Niemcami oni nie walczyli, szybko zawierali pokój.

 

J.J. – Pierwszą wątpliwość w rewolucyjnej świadomości Gori zasiał bunt Kronsztadu: „na krążownikach i torpedowcach, na fortecach i bastionach powiewały czerwone flagi z sierpem i młotem, pod tym sztandarem walczyli i umierając wołali: niech żyją sowiety!”

 

   I.N. Nie tylko to. Chłopskie powstanie Antonowa, to było wielkie powstanie, on panował na obszarze dwóch guberni – tambowskiej i pienzeńskiej. Zorganizował wzoro- wą armię. Bolszewicy nie mogli dać sobie z nim rady. Dopiero dzięki fortelowi Kotowskiego, o którym wspominam w książce, udało się rozbić jego gwardię. To było ogromne powstanie i ludzie twierdzili, że bynajmniej nie kułackie: nie tylko zamożni chłopi, również biedniacy szli za nim. No i w jakieś trzy miesiące po zlikwidowaniu powstania Lenin wezwał delegację chłopów z tego obszaru, zapowiedzial zniesienie kontyngentów i wprowadzenie prodowolstwiennawo nałoga (podatku rolnego – J.J.), co oznaczało złagodzenie polityki na wsi. Ale tych, którzy o to walczyli, już wśród żywych nie było. W dyskusji z przyjacielem Hannibalem usłyszałem wówczas, że wszelki opór, każdą próbę usamodzielnienia się Partia musi przede wszystkim stłumić, a potem co sensowne przejąć i zrealizować. Ta teoria, nie teoria – ta praktyka!, bardzo mnie zaniepo-

koiła.

 

J.J. – Powrót Gori do Polski odbył się wpław przez Horyń: „Na tamtym brzegu inna mowa, kultura, ustrój, obyczaje, stosunki, ubranie, papierosy i pieniądze, życie tak inne,

że będę musiał wszystko zaczynać od nowa, kto wie, może i duszę przeszczepiać do tego

wszystkiego, a czy się przyjmie?  Czy łatwo się przyjęła?

 

I.N. – Tak, niespodziewanie łatwo. Widocznie znalazłem jakieś atrakcyjne pokłady polskości, jeśli już po dwóch latach czułem się swojsko. Pomocne było to, że od razu trafiłem do polskiej rodziny. Wuj Stefan Seferyniak był leśniczym w latach pułtuskich i u

niego się kurowałem po przejściach więziennych. On mnie przyjął jak syna, mimo że miał już sześcioro dzieci. Niekiedy w sobotę ja zakładałem konika i jechaliśmy te osiem kilometrów do Pułtuska do knajpy wdowy Lewandowskiej, gdzie miejscowa socjeta zbierała się, by uczcić jakąś okazję, ale uczcić kulturalnie. Miejscowi notable wiedzieli, że jeśli amfitrionem takiej uczty wybiorą Stefana Seferyniaka, to wszystko będzie na poziomie, nie będzie chamstwa, bo on wiedział, jak to się robi, służył był u mojego dziadka w Białowieży jako oberjegier i bywał z wielkimi panami.

 

J.J. – On bywał z wielkimi panami zaś pan poznał – w Symbirsku, Odessie, Charkowie,

Kijowie – proletariat rosyjski z jego mizerną kondycją. Czy przejście przez Horyń istot-

nie zaznaczyło dużą różnicę?

 

I.N. – Ogromną. Po tamtej stronie ja nie mogłem zrobić kroku, bo wszędzie posterunko-

wi bądź cywile, aż strach było usta otworzyć. Przebrnąłem Horyń, a tu na prawo i na lewo, kilometrami, nie ma posterunków. Ja już zmęczony, dwadzieścia kilometrów w nogach, ociekam wodą, a tu znów idę kilometrami, brnę przez błonia nadrzeczne – nikogo. Wreszcie widzę konia z wojskowym siodłem: komendant straży granicznej. Prze- nocowano mnie na posterunku z siedmioma żołnierzami. Głodny tak byłem, że moją pro-

tezę bym sprzedał za kiełbasę, a miałem od matki trochę dolarów, którymi się ze mną podzieliła. Pytam: można tu dostać coś do jedzenia? Trzeba to uczcić, bo przecież ja nie miałem szans o protezie przejść tę granicę – to był cud! Tak, mówią, wszystko tu można

dostać, ale pieniądze potrzebne. Pytam, po ile dolar? Akurat było po reformie Grabskiego

Mówią, jeden dolar – pięć złotych. Żołnierzowi dałem dwadzieścia dolarów, on dla mnie wszystko kupił i nie oszukał mnie! Przecież mógł powiedzieć dowolną sumę i ja bym nie

wiedział, że oszukuje. A on nie oszukał!

 

J.J. – Obrazy znad granicznego Horynia zachował Pan w pamięci tak dokładnie, że aż boleśnie, z takim bogactwem szczegółów i kolorów… Czy to radość, czy może nostalgia za utraconym ideałem lat młodzieńczych?

 

I.N. – Nostalgia? Nie, tego doszukiwać się nie można. Moją stawką była własna głowa. Ja do ostatka nie wierzyłem, że ucieczka się uda. Chociaż miałem przecież sen! Jadąc pociągiem do przygranicznego miasteczka zdrzemnąłem się w tłoku i zobaczyłem, że mój pociąg jedzie z powrotem w głąb Rosji, ale pora roku nie ta – choć krajobrazy podobne – i ja już nie ten: już jestem dojrzałym mężczyzną! Ocknąłem się i niczego nie zrozumiałem. Dopiero później uświadomiłem sobie, że jeśli widziałem siebie dorosłym mężczyzną, to znaczy, że jednak ocaleję! I to dodało mi ducha: ten fuks przejdzie! I prze-

szedł – cudem! Przecież kiedy ja, przysiadłszy się do ogniska pastuszków gotujących kartofle, zobaczyłem umówiony sygnał i, podnosząc się, założyłem pince-nez, aby lepiej widzieć drogę, nagle zobaczyłem łeb konia wyłaniający się znad krzaków. Zdążyłem tylko zdmuchnąć cwikier do kartoflanki i naczelnik straży granicznej otarł się o mnie cholewą, popatrzył z góry i minął nic nie mówiąc. A miałby coś do powiedzenia, gdyby u chłopca wiejskiego zobaczył na nosie pince-nez! Matka mnie przestrzegała: tylko w ostateczności zakładaj te okularki.

 

J.J. – Jakie były losy matki?

 

I.N. – Leży na Bajkowskim cmentarzu katolickim w Kijowie. Mama miała wyjechać legalnie, ale bała się o mnie więc podzieliła pieniądze po połowie i wysłała mnie pierw-

szego. Po mojej ucieczce matki nie wypuszczono. Spróbowała tej samej drogi przez Horyń, lecz trafiła na innych przemytników. Obrabowali ją z pieniędzy, za ostatni grosz

wróciła do Kijowa, a tam już mieszkanie i wszystko sprzedane. Biedowała strasznie aż do śmierci.

J.J. – Wspominając kres życia swego przyjaciela Hannibala (Bagornego) pisze Pan:

„Nawet kury w rosole nie zostało z górnych marzeń i dążeń dwudziestego wieku.” Czy to nie zbyt ostry wyrok na idealizm Gori i jemu podobnych? Ktoś tam może chciał dobrze?

 

I.N. – (…) Rzeczywiście każdy wolałby kurę w rosole, zwłaszcza w Rosji. (- – – -)

[Ustawa z dnia 31.VII.1981 r. O kontroli publikacji i widowisk, art. 2  pkt. 3 (Dz. Ustaw, nr 20, poz. 99, zmiana; 1983, Dz.U., nr 44, poz. 204)].

Proszę pomyśleć o Stalinie i jego środkach. Przecież mistycznie rzecz ujmując, to był jakby jakiś Antychryst czy inne monstrum o ludzkiej twarzy. Ale, panie, komunizm on

zbezcześcił, a mocarstwo zbudował. I z tym zbudowanym mocarstwem ciężkie będą sprawy – o, teraz Gorbaczow ma problem. Bo jeden po drugim, jeden po drugim elementy odejmowano i w końcu ludziom nie zostało (- – – -) wiary. Czy Gorbaczow teraz sobie z tym poradzi?

Na szczęście wyrosła wspaniała inteligencja radziecka, tylko dać jej teraz swobodę myśli, głosu. Komenderowanie nie wystarczy. Mam wrażenie, że jest on w to szczerze zaangażowany, oczywiście z pobudek egoistycznych, bo bez egoizmu nie ma mocarstwa.

 

J.J. – Może więc po siedemdziesięciu latach w karcie dań pojawia się zapowiedź „kury w rosole” zamiast sztywnych dogmatów?

 

I.N. – No, będzie trudno. Jak urodzonego optymistę przez całe życie robiono pesymistą, to nie będę wygłupiać się z prognozą optymistyczną, jakkolwiek jej pragnę. Zresztą co tu

prognozować jeśli ludźmi i narodami rządzi nie historia, lecz przypadki.

 

J.J. – Czy historii nie ma?

 

I.N. – Nie ma, panie, nie ma! Historii jako procesu, rządzonego obiektywnymi prawami

w danym okresie nie ma. (- – – -) [Ustawa z dn. 31.VII.1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2 pkt. 3 (Dz. U.. nr 20, poz. 99, zmiana: 1983, Dz. U. Nr 44. poz. 204)].

Mój profesor Ludwik Krzywicki na wykładach socjologii często powtarzał: „ Nie zrozumiemy nic z historii dwudziestego wieku, jeśli nie zbadamy gruntownie zjawiska zbiorowej psychozy”. To samo przepowiedział bez mała sto lat temu [w 1895 r. – J.J.]

francuski socjolog Gustaw Le Bon.

 

Z  IGOREM NEWERLYM rozmawiał latem 1987 roku JERZY  JASTRZĘBOWSKI.

Brygadier Kopeć

Dziennik podróży do „niższej Kamczatki”

Brygadier Kopeć

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Pamiętam, gdy stary Władysław Kopeć wchodził do salonu, nawet panie podnosiły się z miejsc. Majestat bił od dwumetrowej postaci, od policzków ściętych wołyńsko-białoruskim mrozem. Gdy później w szkole słuchałem o „żubrach litewskich”, w wyobraźni zamiast Sapiehów i Radziwiłłów – jawił się stary Kopeć.

Do rewolucji był administratorem wołyńskich dóbr Kossaków w Niższej Pohoryle i Skowrodkach. Rewolucyjne perypetie Władysława i Marii Kopciów, z córeczką Renią i maleńkim Władeczkiem, opisała Zofia Kossak-Szczucka w „Pożodze”.

Maleńki Władeczek dorósł ojca tuż przed drugą wojną, gdy został inżynierem i moim ojcem chrzestnym. Pieszczotliwie i przekornie, nazywano go Żuczkiem z racji olbrzymiego wzrostu i łagodnego serca. Jego akowskie pseudo – „Żortajewski” – pobrzmiewało echami białoruskich borów i pieśni powstańczych 1863 roku.

Według legendy, ród Kopciów wywodził się od twerskiego bojara, który schronił się w Rzeczypospolitej przed kaźnią Iwana Srogiego. Bojar otrzymał klejnot szlachecki i dobra na Białorusi – w ówczesnej Litwie. Za ostatniego Jagiellona ród Kopciów był już rozgałęziony i wpływowy. Podupadł po wojnach moskiewskich siedemnastego wieku.

Tyle legenda, zaś powtarzając ją, Kopciowie uśmiechali się pobłażliwie.

Wykłady Mickiewicza

Gdy w latach osiemdziesiątych młodszy Władysław Kopeć (miał wówczas blisko 70 lat) umierał w Poznaniu, pozostawiając trzy dorodne córki, lecz żadnego męskiego potomka, pani Stefania Kopciowa poprosiła mnie o przejrzenie archiwum rodzinnego po mężu. Obok starych fotografii i srebrnych monet, znalazłem prawdziwy skarb: pierwodruk sprzed 150 lat „Dziennika podróży” Józefa Kopcia. Przepisałem go odręcznie w ciągu dwóch nocy. Domyślałem się, że jeśli Biblioteka Narodowa miała egzemplarz, to prawdopodobnie wśród prohibitów.

Historycy doby rozbiorowej wybaczą mi zauroczenie małą książeczką, znaną wśród niewielu, poza specjalistami tego okresu. Nie dla nich piszę ten tekst. Pierwszym zauroczonym był wszak Adam Mickiewicz, który wspomnieniom swego rodaka poświęcił dwa pełne wykłady na College de France w maju 1842 roku. Gdyby można było sobie wyobrazić – a nie można – połączenie postaci Robinsona Crusoe, Waleriana Łukasińskiego, Jana Skrzetuskiego i Bronisława Piłsudskiego (na Sachalinie), otrzymalibyśmy postać Józefa Kopcia. Kim był?

Zawód – wojskowy

„Urodziłem się w roku 1762 (…) w litewskiej prowincyi, powiecie pińskim. Ojciec mój (…) miał w tejże prowincyi majątek mierny od pradziadów, wychowywał mnie w domu, ucząc tylko języka narodowego, łaciny i jeometryi.”

A więc: indygenat szlachecki w kowanej skrzyni, lecz żupan płócienny i szabla na parcianych rapciach. Z takich rodzili się najwybitniejsi żołnierze, jako że najlepszy ziemniak – z piachu. Żołnierzem został Kopeć w wieku chłopięcym: „Gdy kończyłem szesnaście lat, oddany byłem do wojska kawaleryi narodowej za prostego żołnierza, pod komendę Jerzego Kołłątaja (…)”.

Dla ubogiego szlacheckiego syna mozolna to była kariera: „A tak idąc stopniami od gimejny (szeregowca – J. J.), unteroficera, towarzysza, namiestnika-chorążego, podporucznika, porucznika, majora, wice-brygadyera, brygadyera, przez lat dwadzieścia służąc, z trudnością dostępowałem stopnia dla tego, że majątek był szczupły, a rangi podług zwyczaju w tamtych czasach w Polsce były kupowane (…).”

W czasie wojny polsko-rosyjskiej 1792 roku Kopeć był już starszym oficerem. Rozgoryczony kunktatorstwem naczelnego dowództwa pod księciem Józefem Poniatowskim, wypominał: „Gdzie pozycja była dobra, z tamtąd rejterować kazano, gdzie przeciwnie, tam bić się byliśmy przymuszeni (…) Nastąpiło armistycyum, sejm targowicki, zabór kraju i kilkanaście tysięcy dobornego żołnierza z krajem razem poszło w niewolę moskiewską, którzy później muszą przysięgać i wnijść w służbę imperatorowej Katarzyny (…) Byłem i ja zabrany z brygadą drugą litewską, w randze majora.”

Ważny fakt Kopeć podnosi: został zabrany z Polski jako carski poddany z terenów pierwszego zaboru, toteż po przejściu na polską stronę mógł być osądzony przez carski sąd jako buntownik i zdrajca.

Buntownik

Okazją do przejścia stało się powstanie narodowe 1794 roku, znane nam dzisiaj jako kościuszkowskie. Wieść o nim z opóźnieniem dotarła pod Kijów, do litewskiej brygady, której Kopeć był wówczas faktycznym, choć nie formalnym, dowódcą. Krewki Litwin nie zastanawiał się: „…z brygadą poszedłem więc sto mil (ponad 700 kilometrów – J. J.), na przebój z Kijowa krajem już zabranym i w koło opasanym przez obce wojska. Za mną (…) ruszył z brygadą jenerał Wyżkowski, porzuciwszy też swojego szefa (…) Z głębokiej Ukrainy szło za mną traktem od trzech tysięcy kawaleryi, którzy też poporzucali komendantów swoich, a o których ja nie wiedziałem”.

Brygada Kopcia doszła – wprost pod Maciejowice. 10 października 1794 roku rozegrała się bitwa: „Prawe skrzydło najprzód złamane zostało, gdzie zabrany jenerał Sierakowski, Kamiński i Kniaziewicz (…) Poszedłem na przebój, ale spotkany od świeżej kawaleryi, pobity i cztery razy raniony, razem z Kościuszką zostałem wzięty.”

Odartego z munduru i butów, ciężko rannego jeńca rosyjscy żołnierze przykryli pod wieczór parującymi jeszcze skórami ze świeżo zarżniętego bydła, by nie zamarzł w czasie nocnego przymrozku. „Był wówczas komendantem nad niewolnikami jenerał Chruszczow (…)”

Kościuszkę i Juliana Niemcewicza Chruszczow odesłał do Petersburga. Innych jeńców-oficerów – do Kijowa, gdzie generałowie Sierakowski, Kniaziewicz i Kamiński „zostali wolnymi jako jeńcy z pozostałej Polski, a mnie przywłaszczyli za poddanego jako wyszłego z ich kraju z wojskiem buntownika (…). Już nie miałem żadnego towarzystwa; ani też warta chciała do mnie gadać ani odpowiadać”.

Po sześciu dniach lizania ran w kijowskim więzieniu przyszedł rozkaz przewiezienia brygadiera – ten stopień nadał mu Kościuszko w przeddzień fatalnej bitwy – do Smoleńska.

Reportażysta

Tu rozpoczyna się właściwa opowieść brygadiera, opowieść, która stawia go – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – w czołówce reportażystów ówczesnej Europy.

Na początek, pyszny opis środka lokomocji, z którym przyjdzie mu zżyć się przez następne dwa lata. Kibitka, przez Rosjan zwana „czornyj woron” (czarny kruk), „miała model kufra, obita w koło czarnymi skórami, a w środku żelazną blachą, z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura do spadu. Ten kufer był bez żadnego siedzenia, ani jeszcze byłem z ran nie wyleczony, dawano mnie wór ze słomą (…)”.

Według mojej wiedzy (historycy zechcą mnie poprawić), jest to pierwszy tak dokładny opis środka transportu, którym przez pokolenia wybitniejsi przedstawiciele podbitego narodu, a również niektórzy Rosjanie, podróżowali na wschód. Pomniejszych – pędzono pieszo.

„Na zmianie poczt wszędy się lud zbierał dla ciekawości, coby to było zamkniętem w tym kufrze, ile że dwóch zbrojnych na wierzchołku kibitki siedziało. Szóstego dnia posłyszałem turkot bruku, był to Smoleńsk.”

Następne trzy miesiące nasz brygadier spędził jako aresztant specjalnego nadzoru („włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko, bez imienia”) w twierdzy, którą dzisiaj kusiłoby nazwać lochami NKWD. Lecz twórca rosyjskiej policji politycznej, Aleksander hrabia von Benckendorff, miał w owym czasie dopiero 11 lat, więc nie były to lochy ochrany. Była to gubernialna komendantura żandarmerii wojskowej.

Grudzień w Smoleńsku bywa przeraźliwie mroźny. „Zimno było do niewytrzymania (…) Drzewa kazałem mojej warcie po trzy kawałki wkładać w piec; jak się nagrzało kilka cegieł, wchodziłem w piec, aby się ogrzać. Zachorowałem w końcu tak śmiertelnie, że nie obiecywałem sobie życia dla zimna, głodu i nędzy (…) Doktór już zadecydował, że żyć nie mogę…”

Przeżył. Co więcej, przeżył przesłuchania, w trakcie których oficerowie śledczy próbowali skłonić go do przyznania się do zasadniczego dla nich faktu: czy jako oficer składał był przysięgę na wierność carycy Katarzynie? Przyznanie wystarczyłoby do skazania go na śmierć: „ja tylko prawie jeden z rodzaju więźniów dystyngowałem się jako ten, który zbuntowałem wojska i wyszedłem na ich czele i biłem się z Moskalami, skąd za mną inne regimenta ruszyły.”

Kopeć wiedział, że może uratować życie jedynie uporczywym zaprzeczaniem głównemu zarzutowi. „Szczęściem mojem było, żem był ostrzeżonym od kapitana Mało-Rosyana (Ukraińca – J. J.), która mnie wiózł z Kijowa do Smoleńska; nauczył mnie, aby zawsze jednego słowa i eksplikacyi trzymać się i mimo zbijania i strachów zawsze trzymać się jednego.” Skąd my to znamy?

Uparty Litwin uratował życie podwójnie: z choroby (prawdopodobnie było to ciężkie zapalenie płuc) i z kaźni carskiej.

„W czwartym miesiącu mego pobytu w Smoleńsku przyszedł rozkaz Katarzyny, aby wszystkich jeńców Polaków rozwieść na różne miejsca, dla mnie zaś ukaz oddzielny, żeby imię moje odjąć, dać tylko numer więzienny (…) i pod tytułem bezimiennego posłać do niższej Kamczatki.” Więźnia o wyroku jednak nie powiadomiono. Wsadzono go po prostu do kolejnej kibitki.

Od momentu uwięzienia Kopeć dostawał ze skarbu carskiego trzydzieści kopiejek „gaży niewolniczej” dziennie, za które straż kupowała mu (a pewnie i sobie) żywność, opał i lekarstwa. Przekupiony kilkunastoma kopiejkami, stary żołnierz szepnął mu, iż delegację mają do Irkucka.

Podróżnik

Ze Smoleńska jechali na wschód – przez Moskwę, Kazań, Tobolsk. Forsowna to była podróż.

„Od Smoleńska do Irkucka trzech żołnierzy z mojej straży zginęło, nogi albo ręce połamali, spadając z wierzchołka kibitki. Gdy pijani i nieuważni z gór lecieli, zdarzało się to często (…) kibitka się wywraca i konie wleką po ćwierć mili, a ja zamknięty tłukę się jak śledź w beczce, lecz że byłem owinięty worem, sieczką i słomą, to mnie ratowało.”

W europejskiej części Rosji dowódca konwoju przestrzegał ostrych środków bezpieczeństwa. „W Kazaniu, gdym stanął na kilkudniowym spoczynku (…) pierwszego dnia nie opatrzyli się, że moje okno z drugiego piętra było na ulicę; warta moja tego nie uważała, a ja wolno patrząc, postrzegłem kilku Polaków oficerów znajomych i rozmawiałem z nimi i zainformowałem się o wielu rzeczach. Lecz na nieszczęście moje gdy dostrzeżono, kazano natychmiast okno na głucho zabić i powróciłem do mojej dawnej sytuacji.”

Za Uralem środki ostrożności zelżały, bo też nie było już dokąd uciekać. „Na tejże drodze napotkałem po kilka set ludzi obojej płci na zsyłkę pędzonych (…) przy bardzo małej straży (…). Uciec tam żaden nie może, gdyż nigdzie nie masz pobocznych koloniji; prócz na jednej chyba drodze, która przez Piotra Wielkiego temi dzikimi i ciemnemi lasami robiona do Irkucka. Te kolonije osadzone tylko dla samej poczty; gdyby zaś który chciał z niewolników w bok gdzie się schronić do lasów, zostanie od zwierząt zjedzony.”

W czasie ponadpięciomiesięcznej podróży z Kazania do centrum Syberii Kopeć napotkał istną wieżę Babel ofiar caratu. Poza Rosjanami, zsyłanymi „na osiedlenie”, jedna nacja wyróżniała się liczbą: „W tejże podróży napotkałem do dwóch tysięcy Polaków, którzy byli pędzeni ku Czarnemu morzu na okręta”. W innym miejscu: „Na tej samej drodze, po różnych kolonijach i pocztach znajdowaliśmy bardzo wielu Polaków, którzy jeszcze od barskiej konfederacji pozostawali i już z nich wielkie kolonije rozmnożyły się”. I dalej: „Na drodze blisko Irkucka wiele bardzo przejeżdżałem kolonij, w których znajdowałem Polaków, Prusaków, Szwedów. Ci ludzie zabrani byli w dawniejszej wojnie (…) i nie zostali uwolnieni, gdyż podali ich za zmarłych (…).”

Nie przytaczam tu przepysznych opisów etnograficznych, którymi brygadier wypełnia wiele stron swego „Dziennika podróży”, zwłaszcza na odcinku między Kazaniem i Tobolskiem. Opisuje cechy fizyczne i obyczaje codzienne, weselne, łowieckie, jakimi odznaczają się „Tatary, Czerkassy, Wodziaki, Syryanie, Mogołowie, Czeremisy, Czuwasze i Ostjaki”.

Czytelnik spyta, skąd takie opisy, skoro autor trzymany był pod strażą? Jest na to pytanie zaskakująco prosta odpowiedź, którą zachowam na później, by nie rozrywać toku narracji.

Pięćset wiorst przed Irkuckiem dodano do konwoju pięciu innych Polaków: przeora klasztoru dominikanów w Rakowie, dwóch pułkowników wojska polskiego i dwóch szlachciców z oszmiańskiego zaścianka. Tej samej nocy, według Kopcia, dowódca konwoju sfingował kradzież swej kasy służbowej. „Gdy już dzień nastał, (…) wstaje, porywa się nasz oficer, zżyma się, szuka przy łóżku i powiada, że pulares mu został ukradziony, w którym były nas wszystkich pieniądze, jakie tylko kto miał, ponieważ niewolnikowi nie wolno ich mieć; pieniędzy skarbowych też miał bardzo wiele (…). Sam przecież się okradł, wyszedł w nocy i podłożył pod kamień blisko przewozu (…) o czem się później dowiedziałem. Sprowadza niższy sąd do naszej kwatery, każe siebie rewidować, nas wszystkich i rzeczy nasze. Sąd nic nie znalazł, tylko księdzu przeorowi jeden z tych Ichmościów ukradł zegarek”.

Kurier pocztowy przywiózł z kwatery gubernatorskiej lub z dowództwa okręgu (Kopeć tego nie podaje) dodatkowe pieniądze wraz z surowym rozkazem, aby przyśpieszyć podróż. Było późne lato 1795 roku, gdy konwój stanął u bram Irkucka.

Z karawaną kupiecką

Traktowanie więźnia uległo znacznej poprawie.

Po raz drugi w swej odysei (za pierwszym razem był to „kapitan Mało-Rosyan”, który prawdopodobnie uratował Kopciowi życie, wioząc go na przesłuchania do Smoleńska) napotkał nasz podróżnik wysokich rangą Rosjan, którzy chętnie rozmawiali z nim po polsku. Polska leżała wprawdzie pokonana i rozszarpywana przez obce zabory, lecz na krańcach Imperium kołatały się resztki dawnej fascynacji polską kulturą. Warto przypomnieć, że sto dziesięć lat przed opisywanymi tu wypadkami przyrodnia siostra późniejszego cara Piotra, regentka Zofia, wprowadziła polszczyznę na Kreml jako oficjalny język dyplomacji moskiewskiej; że nawet za cara Piotra, w 1697 roku, poseł rosyjski w Wiedniu, Borys Szeremietiew, prowadził negocjacje na dworze Habsburgów wyłącznie po polsku. Ale to dygresja. Jesteśmy wciąż w Irkucku, późnym latem 1795 roku.

Brygadiera osadzono w wygodnym domu miejscowego kupca i po raz pierwszy zaczęto mu oddawać honory należne jego randze. „Komendant miasta, bardzo ludzki człowiek, przysłał mi jeść z swojego stołu. Nie było sztućców, tylko sama łyżka, gdyż niewolnikowi nie daje się noża nigdy. Nazajutrz odwiedził mnie tameczny doktór, człowiek bardzo uczciwy (…), ponadawał mi bardzo wiele różnych lekarstw, ostrzegając, abym to menażował (oszczędnie używał – J. J.), bo już tam dalej ani doktora, ani lekarstwa nie znają.”

W ten pośredni sposób Kopeć dowiedział się, iż Irkuck nie był celem jego podróży. Po kilku dniach komendant miasta – ku zdziwieniu brygadiera – przyszedł, by pożegnać się z nim osobiście i włożyć do kibitki grube futro jelenie. Kopeć jechał w krainę, w której mrozy zaczynają się już we wrześniu.

Istotnie: „W Jakucku takie jest zimno jak w żadnej części Syberii (…) W Jakucku przebyłem część zimy do wiosny”. Następują opisy życia i obyczaju Buriatów oraz Jakutów, później również Tunguzów, opisy przypadkowych spotkań z kolejnymi polskimi zesłańcami. Trwały intensywne przygotowania do wyprawy przez dziką krainę, rozciągającą się od rzeki Leny do Morza Ochockiego. Brygadier przyzwyczaił się już do skali podróży syberyjskich, notując z ulgą, iż „od Jakucka do Ochocka liczą niecałe trzy tysiące wiorst”. Czyli tylko trzy tysiące kilometrów w terenie, gdzie już kibitki nie jeździły, bo dróg nie było żadnych.

Miał jechać z karawaną kupiecką w cztery tysiące koni. Na Syberii wszystko jest ogromnych rozmiarów.

„Kupcy posłani z Irkucka przybyli z (…) towarami rzeką Leną, do Jakucka (…) bydło było za bezcen, kupują i rżną, mięso wędzą, a w skóry mokre bydlęce obszywają swoje towary. (…) Godzą Jakutów z kilku tysiącami koni, na każdego konia zawieszają wagi po cztery kamienie z każdej strony (…), biorą żywność trzymiesięczną. Jakuci mają zaś żywność dla siebie, (…) wory skórzane nalane mlekiem, z którego potem masło robi się. Mają też mięsa bydlęce wędzone, a kiedy tego zabraknie, jedzą i konie.”

Pod koniec XVIII wieku był to dla Europejczyka teren dziewiczy. Opisy drogi przechodzą pojęcie dzisiejszych podróżnych: „Drogi żadnej, tylko strasznemi górami i wąwozami (…). Są jeszcze znaki po kościach końskich (…), gdyż konie padają po drodze, część od niedźwiedzi zjedzona. (…) Przechodząc najwyższe góry, są tak wąskie miejsca, że ledwo człowiek pieszo i po jednym koniu może przeprowadzić, a z obu stron straszne przepaście, gdzie mieliśmy kilka przypadków, że po kilkanaście koni z ludźmi zginęło.”

W tej podróży brygadier po raz kolejny zetknął się z fatalnym typem urzędnika carskiego. Warto tu zauważyć, że Kopeć nigdzie nie składa winy za swoje nieszczęścia na naród rosyjski. Odwrotnie: podkreśla, jak często Rosjanie przychodzili mu osobiście z pomocą i życzliwością. Irkucki doktor, prócz lekarstw, dał mu po kryjomu w podarunku do kibitki „wór wielki skórzany, mocno zawiązany, zalecając abym te ziółka zażywał codziennie, wiele chcę. W drodze gdym rozpakował, znalazłem w miejsce ziółek kilka funtów kawy tartej surowej i głowę dużą cukru”. Kawa i cukier w środku Syberii dwieście lat temu były rarytasem, lecz Rosjanie i państwo rosyjskie to były dwie różne sprawy.

Czterdzieści lat po wyprawie brygadiera Kopcia Adolphe markiz de Custine – bystry obserwator, podróżujący po Rosji nie kibitką, lecz karetą – notował: „W głębi duszy ludu rosyjskiego nieuniknionych spustoszeń dokonała arbitralna władza, posunięta do najdalszych konsekwencji. (…) Deportuje się masowo całe wioski i powiaty, (…). Dzięki piekielnej kombinacji niewolnictwa z brakiem stałości i przyzwyczajenia, poddany jest w ruchu, nie będąc wolnym. (…) W Rosji historia jest moralną własnością państwa, tak jak ludzie i ziemia są jego własnością materialną. (…) Chłop, narażony na te huragany z woli najwyższej władzy, nie kocha już swojej chaty.”

Z perspektywy historii wiemy to dzisiaj, zaś brygadier Kopeć instynktownie czuł, iż państwo rosyjskie to nie wspólna kultura lub język, nie terytorium-ojcowizna, lecz car i jego urzędnicy. Bywali wśród nich urzędnicy spod ciemnej gwiazdy. Książę Myszyński, „naznaczony na komendanta” do Ochocka podróżował w wielkiej karawanie wraz z brygadierem:

„Nie miał on nad tą karawaną żadnej władzy, bo to była kupiecka, ale ją sobie przywłaszczył (…) i zażył subordynacyi nad tymi narodami (…). Niektórych pałaszem porąbał i przyprowadził do wielkiego nieszczęścia, bo narody porzuciwszy wszystko (…) rozsypali się po lasach i górach. Staliśmy na jednem miejscu trzy dni i żadnego z nich nie widzieliśmy; niektórzy kupcy, umiejąc język jakucki, powłazili na drzewa i zaczęli wołać ich językiem, zaklinać na ich bogów, aż nareszcie dali się nakłonić”.

Po kilku miesiącach (Kopeć nie datuje dokładnie poszczególnych etapów podróży) karawana stanęła u celu: „Ochock leży nad samym oceanem, na piasku (…); znajduje się domów drewnianych do sześciudziesiąt”. Tam też brygadier dowiedział się, że to jeszcze nie koniec jego wędrówki. Był to moment, w którym Kopeć po raz pierwszy był bliski załamania; wszak myślał, że dowieziono go już na kraniec świata.

„Komendant dla przywyknienia do powietrza morskiego kazał mnie często prowadzić i bawić po nad morzem. Jednego czasu siedzę na wyrzuconym drzewie, przypatruję się tysiącznemu stworzeniu, słyszę, że ktoś po kamieniach idzie do mnie i postrzegam człowieka dość wspaniałego i w pięknym ubiorze. (…) Zbliża się do mnie i pyta z jakich narodów jestem człowiek? Odpowiadam, że z nieszczęśliwego. Rzecze mi: to zapewne Polak jesteś; znam ten naród i jego interes.”

Był to kupiec rosyjski, „rodem Greczyn”, który szybko znalazł wspólny język z Kopciem i znajomych aż z Krakowa. Pytał się go brygadier, czy nie wie „o mojem dalszem przeznaczeniu, odpowiada, że nie wie, bo już tu ziemia się zakończyła. Jest tylko na oceanie półwysep, który zowią ziemia Kamczacka (…), może tam będziesz posłany. Może Opatrznością zostaniesz kiedy uwolniony, ale tu jest zwyczajem, że za umarłych podają.”

Serdeczny kupiec przekupił wartę, dostarczył brygadierowi papier, pióro i atrament, zobowiązał się potajemnie dostarczyć listy „drogą handlu do Petersburga i po śmierci Katarzyny rozdał Polakom naszym”.

Jak się później okazało, listy dotarły do adresatów w najlepszym terminie, lecz tymczasem brygadiera szykowano do nowego etapu wędrówki.

„Była dla mnie wydana niewolnicza dwuletnia gaża, za którą nakupowano różnych rzeczy (…) sucharów, słoniny wędzonej, która tam jest niezmiernie droga, krup różnych, tytuniu, itd., ale to wszystko w niwecz poszło później, gdy przy rozbiciu okrętu pozamakało.”

Rozbitek

Daniel Defoe i Jules Verne nie dorównują Józefowi Kopciowi – mimo jego amatorskiego stylu – jeśli chodzi o opisy huraganów i katastrof okrętowych. Defoe ukradł życiorys angielskiemu żeglarzowi (nazywał się Alexander Selkirk), by stworzyć postać Robinsona Crusoe. Kopeć niczego nie kradł, nie przepisywał, sam przeszedł próbę ognia i wody. Dopiero Joseph Conrad przewyższył go dramatyzmem narracji. Defoe i Verne w życiu nie umoczyli się w słonej wodzie. Obaj Józefowie przeżyli tajfun.

Kopciowe opisy dwóch katastrof (pierwszej był świadkiem w porcie ochockim, w drugiej sam uczestniczył) tchną autentyzmem. Oto słyszymy przeraźliwy skrzek ptaka – zwiastuna burzy, rosyjskiego burewiestnika, któremu chwytający go nieostrożnie marynarz złamał skrzydło, w konsekwencji sprowadzając demony huraganu na okręt:

„Był to naówczas szturm tak wielki, jakiego nie doświadczali ci żeglarze (…). Przeleciał bałwan przez okręt, wszystkie liny i maszty zaczęły pękać. Było do kilkudziesięciu beczek na wierzchu okrętu z wodą i z soloną rybą (…), wszystko to pozrywało się z więzi i ludziom nogi łamało. Niektórzy zaczęli skakać z okrętu, choć brzeg był jeszcze daleki, ale wody nie było nad półtora łokcia. Najprzód zaczęły wyskakiwać majtków żony z dziećmi, te pod okręt wpadłszy, poginęły. Okręt po kilka razy odnosiło i przynosiło na brzeg, (…) wielka dziura zrobiła się u spodu.”

Słyszymy krzyk tonących, czujemy smak słonej wody, zalewającej usta rozbitka, gdy statek wbija się w mieliznę u brzegu nieznanej wyspy. Wyratował Kopcia z topieli rosyjski majtek, przydany mu za strażnika:

„Wysmarował mnie całego i siebie smołą (…). Wlazł na maszt, który w przodzie okrętu leży wzdłuż (chodzi o bukszpryt – J. J.), siadł jak na konia i mnie kazał za sobą do końca jego posuwać się, zalecając abym nie upuścił gwoździa (obaj trzymali w dłoniach półtorametrowe zaostrzone kołki – J. J.). Skoczył majtek do wody, ja za nim (…). Mieliśmy jeszcze do ziemi zielonej tysiąc przeszło kroków (…) W tem oglądamy się aż tu nadchodzą nowe bałwany, które okręt jeszcze raz uniosły i nasby pochłonęły, ale majtek doświadczony i śmiały, zatknąwszy mój gwóźdź w ziemię i swój razem, kazał przyklęknąć na jedno kolano i trzymać się najmocniej gwoździa. Gdy już nas bałwan zakrywał, trzeba było oddech zatamować na kilka minut, przeleciał on kilka łokci wyżej nas, uderzył o brzeg i nazad powrócił. W tym momencie straciłem przytomność (…) Padłem wreszcie na brzeg murawy zmordowany zupełnie, leżąc obmacałem jagody, które z trawą razem wysysałem dla pragnienia. (…) Zdawało mi się, że ziemia koło mnie się obraca.”

Byli na brzegu najdalej na północ położonej wyspy w łańcuchu kurylskim.

Osadnik kamczacki

Udało się rozbitkom statek załatać i w czasie przypływu zepchnąć na wodę. Jeszcze tylko jeden pożar w kambuzie okrętowym, szczęśliwie ugaszony, i ci, którzy przeżyli katastrofę, osiągnęli cel podróży – dolną Kamczatkę.

Miejscowy komendant przyjął zesłańca uprzejmie, nakarmił go w swym domu i wyznaczył mu stancję. Była to chałupa z bierwion, w trzech czwartych zagłębiona w ziemi: „Znalazłem dwa okna ze śludy (arkusze miki, wyszarpywane z pokładów w ziemi – J. J.), stolik kamienny, ławy w koło ścian, komin w pośrodku (…). Było okno jeszcze jedno w górze z bryły lodu, które się oblepia śniegiem, oblewa wodą i dość długo się konserwuje.”. Otrzymawszy tak luksusową stancję, brygadier rozmieścił w niej resztki swego dobytku, zakupionego dlań z carskiej szkatuły w Ochocku, a ocalałego z katastrofy i rozpoczął nowe życie od zwiedzania okolicy – oczywiście, pod strażą.

„Było największą satysfakcją dla mnie zostawać na brzegach morza przed nadchodzącą burzą, bo tysiączne stworzenia z morza ukazywały się, jako to: wieloryby, morże czyli lwy morskie, siwucze albo konie morskie, krowy, nerpy i psy (foki – J. J.) tysiączne morskie. Krzyk niezmierny ptastwa (…)”

Brygadier spędzał całe tygodnie przypatrując się tubylcom, z rosyjska zwanym Kamczadałami, opisując ich dietę, obyczaje, popisy szamanów i szamanek. Są to opisy godne Bronisława Piłsudskiego, który w sto lat po Kopciu badał wymierający lud Ajnów na Sachalinie. Brygadier zachwycał się niesamowitą obfitością fauny, ławicami łososi, które miejscowi zagarniali tysiącami w czasie tarła, obecnością niedźwiedzi i tysiącznych stad baranów kamczackich. Lecz życie na Kamczatce miało i ciemne strony owej pierwszej jesieni osadnika. Był koniec 1796 roku.

„W jesieni morze jest najrozhukańsze (…). Kiedy się bałwan o brzeg rozbija, natenczas cała ta niższa Kamczatka wstrząsa się. Dni bywają szare a noce najciemniejsze. Wulkan grzmi nieustannie i wyrzuca ognie; co za okropny wówczas spektakiel i sytuacya człowieka! (…) Schodził mi czas na czytaniu, dopóki wzroku nie osłabiłem przez dymy od wulkanów, wapory morskie tak gęste, iż zdaje się że ręką można je dotykać. Nabyłem czarnej hypochondryi i przyszedłem do największego osłabienia.”

Również dzisiaj Rosjanie powiadają, iż kamczacką mgłę można nożem kroić i że samobójcze myśli przychodzą wówczas do głowy. Nie priwykniosz – podochniosz, powiadają.

„Hypochondryę” brygadiera przerwało zdumiewające odkrycie. Kamczadałowie przekazali mu wiadomość, iż nie jest pierwszym Polakiem, którego poznali w tych stronach: przed nim był August Polak. Przed dwudziestu laty ów zesłaniec August zbuntował załogę pobliskiego Bolszerecka i wraz z żołnierzami, marynarzami i kilkunastoma tubylcami uciekł statkiem w morze. Kopciowi udało się zetknąć osobiście z Kamczadałami, którzy towarzyszyli Augustowi Polakowi aż do Paryża, gdzie ten ich porzucił i podobno wybrał się na jakąś dziwną tropikalną wyspę o nazwie Madagaskar.

Przecieram oczy: przecież to był Beniowski. Wszystko się zgadza: konfederat barski dwukrotnie uciekał z Tobolska, w końcu zesłany został na Kamczatkę, skąd też uciekł. Czy Kopeć mógł tę historię podchwycić z innych źródeł? Mało prawdopodobne. Opisując losy polskiego konfederaty, lojalnie przyznaje:

„Te wszystkie wiadomości (…) są spisane z opowiadania ludzi tamecznych, którzy z Beniowskim razem przebywali w Bolszerecku, gdzie i ja idąc w przeznaczenie moje przez kilka dni spocząłem. O dalszej jego podróży nie nadmieniam, bo historyi jego wojażu nie czytałem.”

Beniowski był człowiekiem odważnym do szaleństwa. W przeciwieństwie do Kopcia, był również awanturnikiem, i jako taki źle się zapisał w zbiorowej pamięci miejscowych. Najpierw obrabował statek kupiecki, który zawitał do Bolszerecka; przekupił miejscowych żołnierzy „spirytusem i tytuniem”. Później, wraz z rosyjskim wspólnikiem, zabił komendanta. Gdy przerażeni marynarze uciekli z osady, relacjonuje Kopeć miejscową wersję wydarzeń, „Beniowski użył fortelu, kazawszy zebrać żony i dzieci zbiegłych majtków i spędziwszy do cerkwi, kazał w koło obłożyć drwami, niby chcąc je popalić, dla postrachu aby mężowie wrócili, co się też stało (…). Brakło jeszcze Beniowskiemu majtków, przymuszony był w końcu zabrać kilkunastu Kamczadałów.”

Wzięci pod przymusem tubylcy dojechali z Beniowskim do Paryża. Tam porzuceni, błąkali się podobno po obcym mieście, aż ktoś doprowadził ich do ambasady rosyjskiej. Trafili wreszcie przez Archangielsk do Petersburga i po latach, pisze brygadier, „wróciwszy do niższej Kamczatki przystawieni mi byli do straży. Opowiadali mi dziwne rzeczy o Paryżu, bo tego pojąć nie mogli (…)”.

Trudno się dziwić. Z Kopciowych opisów miejscowych obyczajów wynika, iż Kamczadałowie żyli wówczas w cywilizacji neolitu.

Wyzwoleniec

Brygadier Kopeć spędził dwa lata w oparach i dymach południowej Kamczatki. Jego notatki są cennym przyczynkiem do historii ludu, który obecnie jest na tym samym etapie, na jakim byli sachalińscy Ajnowie w czasie, gdy Bronisław Piłsudski badał ich język i obyczaje. Wymierają. Wyzwolenie przyszło tak nagle, iż Kopeć z wrażenia zasłabł.

Wszedł do ziemianki komendant z kapitanem statku, który niespodziewanie wpłynął do portu. Brygadier usłyszał, że jest wolny: caryca Katarzyna już nie żyła, zaś car Paweł przywrócił mu życie i wolność. Komendant, widząc niedowierzanie, oświadczył, że Kościuszko, Wawrzecki, Niemcewicz i inni są już wolni. Zesłaniec zemdlał.

„Puszczano mi krew strzałą kamienną, ale więcej nie poszło nad łyżkę. Po niejakim czasie ocuciłem się (…) i proszę u komendanta, aby mi dozwolono pójść na brzeg oceanu, dokąd często chodziłem. Odpowiada mi, że straży już nie ma, chyba każę iść za sobą; tu już więcej wierzyć zacząłem, że jestem wolny.”

Brygadier ciężko chorował. Prawdopodobnie dokuczała mu astma. Gdy nieco doszedł do siebie, zaczął zbierać się do drogi. Wówczas usłyszał, że statek już odpłynął, zaś następnego spodziewano się za trzy lata.

Opatrzność nie po raz pierwszy przyszła Kopciowi z pomocą. Parę tygodni później do portu wpłynął angielski statek ze strzaskanym masztem. Jego kapitan wręczył komendantowi depesze do Petersburga. Komendant wiedział, że – pod karą śmierci – musi natychmiast meldować zwierzchnikom o każdym spotkaniu z wysłannikiem obcego mocarstwa. Skąd my to znamy? Następny statek do Ochocka przewidziany za trzy lata, zaś raport musi dojść natychmiast. Komendant rozpoczął przygotowania do drogi i – choć niechętnie – obiecał wziąć ze sobą chorego brygadiera. Zrobiono dlań sanie z kabiną, w środku wyłożoną futrami niedźwiedzimi, i do towarzystwa wsadzono „dwa psy żywe kosmate”, aby nie zamarzł. Wzięto renifery i trzysta psów jako siłę pociągową.

Był listopad 1798 roku. Morze zamarzało. Jeden rzut oka na mapę pokazuje, na co ważyła się ekspedycja: miała podróżować brzegiem Półwyspu Kamczackiego wprost na północ pod koło polarne, później syberyjskim wybrzeżem do Ochocka.

Podróż to była niesamowita: zimą przez krainę Czukczów, mordujących każdego Rosjanina, który wtargnął na ich terytorium. Przyroda i pogoda dorównywały Czukczom.

Nie umiem streścić opisu tej podróży. To trzeba czytać w oryginale. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec dwumiesięcznej wyprawy ludzie jedli psy, zaś psy jadły resztki. Byli tak wycieńczeni, iż na przełęcz Babuszka, ostatnią przeszkodę dzielącą ich od Ochocka, wspinali się dwa tygodnie.

W Ochocku przywitał brygadiera znienawidzony znajomy, komendant Jegor Pietrowicz Myszynski, który natychmiast skonfiskował komplet kamczackich zbiorów etnograficznych Kopcia. Ocalały ukryte przez brygadiera resztki, które ofiarował on później muzeum (świątynia Sybilli) w Puławach. Był to zbiór, którego nie powstydziłyby się dzisiaj czołowe muzea świata: „Miałem suknie najdziwniejsze, w których sybille (szamanki – J. J.) odprawują swoje ofiary; koszule z kiszek ryb morskich, suknie z kory, ptaków morskich i kamienne ze śludy, wszystko to komendant w Ochocku odebrał.” Na szczęście, nie odebrał Kopciowi tobołu ze skórami soboli, którymi Kamczadałowie obdarzyli go z wdzięcznością za to, iż traktował ich jak ludzi. Te skórki miały mu się wkrótce przydać.

Droga powrotna do Jakucka „nie była mylna, bo końskimi kościami usiana”, droga z Jakucka do Irkucka również minęła bez sensacji: „na każdej stacyi koloniści byli gościnni, nie wymagali zapłaty za żywność i inne usługi”. Syberyjczycy przestrzegali zasady „gość w dom, Bóg w dom”, a brygadiera poprzedzała już sława oficera wielkiego Kościuszki, który walczył tak mężnie, iż nawet car darował mu życie.

„Gdym wjeżdżał do Irkutska, na rogatkach wzięto mój paszport i kazano czekać, a że byłem w ubiorze kamczackim, lud zaczął się gromadzić dla przypatrzenia się owemu ubiorowi.” Ubiór ten musiał Kopeć zmienić, bo trzeciego dnia wydano na jego cześć bankiet. Przyjmował go gubernator generalny von Treiden, z generałem Suworowem, przysłanym z Petersburga na inspekcję wojsk. Obaj dygnitarze – hanowerczyk w rosyjskiej służbie i Rosjanin rozmawiali z brygadierem po polsku, obaj oddali hołd Kościuszce i jego oficerom. Stół uginał się: „kolacja była z samych galaret, zwierzyny, ryb najprzedniejszych i lodów.”

Los turysty

Następnego dnia zjawił się w kwaterze Kopcia „guberski kaznaczej (skarbnik gubernialny – J. J.) dopominając się o zwrot rocznej pensji niewolniczej. (…) Powiada więc, że od momentu uwolnienia mojego zakończyła się gaża: nieszczęściem mojem, że w rok później doszła wiadomość uwolnienia, a pieniądze skarbowe trzeba wrócić.” Jeśliby brygadier nie zwrócił, miał być osadzony w areszcie za długi.

Rosyjski urzędnik działał zgodnie z prawem. 17 listopada 1796 roku car Paweł odziedziczył tron po śmierci Katarzyny II i rozpoczął rządy od unieważnienia większości dekretów znienawidzonej przezeń matki. Kościuszko i jego oficerowie zostali ułaskawieni. W tym czasie brygadier Kopeć rozpoczynał dopiero pobyt w uzdrowisku kamczackim. Irkucki skarbnik wyasygnował był na jego potrzeby dwuletnią „gażę niewolniczą”. Carski akt łaski dotarł do Irkucka po roku i od tego momentu brygadierowi gaża nie przysługiwała. A to, że Kopeć o akcie łaski nie wiedział, bowiem przesłanie dokumentu z Irkucka na Kamczatkę zabrało kolejny rok? To już nie obchodziło urzędnika: Kopeć mógł nadal mieszkać sobie na Kamczatce, lecz winien opłacać pobyt z własnej kieszeni. Według carskiego prawa, brygadier nie był już zesłańcem. Był turystą.

Impresje etnograficzne

Od więzienia za długi uratował brygadiera kolejny serdeczny kupiec. Wykupił go (przydały się czarne sobole, rzadkość nawet w Rosji), ponadto pożyczył mu pięćset rubli na drogę do Tobolska i dał w podarunku futro. Następują kolejne opisy podróży przez Syberię, kurhanów pozostałych po nieznanych ludach, kolejne impresje etnograficzne. Przypuszczam, że właśnie w powrotnej drodze brygadier robił notatki, dotyczące ludów uralsko-syberyjskich, których opis zamieścił w pierwszej części „Dziennika”.

Jesienią 1799 roku brygadier dojechał do Moskwy jako człowiek wolny.

„Na trzeci dzień kazano mi się stawić do policyi, gdzie prezydował generał Kaweryn. Ten (…) zawiózł mnie do jenerał-gubernatora księcia Sołtykowa, z pod którego ja komendy wyszedłem z Ukrainy z brygadą. Mówił do mnie po polsku z największą grzecznością. Czynił mi wymówki (…), że on za mnie bardzo był prześladowany od Katarzyny II, że dopuścił wojskom polskim zrobić zamieszanie (…)”

Zimą brygadier dojechał do Wilna. Tam ponownie znalazła go policja.

Poręczenie starosty

Okazało się, że nowy car, w obawie przed miazmatami rewolucji francuskiej, rozkazał był wydalić z Rosji francuskich emigrantów i księży katolickich. Policja dla pewności brała za kark i odstawiała na granicę każdego cudzoziemca, poza dyplomatami.

„Ja, żem się podał w paszporcie jako mieszkaniec Galicyi, byłem równie wzięty za cudzoziemca i z konwojem odesłany do Uściługa nad rzeką Bugiem do kordonu, gdzie wówczas stał z wojskiem jenerał-gubernator podolski Gudowicz. Ten mnie zatrzymał mówiąc, że tak złośliwych ludzi przecie nie wypuszczają za granicę; musi to być omyłka (…)”

Opatrzność znów przyszła z pomocą, tym razem w postaci starosty nowogrodzkiego, Tadeusza Czackiego, który poręczył w sądzie za brygadiera. Kopeć był bohaterem. Polacy i Litwini nosili go na rękach. Czacki wyrobił mu „w komisyi warszawskiej do oblikwidowania długów królewskich” rentę z tytułu służby wojskowej w randze brygadiera. Kopeć renty nie przyjął: „Byłem mu najwdzięczniejszym za jego staranie, ale pieniędzy brać nie odważyłem się za stopień krwią i zasługami nabyty, chociaż nie miałem żadnego funduszu do utrzymania mojej egzystencyi, czekając powrotu ojczyzny. Pragnąłem pokazać rodakom moim, że nieszczęście i ubóstwo nie powinno odmieniać sposobu myślenia (…)”

Kopeć ukończył pisanie „Dziennika” w ponad dziesięć lat po opisanych w nim zdarzeniach, w marcu 1810 roku. Miał wówczas 48 lat, nie założył rodziny. Czy nie zostawił potomstwa? „Moi Kopciowie” nie byli jego potomkami. Wiem, że należeli do innej gałęzi wielkiego ongiś rodu litewskich Kopciów. Kiedy i gdzie zmarł brygadier Józef Kopeć i gdzie został pochowany? Z pewnością wie o tym historyk, który zachce się swą wiedzą podzielić.

Dlaczego piszę o Kopciu?

Powód pierwszy, banalny: mija dwieście lat od jego syberyjskiej odysei. Może jakieś ambitne wydawnictwo zechciałoby dać nam do rąk reprint pierwodruku „Dziennika”? Jego pełny tytuł brzmi: „Dziennik podróży Józefa Kopcia przez całą wzdłuż Azyą, lotem od portu Ochotska, oceanem przez wyspy Kurylskie do niższej Kamczatki, a ztamtąd do tegoż portu na psach i jeleniach”. Taki tomik, ilustrowany grafiką z epoki, byłby ozdobą każdej biblioteki.

Powód drugi: zdecydowałem się na napisanie tego tekstu po przeczytaniu latem ubiegłego roku wielkiego reportażu z Kamczatki na łamach „New York Timesa”. Reporter, nieświadom tego, co czyni, odwiedził ślady Józefa Kopcia, prawdopodobnie wydał na tę wyprawę ogromną sumę redakcyjnych pieniędzy, zaś reportaż wyszedł płaski jak kartka papieru. Jeśli chce się opisać ogień, trzeba przezeń samemu przejść. Dlatego świat czyta Kapuścińskiego, zaś Polacy powinni również przeczytać Kopcia.

Powód trzeci, niebanalny: dzisiejszemu czytelnikowi „Dziennika” brygadier Kopeć jawi się jako postać nadnaturalnych rozmiarów. Jakąż tężyznę ciała i ducha musiał mieć ten człowiek, aby sprostać takim przeciwnościom losu! Czytałem Kopcia, zaś w pamięci dźwięczał wyuczony w dzieciństwie poemat Lermontowa „Borodino”. Oto stary rosyjski żołnierz, który walczył przeciwko Francuzom i Polakom w obronie Moskwy, opowiada po latach wnukowi, że niegdysiejsi ludzie byli znakomitsi niż współczesne pokolenie:

„Da, byli ljudi w nasze wremja,

Nie to czto nyniesznieje plemja.”

Co przekłada się:

Ot, byli ludzie swego czasu,

Nie to, co dzisiaj: tłum pariasów.

Powtarzam wiersz i wiem, że poeta i ja nie mamy racji. Każda epoka rodzi swoją klasę bohaterów i autorytetów. Może więc nic w tym zdrożnego, jeśli bohaterami Polski doby obecnej stają się piosenkarki, prezenterzy bądź maklerzy, niektórzy z nich sprawni, biegający w czerwonych szelkach po parkiecie budynku giełdy, i politycy, niektórzy z nich mądrzy, ślizgający się po kamiennych posadzkach budynku przy ulicy Wiejskiej w Warszawie?

W ubiegłym roku wielu dyskutantów w „Plusie Minusie” (dyskusja „Dekalog życia publicznego”), a jeszcze i w styczniu tego roku, Wiktor Osiatyński, biadało nad skundleniem się bądź zanikiem autorytetów w polskim życiu publicznym. Autorytety powstają w wyjątkowych czasach i zanikają w miarę normalnienia rytmu historii. Niech Bóg nas broni przed powrotem czasów, wymagających wyjątkowych autorytetów! Polska normalnieje. Postać Józefa Kopcia, gdyby ją wskrzesić w dzisiejszej Ojczyźnie, byłaby komicznym zgrzytem historii. On był przeznaczony na inny czas.

Gdyby dowiedział się dzisiaj, że jego kraj jest wreszcie potrzebny Zachodowi, gdyby mu powiedziano, że niepodległa Rzeczpospolita rozpoczyna rokowania w sprawie wejścia do zjednoczonej Europy, że Prus i Austro-Węgier już nie ma, zaś Rosja nie może nam zaszkodzić; otóż gdyby to wszystko usłyszał, prawdopodobnie „zasłabł by od waporów i zachorzał śmiertelnie”. Z radości.

Jerzy Jastrzębowski

 

Węzeł przemyski

W stosunkach między Warszawą i Kijowem Przemyśl jest po prostu nie po drodze

Węzeł przemyski

Koniec czerwca. Prezydent Ukrainy Leonid Kuczma przemawia w Warszawie na sesji Zgromadzenia Narodowego. Mówi, że Ukraińcy nigdy nie zapomną, że Polacy jako pierwsi w 1991 roku uznali niepodległość Ukrainy. Stosunki polskoukraińskie są znakomite. Kuczma mówi, że Polska służy Ukrainie przykładem i pomocą w trudnym dziele integracji z Europą. Ukraina rozumie dążenie Polski do NATO, choć niechętnie widziałaby broń jądrową u swych granic. Prezydenci Polski i Ukrainy podpisują deklarację o partnerstwie strategicznym obu państw.

Kilka dni wcześniej, na zjeździe Związku Ukraińców w Polsce, wiceminister Kultury Michał Jagiełło wyraził ubolewanie (niektóre gazety pisały o przeprosinach) w związku z demontażem kopuły na kościele Karmelitów, byłej świątyni grekokatolickiej w Przemyślu. Demontaż — rozpoczęty na zlecenie oo. karmelitów w kwietniu i zakończony w czerwcu — wywołał protesty konserwatora generalnego w Warszawie, prezydenta Lwowa, a zwłaszcza kierownictwa Związku Ukraińców w Polsce. Ukraiński tygodnik warszawski „Nasze Słowo” tydzień w tydzień zamieszczał fotografie demontażu i protesty w tej sprawie.

Co mają ze sobą wspólnego Kuczma w Warszawie i kopuła kościoła w Przemyślu? Otóż mają dużo wspólnego.

Kopuła

Kościół oo. Karmelitów Bosych pod wezwaniem św. Teresy jest zabytkiem siedemnastowiecznym. Pod koniec XVIII stulecia rząd austriacki przeprowadził kasatę zakonów na rozbiorowych ziemiach polskich, zaś wkrótce potem „podarował” opuszczony przez zakonników kościół grekokatolikom. Ci w pierwszej połowie XIX wieku przerobili go na swą świątynię, burząc starą sygnaturkę i wznosząc wjej miejsce kopułę. Przez następne 150 lat ta kopuła stała się częścią panoramy Przemyśla. W 1946 r. kościół „zwrócono” oo. karmelitom. Parę lat temu ojcowie i ich parafianie nie oddali świątyni grekokatolikom, mimo apeli biskupów i papieża. Obecnie przywracają kościół do pierwotnego kształtu i wystroju, zastępując XIX-wieczną kopułę rekonstrukcją XVII-wiecznej sygnaturki. Stąd konflikt między społecznościami polską i ukraińską w Przemyślu.

Po wizycie w Przemyślu, tylko powierzchowny obserwator uwierzy, że to już jest cała prawda. Stosunki polsko-ukraińskie w Przemyskiem są — zależnie od tego, z kim rozmawiam — albo niedobre, albo złe. Pytam — kto zawinił?

Głosy

Jarosław Sydor jest przewodniczącym przemyskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce. Na początku oświadcza, że niczego mi nie powie, ponieważ dziennikarze-zdrajcy nigdy nie drukują tego, co ma do powiedzenia. W końcu jednak mówi, ja zaś notuję starannie i proszę redakcję o nieopuszczenie żadnego słowa: — Wina to przede wszystkim arcybiskupa Tokarczuka i byłego wojewody Jana Musiała, i redaktora Jacka Borzęckiego, i Zbigniewa Kamińskiego, byłego dyrektora państwowego archiwum w Przemyślu. Te cztery osoby winne są stanu, jaki jest: pogorszenia się stosunków polsko-ukraińskich. Po stronie ukraińskiej nie widzę winnych, bo nie jest ona stroną w konflikcie, bo nie ma wpływu. Ukraińcy nie stanęli na wysokości zadania wówczas, gdy mogli mieć wpływ na rozwój sytuacji. Za to winę ponoszą arcybiskup (grekokatolicki — przyp. J. J. ) Jan Martyniak i przewodniczący Związku Ukraińców w Polsce, Jerzy Rejt. Nie potrafili się oni w tej sytuacji znaleźć ze względu na swą zachowawczość.

Red. Mieczysław Nyczek, w przymyskim oddziale „Nowin Rzeszowskich”, śmieje się: — No, po rozmowie z panem Sydorem już pan wie, kto jest winny, a kto niewinny. Po polskiej stronie też mamy takie postacie. Jest tu, na przykład, mała, ale bardzo hałaśliwa grupka ludzi zajmujących się przydzielaniem patentów na prawdziwych Polaków i zwykłych Polaków. Tych drugich uważają za sługusów ukraińskich. Redaktora Jacka Borzęckiego, gdy napisał ostry artykuł o łamaniu prawa przez Ukraińców, mianowano prawdziwym Polakiem. Dzisiaj, zdaje się, spadł już do kategorii sługusa. Bo oni wymagają, aby było ostro, bez przerwy ostro.

Trzeba powiedzieć, że godnie zachowuje się hierarchia obu kościołów. W swej homilii na święto Bożego Ciała arcybiskup Józef Michalik podziękował przemyślanom za to, że „nie dali się wciągnąć w szachrajstwa polityków”. A o postawie grekokatolickiego arcybiskupa, Jana Martyniaka, sam się pan już dowiedział. Dowiedziałem się z nieoficjalnego źródła, że hierarchia grekokatolicka nie przybyła na czerwcowy Zjazd Związku Ukraińców w Polsce, podając jako przyczynę obowiązki kościelne. Prawdziwą przyczyną miała być obawa biskupów przed próbami wciągnięcia ich w rozgrywki polityczne.

A co z kopułą u ojców karmelitów?

Ponownie red. Nyczek: — Jestem przemyślaninem z dziada pradziada więc, szczerze mówiąc, żal mi jej. Lecz była to jednak przede wszystkim sprawa techniczna: drewniana kopuła była już tak przegniła, że groziła zawaleniem się. Zaś mury kościoła są tak stare, że nie wytrzymałyby ciężaru nowej kopuły. Podsumowując: afera z kopułą to w 85 procentach konieczność techniczna, zaś w 15 procentach ekstremizm małej grupy ludzi, która wygrała tę sprawę dla siebie.

Z Igorem Szczerbą, redaktorem naczelnym „Naszego Słowa” i działaczem Związku Ukraińców w Polsce, rozmawiam w Warszawie: — Ten konflikt, można powiedzieć, ciągnie się od czasów Władysława Jagiełły, kiedy to Polacy rozebrali w Przemyślu świątynię prawosławną, datującą się z czasów włodzimierskohalickich i księża obmywali każdy jej kamień w Sanie, aby oczyścić budulec z piętna schizmy. W stosunkach między Warszawą i Kijowem Przemyśl jest po prostu nie po drodze. Trwa tam konflikt lokalny, będący odzwierciedleniem zaburzeń w psychice społeczności lokalnych — zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Winnych obecnego zaostrzenia się konfliktu widzę głównie po stronie polskiej, bo to ona sprawuje władzę, lecz są również winni innego rodzaju. Nie mówię tu o przypadkach psychopatii antyukraińskiej, o ludziach zgrupowanych w Stowarzyszeniu Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów — z nimi nie ma nawet sensu rozmawiać. Lecz taki zdawałoby się normalny człowiek, jak Jacek Borzęcki, kierownik przemyskiego oddziału „Nowin Rzeszowskich”: jak on czasem coś napisze, to w Ukraińcach od razu ciśnienie krwi się podnosi.

Red. Jacek Borzęcki: — Gdy na zakończenie przemyskiego festiwalu muzyki bandurowej zaśpiewali swój hymn, awnim zwrotkę: „Hej bracie, idźmy w bój krwawy, / Od Sanu do Donu nie damy panować nikomu”, to wiceprezydent miasta, Andrzej Makiel z Unii Wolności, człowiek bardzo życzliwy Ukraińcom, wyszedł z sali, zaś prezydent Przemyśla, Tadeusz Sawicki z Porozumienia Centrum, potępił ten incydent na konferencji prasowej. Ukraińcy chyba mają kłopoty: młodzież im się polonizuje. I to dlatego Związek Ukraińców w Polsce prze do konfliktu, na przykład, budując bez pozwolenia pomniki gloryfikujące UPA, po to, by poderwać młodzież do jakiegoś czynu. Ale skutki tego są mizerne. Natomiast z kopułą kościoła źle się stało. Gdyby ojców karmelitów stać było na wielkoduszność, to powinni by zrezygnować ze swych historycznych praw na rzecz słabszych, czyli ukraińskich grekokatolików, dla których kopuła była symbolem. No, ale prawo do zmiany kopuły karmelici jednak mieli, bo są właścicielami kościoła i uzyskali pozwolenie wojewódzkiego konserwatora zabytków.

Olga Hryńkiw, redaktor „Życia Przemyskiego”, współpracownik TVP Kraków, w której prowadzi magazyn poświęcony mniejszościom: — Kto winien temu, co dzieje się od kilku lat w Przemyślu? Pytanie jest źle postawione. Polacy i Ukraińcy powinni wreszcie przestać zadawać takie pytania, bo winy nie da się sprawiedliwie odmierzyć. Obecny konflikt jest oczywiście pokłosiem tego, co działo się na tych ziemiach od roku 1943 do zakończenia akcji „Wisła”. Obie strony mają odmienne poglądy na tę sprawę, ale przecież, na miłość Boską, ten spór dawno już powinien stracić aktualność. A tymczasem sprawa kopuły jest tylko jednym z elementów długiego łańcucha incydentów. Tu co chwila coś się dzieje między Polakami i Ukraińcami, nie ma miesiąca bez incydentu. Gdy niedawno obrzucono kamieniami ukraińskie dzieci na placu zabaw, winny tłumaczył się: przecież to są Ukraińcy! W dodatku obie strony postępują według zasady wet za wet, oko za oko. Nikt nie myśli, do czego to prowadzi. Nawet władze miasta postępują nierozsądnie: oficjalnie wyciągają rękę do pojednania, zaś nieoficjalnie wciąż popełniają grzech zaniechania, mówiąc, że muszą liczyć się z opinią publiczną. A przecież powinny pracować nad kształtowaniem tej opinii! Zresztą Związek Ukraińców w Polsce postępuje tak samo, i media po obu stronach też. Igor Szczerba w „Naszym Słowie” działa tak samo zaczepnie jak Jacek Borzęcki w „Nowinach Rzeszowskich”. Ostatnio Szczerba zamieszcza w swym piśmie złośliwości w formie zagadek, prosząc czytelników o nadsyłanie odpowiedzi pod adresem „Życia Przemyskiego”. Mówię panu o tym, bo uważam, że głupotę i nietolerancję trzeba tępić przede wszystkim we własnych szeregach.

Tadeusz Sawicki, prezydent Przemyśla: — Ja u siebie nie widzę grzechu zaniechania. Nie sądzę, aby społeczność ukraińska była nie doceniana. Natomiast aspiracje tej społeczności są stosunkowo duże, przekraczające nasze możliwości budżetowe. Mamy tylko jedną szkołę podstawową dla dzieci ukraińskich, bo po prostu nie ma chętnych — w istniejącej szkole przypada zaledwie kilkunastu uczniów na klasę. Będzie liceum ukraińskie, jest już pierwsza klasa, mimo tego że koszty kształcenia ucznia w tej szkole będą o 60 procent wyższe niż w polskim liceum. Natomiast co do stosunków polsko-ukraińskich na tym terenie. .. Trudno, aby dialog polsko-ukraiński był pełny i owocny, dopóki strona ukraińska nie uzna winy i problemu nacjonalistów ukraińskich i nie odetnie się od ideologii OUN-UPA. Przecież ideologia Dońcowa była dla Ukrainy tym, czym był hitleryzm dla Niemców. Niemcy zdystansowały się od hitleryzmu. Większą część winy za zaszłości ubiegłych kilku lat złożyłbym na stronę ukraińską. Ukraińcy wykazują fatalną tendencję do utożsamiania działalności skrajnych grup polskich z działalnością władz, a są to dwie różne sprawy. Ja nigdy nie ukrywałem, że moje nastawienie jest generalnie przychylne mniejszościom, pod warunkiem poszanowania praw naszego kraju, który przecież nie zamyka granic, jeśli ktoś chce z niego dobrowolnie wyjechać. A mówiąc o poszanowaniu praw, do czego sam jestem z urzędu zobowiązany, nie mogę przemilczeć sprawy budowania pomników ku czci UPA. Jeśli mają powstawać, to tylko zgodnie z prawem. Taki pomnik w Hruszowicach: nie otrzymał pozwolenia organu nadzoru budowlanego, zbudowano go „na dziko”. Prawo przewiduje rozebranie tego obiektu. Można się z tym nie zgadzać, ale ja muszę prawa przestrzegać.

Red. Jacek Borzęcki: — W ogóle jest tutaj zasadnicza różnica między nacjonalizmem ukraińskim i polskim. Ukraiński podsycany jest od góry, przez władze Związku Ukraińców, polski — od dołu, przez lokalnych ekstremistów. Sawicki nie jest ekstremistą, nazwałbym go ostrym patriotą. A co do pomnika w Hruszowicach, to on ma rację. Ukraińcy postawili go bez zezwolenia w październiku 1994 roku. Dostaliby pozwolenie, gdyby napis na nim był w dwóch językach, zamiast tylko w ukraińskim, i gdyby zrezygnowali z napisu „Chwała bohaterom UPA”. Ale oni nie chcieli. I stoi teraz taki pomnik ideologii UPA na cmentarzu religijnym i straszy. Nawet żadnych ciał żołnierzy UPA tam nie ma. W zeszłym roku ktoś zerwał zeń tablicę ku czci kurenia Żeleźniaka. Jedź, zobaczysz.

Hruszowice

Jadę. Polska C, wyboiste, kręte drogi piątej, czyli żadnej, kategorii. Po prawej, wschodniej stronie, towarzyszy mi pasmo wzgórz — tam już Ukraina. Między wioskami Leszno i Nakło, przy szosie — dwumetrowy kamienny pomnik. To jeszcze nie ten. „W hołdzie funkcjonariuszom MO zamordowanym przez bandę UPA podczas pełnienia służby 3 VI 1945” i dwa nazwiska. Oglądam pomnik starannie — żadnych śladów wandalizmu. Skrót MO i orzeł bez korony nikomu nie przeszkadzają. „Banda UPA” też widocznie nie przeszkadza.

Kilka kilometrów dalej, za wsią Gaje (droga chyba wkrótce się kończy) , po prawej stronie cmentarzyk, a w nim z daleka widoczne dwie graniaste kolumny, złączone u szczytu trójzębem, w środku krzyż, po bokach żółtobłękitne flagi, na kamiennej płycie napis: „Herojam UPA sława, borcam za woliu Ukrainy”. I jeszcze cztery tablice ku czci czterech kureni: Prirwy-Berkuta, Żelizniaka (po polsku — Żeleźniaka) , Konika-Bajdy i Rena.

Pochylam się nad tablicą Żeleźniaka, której miało nie być. Ani śladu uszkodzeń. Wygląda na oryginalną; spatynowana, pasuje idealnie, żadnych śladów rekonstrukcji. Czary? Dopiero po powrocie do Przemyśla żmudne porównywanie zanotowanych liter z fotografią oryginału pozwala ustalić, że jest to jednak kopia, czyli rekonstrukcja. Co za ulga: nie było czarów, kręcił się przy tym jakiś człowiek.

Zwiedzam cmentarzyk. Ciała Ukraińców tutaj leżą i to leżą „bohato”. Cztery kroki za pomnikiem, pod brzozowym krzyżem z żółto-błękitnymi proporczykami, stoi kopczyk kryjący ciała Strzelców Siczowych z lat 1919–1920. W głębi — podobno groby pomordowanych ukraińskich kobiet i dzieci z okolicznych wiosek. Pytam Polaka w Przemyślu, kto mordował te ofiary. Odpowiada: albo AK, albo BCh, a może KBW albo NKWD — nikt już nie dojdzie prawdy. Faktem jest, że na tym cmentarzu ciał żołnierzy UPA nie ma, więc pomnik jest demonstracją polityczną. Gdybyż były ciała! Lecz przecież w Birczy, po drugiej stronie Przemyśla, sytuacja jest odwrotna. Tam w rowie leżą zakopane ciała żołnierzy UPA i od pięćdziesięciu lat czekają na przyzwoity pochówek. Prezydent Sawicki mówi mi, że rada gminy Bircza nie daje zgody na ekshumację poległych, prawdopodobnie obawiając się demonstracyjnego wzniesienia pomnika ku czci UPA przez Ukraińców. Więc i tak jest źle, i tak niedobrze.

Głosy i szepty

Dr Stanisław Stępień, dyrektor Południowo-Wschodniego Instytutu Naukowego w Przemyślu: — Obie strony w tym konflikcie wykazują te same cechy — zacofanie edukacyjne, podatność na prowokacje, niesłychany kult kombatanctwa. Polacy czczą pamięć AK, Ukraińcy — pamięć UPA, i żadna ze stron nie przyzna krztyny racji drugiej stronie. Opinie są kształtowane przez elementy skrajne. W Przemyślu nawet radni Unii Wolności nie zdobyli się na odwagę, aby przeciwstawić się wmurowaniu w kościele Karmelitów tablicy ku czci polskich ofiar na Wołyniu, choć Przemyśl, to przecież nie Wołyń — tu Ukraińcy raczej brali cięgi od Polaków, niż odwrotnie. Nie mieli odwagi się przeciwstawić, gdy okazało się, że tablicę wmurowano między innymi po to, by krzykliwa grupka hurrapatriotów mogła nacieszyć się widokiem trójzęba przedstawionego w pozycji do góry nogami.

Trójząb jest narodowym godłem Ukrainy, zaś przedtem Rusi — od tysiąca lat. Jak czułby się Polak, zobaczywszy, na przykład we Lwowie, orła białego w koronie powieszonego za łapy, głową w dół? Więc jest już zapasowy punkt zapalny na przyszłość. A szykuje się po nim następny w kolejce, i to tak gigantycznych rozmiarów, że przedstawienie go rozsadziłoby ramy niniejszego reportażu.

Dr Stępień: — Sprawa kopuły u św. Teresy była zarówno prowokacją, jak i wyrazem głupoty. Ojcowie karmelici ulegli podszeptom złych ludzi.

W Przemyślu zewsząd słychać szepty i podszepty. Na przykład: dlaczego patenty na polskość i prawdziwą polskość wydaje tu starszy pan, który sam podobno niegdyś nosił w kieszeni patent oficera Armii Czerwonej? Narażanie życia, również w szeregach Armii Czerwonej, mogło być chwalebne, ale — szepczą ludzie — dlaczego ten pan teraz tak głośno krzyczy o polskości?

Olga Hryńkiw z rozpaczą w głosie: — Jeszcze parę lat temu myślałam, że wszystko idzie ku lepszemu. Przecież Polacy i Ukraińcy naprawdę nie muszą się nienawidzić. Ale dzisiaj to ja już opuszczam ręce. Po obu stronach są jacyś ludzie, którzy uważają, że warto się nienawidzić. Jedni i drudzy prowokują incydenty po równo. Nie ma u nas spokojnego miesiąca. Po co to, w czyim to interesie?

Sytuacja w Przemyślu przypomina zasupłany węzeł. Ilekroć węzeł się rozluźnia, znajduje się ktoś, kto starannie zaciska go na powrót. Roztrząsając pytanie Olgi — „w czyim to interesie? ” — zaczynam domyślać się, kto za tym stoi.

Dr Stępień: — Pański domysł jest chyba słuszny. Nie czarujmy się: teren pogranicza dawnego imperium nie został „odpuszczony”. Duży konflikt polsko-ukraiński byłby Rosji bardzo na rękę. A politycy w Warszawie nadal nie rozumieją sytuacji.

Koronkowa robota

Cechą pracy dobrego wywiadu ofensywnego jest to, że wciela w życie politykę strategiczną swego państwa, nie zostawiając śladów: wyciąga kasztany z ognia cudzymi rękami. Historycy do dziś nie są pewni, jaką rolę w pogromie kieleckim przed pięćdziesięcioma laty odegrał pułkownik NKWD Szpilewoj. Wiadomo, że z tego pogromu Polska wciąż jeszcze się tłumaczy. FSB jest sprawną służbą, zaś obecna doktryna strategiczna Rosji kładzie duży nacisk na niedopuszczenie do rozszerzenia NATO na Wschód. Nie trzeba być mędrcem, by wiedzieć, że w Polsce — a tym bardziej na Ukrainie — istnieje agentura rosyjska. Jest to oczywistość, nie dotycząca jednak nikogo spośród moich rozmówców w tym reportażu. Budzona jest do życia, gdy zachodzi potrzeba. Z punktu widzenia Rosji, taka potrzeba zachodzi obecnie.

W grudniu zbiorą się w Brukseli ministrowie spraw zagranicznych NATO, aby podjąć decyzję m. in. w sprawie przyjęcia Polski do Sojuszu. Wbrew polskim nadziejom, wbrew ostatnim zapewnieniom prezydenta Clintona, nie będzie to łatwa decyzja. Stanie się zaś znacznie trudniejsza, jeśli w ciągu najbliższych miesięcy przydarzyłby się Polsce jakiś pogrom. Żydów zabrakło, lecz są Ukraińcy. Ukraińcy odpowiedzieliby wet za wet i może wówczas udałoby się Polskę skłócić z Ukrainą. Chyba właśnie w tym celu podgrzewana jest atmosfera w Przemyskiem i w tym kierunku — nie wiedząc, co czynią — zmierzają gorące głowy po obu stronach. Tu każdy incydent może okazać się skutecznym zapalnikiem: zburzenie pomnika UPA, zaginięcie polskiego księdza, ukamienowanie ukraińskiego dziecka. Byleby zacząć, reszta dokona się sama.

Jeśli Urząd Ochrony Państwa pozbierał się już po swej wojnie na górze, niechże wzmocni swą obecność i zaostrzy uwagę w województwie przemyskim, bo w ciągu najbliższych miesięcy może tam przydarzyć się coś niedobrego.

Jerzy Jastrzębowski

————–

PS Naukowiec, badający stosunki ukraińsko-polskie po drugiej stronie granicy mówi mi, że sytuacja we Lwowie od pewnego czasu jest lustrzanym odbiciem tego, co dzieje się w Przemyślu. Tam grupa ukraińskich hurrapatriotów doprowadziła do zaognienia stosunków z polską mniejszością. Badacz twierdzi, że najbardziej antypolscy działacze tej ukraińskiej grupy mają niezwykle wyraziste życiorysy typu sowieckiego. (J. J. )

Jerzy Jastrzębowski

Lutnia po Bekwarku

Lutnia po Bekwarku

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Dziesięć lat temu poczuliśmy, jak wielu nas jest, gdy jesteśmy razem — ci w kraju, i ci za granicą. Dziś w kraju podziały i lament. A spojrzeć z dystansu i obraz zmienia się. Polska unoszona jest do przodu potężną falą. Po raz pierwszy od ponad trzystu lat zamiast deszczu w oczy, wiatr w plecy. Proces historyczny. Naprawdę trudno coś w tym popsuć, choć niektórzy próbują majstrować. Kilka tygodni temu londyński tygodnik „Economist” zamieścił artykuł o polskich konwulsjach ostatnich miesięcy, podsumowując sytuację jednym zdaniem: „Polska jest krajem stabilnym politycznie”.

Dziś sprawa delikatna, z której nie bywaliśmy zadowoleni w przeszłości: obecność polskiej kultury i polszczyzny w świecie. Zdumiewający to obraz.

* * *

Po akcencie poznałem, że to Szwed. Sąsiad podchmielił sobie, zanim jeszcze samolot ruszył. Lot z Toronto do Bostonu trwa półtorej godziny, Szwed leciał do Harvardu na konsultacje. Komitet literackiej Nagrody Nobla konsultuje tegoroczne kandydatury. Oczywiście, wszystko to poufne przez sekretne.

— Największy kłopot, jak zwykle, z Polakami (nadstawiłem ucha) . Co roku mają dwóch murowanych kandydatów — poetę i prozaika. Czy da pan wiarę, że jeśli w najbliższych latach — co prawdopodobne — wybór padnie na jednego z nich, Polska będzie miała trzech żyjących laureatów jednocześnie, czyli najwięcej na świecie? Szwed sapał.

Polska mocarstwem literackim? Przy obecnym kryzysie w polskiej oświacie i kulturze? Nazajutrz po wylądowaniu pobiegłem do biblioteki uniwersyteckiej, by sprawdzić. Szwed miał rację.

Mniej peryferyjni

Trzy lata temu pisałem na tych łamach o peryferyjności polskiej kultury, cytując opinię prof. Jerzego Jedlickiego: kraj peryferyjny, to taki, który należąc do pewnego obszaru kulturowego, przyjmuje znacznie więcej wzorów kultury z centrum tego obszaru, aniżeli ich tam eksportuje. Peryferyjność kultury przejawia się w ogromnej gotowości tubylców (często wychowanych w bardzo głębokiej własnej kulturze) do akceptowania obcych wzorów. Nowojorczycy, paryżanie i londyńczycy na ogół nie odczytują naszych znaków kulturowych, ponieważ z niczym ich nie kojarzą.

Jedlicki porównywał popularność dwóch poetów: Byrona, znanego we wszystkich krajach zachodniej cywilizacji, i Mickiewicza, znanego głównie literaturoznawcom. Jedlicki konkludował: „Zachód przez stulecia rozwijał się szybciej niż my, o przesunięciu się z peryferii do centrum nie ma co marzyć, musimy teraz gonić Portugalię”.

Dziś gonimy jeszcze Portugalię w sensie gospodarczym, natomiast w sensie kulturalnym dawnośmy ją przegonili i ubiegłoroczny portugalski Nobel literacki tego obrazu nie zmienia. Na własny użytek stosuję prostą, na ogół niezawodną metodę pomiaru stopnia znajomości polskiej kultury za granicą. Wsłuchuję się w sposób prezentacji polskiego składnika w mediach. Jest zasada: ilekroć przedstawiają kogoś jako ogólnie znanego i znakomitego (kompozytora, artystę, pisarza) , dają tym samym znać, że przedstawiany albo nie jest ogólnie znany, albo nie całkiem znakomity. Prawdziwych znakomitości nie trzeba przedstawiać.

Dziesięć lat temu pośród polskich kompozytorów jedynie Chopin i Penderecki mieścili się w tej najwyższej kategorii. Obecnie dołączyli do nich Górecki (często) , Lutosławski (rzadziej) , zaś ostatnio — o cudzie! — usłyszałem kanadyjskiego spikera poprawnie i bez zbędnego wprowadzenia wymieniającego piekielnie dlań trudne imię i nazwisko Grażyny Bacewicz.

Muzyka nie zna granic, ze słowem pisanym jest trudniej. Jedynie Ryszard Kapuściński jest tak znany w Ameryce Północnej, iż przy jego nazwisku pomijane są wszelkie przymiotniki. Tuż obok Kapuścińskiego bywa Miłosz, za Miłoszem zaś, według alfabetycznej, lecz z pewnością niekompletnej listy, twórczość Barańczaka, Głowackiego, Herlinga-Grudzińskiego, Herberta, Konwickiego, Krall, Lema, Różewicza i Szymborskiej. Dwadzieścia lat temu nie było ich tu w ogóle.

O Sienkiewiczu Amerykanie dawno zapomnieli ikolorowo-archeologiczny film Hoffmana tego nie zmieni. Nie mają przebicia na tym rynku nasi wieszczowie narodowi: niewielu tu zainteresowanych apologią męczeństwa. Weźmy zresztą tak znakomitego poetę, jakim był Tadeusz Borowski. Znany jest tutaj głównie ze swych opowiadań i głównie w środowisku związanym z holocaustem. Niewielu poza tym środowiskiem w Ameryce ma doświadczenie historyczne, pozwalające zrozumieć przesłanie jego wiersza:

Piszcie, poeci, uczciwie, Piszcie, poeci, odważnie, Są więzienia dla poetów żywych, Lecz jest sława dla poetów umarłych.

lub jego strasznej przepowiedni:

Zostanie po nas złom żelazny, I głuchy, drwiący śmiech pokoleń.

Od reguły braku zainteresowania bywają przepiękne wyjątki. Przydarzył się Mickiewiczowi, o czym nieco dalej. Na innym poziomie wtajemniczenia, rośnie środowisko ludzi, których zasługą jest niespotykana w dziejach transmisja wiedzy o Polsce na tutejszy wielokulturowy teren. Jest to środowisko, żartobliwie przezywane „polską mafią”.

Obecność polskości, obecność polszczyzny

Biblioteka Widenera w Uniwersytecie Harvarda jest największą uniwersytecką biblioteką na świecie — samych słowiańskich pozycji ma ponad 800 tysięcy. Wśród tych ostatnich kieruje ruchem Grażyna Slanda. Pytam ją (wszystko odbywa się po polsku) , czy ma cokolwiek o rabacji galicyjskiej. Jej palce fruwają po klawiaturze komputera, po dwudziestu sekundach odpowiada: nie mamy w zbiorach pozycji z takim hasłem w tytule, ale znalazłam siedem pozycji o Jakubie Szeli. Spoglądam przez jej ramię: Szela był według ówczesnych pojęć starcem (miał 58 lat) , gdy wypłynął na narodową scenę. O Lepperze nie ma jeszcze ani słowa.

Przy kolacji w klubie profesorskim polszczyzna płynnie koegzystuje z angielszczyzną. Emerytowany profesor i dyrektor Centrum Badań nad Rosją Richard Pipes (były doradca Reagana i Busha ds. bezpieczeństwa narodowego) , z żoną Ireną mówią po polsku bez najmniejszych naleciałości, mimo sześćdziesięciu lat spędzonych poza Polską. To samo Roman Szporluk, kierownik najbardziej na świecie prestiżowej katedry historii Ukrainy i dyrektor Ukraińskiego I nstytutu Naukowego (40 lat poza Polską) . Jego zastępca, dr Lubomyr Hajda, mówi biegle po polsku, lecz zaciąga. Podobnie musieli zaciągać wychowani na Kresach Mickiewicz i Słowacki.

W starym miasteczku uniwersyteckim (znanym jako Harvard Yard) kursuje ostatnio żart: Chcesz się wybić w Harvardzie? Naucz się chińskiego albo polskiego, angielszczyzna też bywa pomocna. W czasie odczytu (po angielsku) w sali seminaryjnej Ukraińskiego Instytutu Naukowegochcę dowiedzieć się, ilu słuchaczy rozumie polszczyznę, więc znienacka wtrącam polskie zdanie: „Bo Ukraińcy nie gęsi i swój język mają”. Przebiegający po sali śmiech świadczy o zrozumieniu nie tylko słów, lecz również — przynajmniej przez niektórych — XVI-wiecznego odniesienia literackiego.

W Toronto, gdy potrzebuję wsparcia w historycznym temacie, niezawodną pomocą służy prof. dr Piotr Wróbel, kierownik uniwersyteckiej katedry historii Polski (zawsze prosi o 30 sekund na zebranie myśli) ; gdy chcę odnaleźć cytat z Konwickiego — służy pomocą Tamara Trojanowska, profesor literatury polskiej w Instytucie Literatur Słowiańskich. Rozsławienie Mickiewicza (to właśnie ten przepiękny wyjątek) , a również dwóch innych Litwinów — Miłosza i Konwickiego, zawdzięczamy m. in. filozofowi i historykowi o nazwisku Simon Schama. Ten dystyngowany profesor, wcześniej Harvardu, zaś ostatnio Columbii, opublikował cytaty polsko-litewskiej poezji i prozy w swym bestsellerze sprzed czterech lat „Krajobrazy i pamięć” (Landscape and Memory, Random House, Nowy Jork i Toronto) . Piszę o nim, ponieważ jest on związany z polskością innego rodzaju: jego pradziad, Eliezer Szama, był żydowskim flisakiem znad Niemna.

Lecz skąd wzięło się wcześniejsze porównanie Polski z Portugalią? Wiadomo, że analogie historyczne i kulturalne między tak odległymi krajami bywają zawodne lub fałszywe. Jednak bliższe spojrzenie wskazuje, iż niegdyś losy obu krajów przebiegały podobnie, tyle że niczym w lustrzanym odbiciu — odwrotnie.

Polska i Portugalia

Polska i Litwa wchodziły w okres świetności Jagiellonów w czasie, gdy Portugalia za Henryka Żeglarza wypływała na oceany. Polacy i Litwini ciążyli ku szeroko otwartym wschodnim terenom; Portugalia, naciskana od wschodu przez potężniejszą Hiszpanię, szukała terenów za zachodnim morzem. Rodziło się imperium kolonialne, rozciągające się od Brazylii i Afryki, po zachodnie wybrzeże Indii, po chińskie Makao, które dopiero obecnie wychodzi spod władzy portugalskiej. Powstawała genialna (naprawdę genialna! ) poezja rówieśnego Kochanowskiemu Luisa de Camoesa, który z jednej z tych wypraw ledwie z życiem powrócił. Camoes (wymawia się ka-muensz) zmarł w 1580 roku, gdy nad wielką Portugalią zachodziło już słońce. Siłą złączona z Hiszpanią, po sześćdziesięciu latach powróciła na mapę świata już jako peryferium. Nie pomogła jej wielka flota ani wielka kultura, nie pomogła oryginalna idea luzo-tropikalizmu (w wolnym tłumaczeniu oznacza to „portugalską miłość tropików”) . Nic nie pomogło, ponieważ w interpretacji niektórych historyków Portugalia utraciła wigor, eksportując do swych kolonii większość zdolnej młodzieży, rzadko powracającej z życiem do ojczyzny.

W Polsce szlachecki pamflecista, Paweł Palczowski, też wówczas zachęcał młodzież do kolonizowania obcych ziem. W „Kolędzie moskiewskiej” (Kraków 1609 r. ) pisał: „Tam do Moskwy jedź, nabędziesz tam majętności i inszych bogactw wiele (. .. ) tamże jedźmy, będziemy mieli kędy rozprzestrzeniać się”. Byli tacy, co uwierzyli w trwałość koniunktury wojennej. Powstały polskie osady w trójkącie między Witebskiem, Orszą, Smoleńskiem i hen, aż ku Wiaźmie. Gdy proces historyczny odwrócił się, żywa dusza nie uszła spośród osadników.

Już wcześniej, za dwóch ostatnich Jagiellonów (1506–1572) Rzeczpospolita znacznie skróciła dystans dzielący ją od ówczesnych ośrodków kulturalnych Europy, a były nimi wówczas północne Włochy i Niderlandy. Gdy Portugalia wygoniła swych Żydów, zaś Inkwizycja osiągnęła szczyt a ktywności, Niderlandy i Polska były nadzieją wszelkich innowierców Europy, przyjmując ich do siebie. Aktem konfederacji warszawskiej 1573 roku Rzeczpospolita stała się najbardziej tolerancyjnym z dużych państw europejskich. Gdy w Portugalii umierał wielki Camoes, zaś jego ojczyzna traciła niepodległość, w Rzeczypospolitej kanclerz Jan Zamoyski otrzymywał buławę hetmana wielkiego koronnego, kraj wkraczał w okres największej świetności, podbudowanej w wyższym stopniu potęgą i atrakcyjnością polskiej kultury niż siłą husarii. Polonizował się dobrowolnie niemiecki patrycjat miejski, polonizowała się szlachta litewska i ruska. Delegacja Rzeczypospolitej na rokowania z Moskwą w Jamie Zapolskim w 1581 roku składała się z Rusina (Janusz Zbaraski) i dwóch Litwinów (Albrycht Radziwiłł i Michał Haraburda) , z których ten drugi był w dodatku Białorusinem. Współcześni nie widzieli w tym niczego niezwykłego.

Sześćdziesiąt lat późnej, gdy Portugalia odzyskiwała niepodległość, Rzeczpospolita rozpoczynała już długi, początkowo niezauważalny ześlizg w kierunku niewoli. W XVI wieku Camoes i Kochanowski żyli i pisali równolegle, w jakże różnych krajach, w jakże różnych tradycjach literackich. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Znawca poezji Camoesa w Uniwersytecie Torontońskim, młody pucołowaty Amerykanin Josiah Blackmore, podkreśla wielki wkład Portugalczyka w literaturę światową. Jego epos „Os Lusiadas” (Luzytańczycy — wymawiane: uż Luzijadasz) jest tym dla Portugalczyków, czym „Iliada” była dla Greków, czym „Eneida” dla Rzymian, czym „Pan Tadeusz” jest dla Polaków. W swych cudownych sonetach Camoes wprowadził do liryki pojęcie saudade-soledade, nostalgii za minionym, nostalgii przeżywanej w samotności. Blackmore recytuje z zapałem:

. .. do mal ficam as mágoas na lembranca, edo bem (se algum houve) , as saudades. (. .. z podłych spraw, jeno ból w pamięci, z dobrych (jeśli były) tęsknota za minionym. )

Próbuję i ja polskiej nostalgii:

. .. Ty jesteś jak zdrowie, Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto Cię stracił. ..

Nie, to inna epoka i całkiem inna konwencja. Camoes nie musiał przecież tęsknić za ojczyzną, tu adekwatny duchem i stylem jest Kochanowski:

Wysokie góry i odziane lasy! Jako rad na was patrzę, a swe czasy Młodsze wspominam, które tu zostały, Kiedy na statek człowiek mało dbały.

Pucołowaty Amerykanin zdumiewa się: cóż to za znakomity poeta, ten Kochanowski! Zaczynamy przerzucać się cytatami, aż dochodzę do ulubionej erotycznej fraszki „Do gospodyniej”. Z początku tłumaczenie idzie gładko, załamuję się dopiero na ostatnim dwuwierszu:

Nie mył się długo i jechał tym chutniej. Nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej.

Zniechęcony zmiatam papiery z biurka, aż tu patrzę: pucki Amerykanina całkiem różowe, oczy mu błyszczą; mówi, że z tego może kiedyś powstać dysertacja doktorska — przebieg historii i rozwoju form literackich w Polsce i Portugalii XVI wieku. Jakże to jest, pyta Amerykanin, że Polacy interesują się portugalską poezją? Bliska mu koleżanka-studentka na Harvardzie, stuprocentowa Polka z Warszawy, pisała pracę o Camoesie i teraz jest profesorem literatury portugalskiej w Atlancie. Jak to jest?

Odpowiadam, że Polacy są wszędzie, więc interesują się wszystkim.

Nie wszędzie, nie wszystkim

Słabiej prezentuje się obecność polskości i polszczyzny na Wschodzie. Młoda Liliana, ukraińska pani doktor w Harvardzie (nazwisko do wiadomości redakcji) , mówi, że za czasów sowieckich we Lwowie można było w kiosku kupić „Przekrój” i „Przyjaciółkę”, czasem bywała „Polityka”. Obecnie polskiej prasy nie ma, za to obficie reprezentowane są tytuły rosyjskie. Profesor Szporluk mówi, że „Literaturnaja Gazieta” w USA kosztuje trzy dolary, za to na Ukrainie dostępna jest powszechnie za jedną dwudziestą część tej sumy.

Nie jest winą Ukraińców, że Rosjanie subsydiują swe wydawnictwa, zaś Polacy zapominają o tym, jak ważne jest polskie słowo w lwowskich i kijowskich kioskach.

Polskie filmy. Gdyby nie wielkie filmy Kieślowskiego, który jest pamiętany powszechnie, ostatnim polskim objawieniem na wymagającym amerykańskim rynku byłby niezapomniany „Nóż w wodzie” Polańskiego z 1962 roku. Andrzej Wajda powiedział niedawno: „Co za paradoks! Dzisiejsi młodzi są obywatelami świata, ale ich filmów nikt na świecie nie chce oglądać”. Na szczęście, w paru metropoliach bywają organizowane festiwale filmów polskich, więc przynajmniej polskie środowisko…

Lecz bywają niespodzianki. W dniu śmierci króla Husajna wróciłem zmęczony do domu w Toronto i pstryknąłem telewizor, zaś ten bluznął we mnie polskim pijackim przekleństwem, a potem: „Bracia, brudzia! To mi się podoba! Za zwycięstwo i wolność! Buzi!” W kanadyjskiej telewizji? Następną godzinę spędziłem, oglądając słabiutki polski film „The Bride of War” („Oblubienica czasu wojny”). Koprodukcja Polskiego Studia Filmowego, rok 1997, z napisami pod spodem, w Polsce nikt by tej chały nie oglądał, a i w Ameryce Północnej w zasadzie film, zwłaszcza zmuszający do czytania napisów, nie powinien znaleźć amatora, lecz jednak znalazł i to w czasie niezłej oglądalności. Dlaczego? Bo zaczyna się wielka moda na Polskę, powtarzam to w każdym artykule.

Słyszę sceptyków – czy polska kultura nie zmarnieje, nie skundli się, jeśli ten rzekomo pomyślny dla nas proces historyczny będzie wciągał naród coraz głębiej w orbitę zachodniej cywilizacji? Wystarczy posłuchać, jakim językiem młodzi Polacy rozmawiają między sobą, spytać ich o zainteresowania: czy kultura już wkrótce będzie dla nich równoznaczna z „kliknięciem kolejnej ikonki” w Internecie?

Nie ma obawy. Każde starsze pokolenie narzeka w ten sam sposób na młodzież. A poza tym, ja wierzę Adamowi Krzemińskiemu, który zawarł przypadek Polski w najdosadniejszym zdaniu, jakie ktokolwiek napisał na temat odporności Polaków: „O siebie bać się nie musimy, skoro wytrzymaliśmy rozbiory, Hitlera i Stalina (…), jako naród jesteśmy nie do zdarcia”.

Czy to nie piękne?

Jak nas widzą, jak nas piszą

„Co tu kryć, my wszyscy (…) cierpimy na kompleks niższości. Nikt z nas nie wie, jak powinno wyglądać i funkcjonować normalne, poważne państwo. (…) Nasze kolejne rządy, reżimy i administracje upadły, ośmieszyły się, splajtowały z kretesem”.

„Polska to kraj parodystów, Polska to ojczyzna parodii. (…) A ponieważ sparodiowaliśmy już wszystko: wolność i niewolę, patriotyzm i służalczość (…), parodiujemy już teraz nasze własne parodie”.

Tak – przetworzona w literackiej świadomości Tadeusza Konwickiego – wyglądała rzeczywistość agonalnego okresu PRL-u, i trudno temu zaprzeczyć. Istotnie byliśmy krajem-parodią. Jeśli posłanka Izabela Sierakowska nadal cierpi na nostalgię za PRL-em, kierownictwo nowej partii z pewnością zechce ją wysłać na pieszą pielgrzymkę do mumii Lenina. Po drodze niech sobie obejrzy Białoruś.

Jednak w totalnej krytyce tego, co się dzieje w Polsce, do pogrobowców PRL-u dołączają ludzie, których trudno podejrzewać o złe intencje. Biorąc na chybił trafił publiczne wypowiedzi z kwietnia br.:

Kazimierz Brandys w wielkanocnym wydaniu „Plusa Minusa” widzi w Polsce „tyle zajadłości, stada hien i szakali grasują. Wystarczy lektura jakiejkolwiek gazety, by wstręt podchodził do krtani”;

Krzysztof Piesiewicz w „Expressie Bydgoskim” (cyt. za „Polityką” z 17.04): „Teraz czuję się najgorzej.(…) Polska inteligencja zanika (pozostawiając po sobie)… wolną, niepodległą Polskę w sposób perfidny zainfekowaną konfliktami”;

Jadwiga Staniszkis w „Rzeczpospolitej” z 10-11 kwietnia suchej nitki nie zostawia na klasie politycznej: „Polityka staje się grą, wybory rytuałem, a demokracja sprowadza się do odtwarzania klasy politycznej i kanałów awansu”.

Może więc mówimy o dwóch różnych narodach? W takich okolicznościach zwykle przytaczam powiedzenie Jerzego Giedroycia: „Polski naród jest okropny. Oczywiście, wszystkie narody są okropne”. To, co krytykuje prof. Staniszkis, jest codzienną praktyką również w innych demokratycznych krajach. Może nasze autorytety nie pamiętają, że polska demokracja ma dopiero dziesięć lat, więc musi być pryszczata? A może po prostu jest salonowa moda na negację. Do Jadwigi Staniszkis wołam o odrobinę pokory. Jeszcze pamiętamy jej spiskową teorię dziejów z jesieni 1989 roku, według której załamanie komunistycznych rządów w krajach bloku było wynikiem spisku KGB, nadzorowanego z Łubianki. Teraz Polska jest miażdżona wewnętrznym spiskiem polityków? Wchodzimy w sferę matafizyki. Pozostańmy w niej.

W styczniu 1982 roku z wściekłością czytałem we „Wschodach i zachodach księżyca” rozmowę Tadeusza Konwickiegom z jasnowidzem, ojcem Czeslawem Klimuszką. Naciskany pytaniami o przyszłość Polski, jasnowidz długo wzdragał się jak przed świętokradztwem, ale wreszcie:

„Chłopcy, będzie dobrze. Przed Polską widzę pięćdziesiąt ta-a-kich lat! (…) Nadchodzi czas Polski i upadku jej wrogów. Przed Polską widzę jasność i wstępowanie do góry”.

Byłem wściekły, iż Konwicki z Klimuszką naigrawają się z takich, jak ja. Był to czas Breżniewa z Susłowem i Jaruzelskiego z Kiszczakiem. Lecz kto miał rację? Oczywiście, Konwicki z Klimuszką.

Dziś nie potrzeba daru jasnowidzenia, by stwierdzić, że Polska zaczęła „wstępowanie do góry”. Wystarczy odrobina dystansu do szaleństw codzienności. Wielu ludzi jeszcze na to nie stać. Zwłaszcza niektórzy emigranci polityczni traktują każdą pochwałę Polski jak osobistą obrazę. Łatwo domyślić się powodów. Po publikacji szkicu „Koniec żartów” („Plus Minus” nr 8/99) krytyk z Toronto oświadczył, że mój tekst „zazgrzytał atmosferą z czasów propagandy sukcesu”. Natomiast krytyk z Piszu wyraził w liście nadzieję, że żadna redakcja w przyszłości nie udostępni mi swych łamów. Mówienie o Polsce bez plucia grozi moralnym linczem.

Kończę cytatem ze źródła, tradycyjnie nie sprzyjającego Polakom. Wielki kanadyjski dziennik „Globe and Mail” przez lata prowadził kampanię przeciw rozszerzaniu NATO na wschód. W opinii dziennika Polska była przykrym nieporozumieniem wobec wielkiego zadania obłaskawienia Rosji. Ubiegłej jesieni dziennik zmienił ton, zaś w kilka dni po przyjęciu Polski do NATO w marcu br., komentator spraw międzynarodowych, Marcus Gee, opublikował wielki artykuł, z którego przytoczę tylko tytuł i wstęp:

„Polska – fenomenalny powrót na scenę”.

„Co staje wam przed oczami, gdy słyszycie słowo »Polska«? Przegrane szarże kawaleryjskie? Chamskie żarty? Wąs Lecha Wałęsy? Zmieńcie zdanie. W dziesięć lat po klęsce komunizmu Polska przeżywa renesans, który na zawsze pogrzebie te stereotypowe wyobrażenia o Polakach.”

Dołączenie Polski do NATO stanowi zwieńczenie dekady niesamowitego postępu, jakiego ten kraj dokonał we wszystkich dziedzinach. Po półwieczu sowieckiej okupacji, naród Kopernika i Chopina zajął należne mu miejsce wśród wolnych narodów Europy. Gospopdarka Polski rozwija się nieomal najszybciej w Europie. Jej kultura, jej język (czyli polszczyzna – J.J.) są w rozkwicie.”

Jeśli nawet Kanadyjczyk pzresadził, czy nie o to chodziło nam dziesięć lat temu?

Jerzy Jastrzębowski

Zdjęcie znalezione na strychu

WSPOMNIENIE

Marian Anderson i kapitan NKWD

Zdjęcie znalezione na strychu

JERZY JASTRZęBOWSKI

Nie dożyła wówczas Wielkanocy. Zmarła pięć lat temu, 8 kwietnia, w Portland, w stanie Oregon. Tylko bardzo starzy ludzie pamiętają, jak śpiewała Marian A nderson. Nikt nie wie, ile miała lat, gdy umierała.

Najwspanialszy kontralt naszego stulecia, córka murzyńskiej praczki i wozaka-węglarza, urodziła się w Filadelfii 17 albo 27 lutego roku 1897, albo 1899, albo 1902. Sama nie była pewna daty. Jej ojciec nie umiał nawet doliczyć się swych dzieci. Słownik Biograficzny Biblioteki Kongresu USA i Słownik Muzyczny Grove podają rok 1902. Inne poważne źródła obstają przy wcześniejszej dacie.

Podobno po raz pierwszy zaśpiewała, gdy miała trzy lata; pierwszy publiczny recital dała pięć lat później. Honorarium wyniosło pół srebrnego dolara i Marian twierdziła, że już nigdy potem nie czuła się tak zamożna, jak wówczas.

Odmówiono jej wstępu do szkoły muzycznej — była Murzynką. Lecz członkowie Kościoła baptystów, w którym śpiewała co niedzielę, złożyli się po parę centów, zaś włoski imigrant-nauczyciel śpiewu docenił talent dziewczynki. W 1925 roku wygrała konkurs w Nowojorskiej Filharmonii i świat stanął przed nią otworem.

Świat tak — lecz nie cała Ameryka. W 1939 r. była już sławą, gdy ultrakonserwatywna organizacja Cór Amerykańskiej Rewolucji odmówiła wynajęcia swej Sali Konstytucyjnej na występ Anderson. Nie mogła w stolicy czarna śpiewać dla białych.

Wówczas zdarzył się cud. Eleanor Roosevelt z hukiem rzuciła honorową legitymację członkowską Cór i skłoniła władze miejskie do zorganizowania koncertu pod gołym niebem, na placu przed pomnikiem Abrahama Lincolna. Zachowały się zdjęcia i zapis dźwięku: siedemdziesiąt pięć tysięcy słuchaczy, biali z czarnymi pospołu, płaczących ze wzruszenia, gdy z kruchej figurki u stóp kamiennego Abe płynęły zaczarowane dźwięki Schubertowskiej „Ave Maria”, arii operowych, negro spirituals, wreszcie wstrząsające wykonanie pieśni „America, America”.

Ów koncert odbył się w niedzielę wielkanocną 1939 roku. Arturo Toscanini powiedział: „Taki głos, Marian, słyszy się raz na stulecie. Jesteś największą śpiewaczką świata. ” Jej głęboki, pulsujący kontralt swobodnie obejmował trzy oktawy.

Była największą śpiewaczką świata w swej kategorii głosu, lecz Metropolitan Opera zaprosiła ją na występy dopiero, gdy Marian miała 53 lub 58 lat. Śpiewała w „Balu maskowym” Verdiego i orkiestra kilkakrotnie przerywała grę, bowiem zagłuszały ją oklaski dla drobnej Murzynki. która pojawiła się na scenie.

Śpiew Marian Anderson był dla ruchu równouprawnienia czarnoskórych obywateli USA tym, czym w sensie politycznym były dlań przemówienia pastora Luthera Kinga. Elektryzowała tłumy, nie wypowiadając słowa o polityce. W czasie swego długiego życia coraz rzadziej słyszała pogardliwe uwagi o „śmierdzących czarnuchach”, „parszywych żydłakach”, „tępych Polaczkach”, „głupich Chińczykach”. Ameryka stawała się tym, czym jest obecnie — wspaniałym krajem.

* * *

Gdzie Rzym, gdzie Krym? Gdzie Marian Anderson, gdzie tytułowy kapitan NKWD?

W lipcu 1944 r. mój ojciec ściągnął rodzinę z letniska we wsi Zamlądz pod Otwockiem do Warszawy. Zamlądz leżał na wschód od Wisły. Od wschodu szła ofensywa Armii Czerwonej. Pogłoski mówiły o hordach Kałmuków na włochatych konikach. Dorośli uważali, że w mieście będzie bezpieczniej.

Ojciec zginął w gruzach Warszawy, reszta rodziny cudem uratowała się z masakry na Kolonii Staszica. Ironia historii: mordowali nas Kałmucy — pamiętam twarze — z brygady RONA, dowodzonej przez Polaka-renegata, byłego oficera Armii Czerwonej, hitlerowca Mieczysława Kamińskiego.

Natomiast mieszkańcy Zamlądza uchowali się bezpiecznie. Gdy zjechaliśmy na Wielkanoc 1945 r. (warszawskie mieszkanie było spalone) , opowiedzieli, jak było.

Późnym latem 1944 roku naszą letniskową willę zajął kapitan NKWD z ordynansem. Enkawudzista zachowywał się poprawnie, nikogo w okolicy nie zabił, ani nie a resztował. Bywał nieobecny całymi dniami. Gdy wracał, bywało — upijał się i wówczas strzelał z pistoletu do celu.

Jak na pijanego, sukinsyn miał cel niesamowity: odstrzelił szczyt ceramicznego balaska na zwieńczeniu dachu willi (można sprawdzić, ułomek sterczy do dziś) , odstrzelił też szczytowe pędy wielu sosen w okolicznym lesie. Pewnie do dziś nowi letnicy dziwią się, dlaczego tyle starych już sosen nie rośnie tam wzwyż. Siedzą przygarbione. Ja wiem, dlaczego.

Oficer zniknął zimą, gdy front przetoczył się za Wisłę, zaś po latach ja — ówczesny wyrostek — natknąłem się na schowek na strychu. Znalazłem zmurszałe walonki oraz, wetknięty w jeden z nich, stary egzemplarz „Life Magazine” z pieczątką „Czytelnia Ambasady USA w Warszawie”. Z okładki patrzyła na mnie kobieta o kruczych włosach i cerze koloru mlecznej czekolady; wewnątrz pisma — fotoreportaż z życia Marian Anderson.

W jaki sposób „Life” z ambasady znalazł ostatnie schronienie w starych walonkach enkawudzisty? Nikt tego już nie rozwikła i nie jest to ważne. Dla ówczesnego wyrostka zdjęcia murzyńskiej śpiewaczki były początkiem fascynacji wysoką kulturą amerykańską, która — w przeciwieństwie do błyskotliwej, lecz tandetnej popkultury — pozostaje mało znana wśród większości Polaków.

* * *

Marian Anderson nie miała dzieci. W swej autobiografii pod tytułem „My Lord, What a Morning” (O Panie Mój, cóż za poranek! ) napisała: „Misją mojego życia jest pozostawienie po sobie tego rodzaju wpływu, który umożliwi innym pójście mym śladem”.

Blokady dróg Jakuba Szeli

źródło: Nieznane

REPORTAŻ

Chłopi z kosami poklękali i zaczęli śpiewać „Święty Boże”. Gdy skończyli, zarzucili księdzu postronek na szyję.

Blokady dróg Jakuba Szeli

 

 

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Na szczyt docieramy sapiąc. Górę miejscowi nazywają Maga. Ze szczytu widać podtarnowską kotlinę pilzneńską między dwoma łańcuchami wzgórz. Edward Serwatka wspomina, jak jego nauczyciel, były podporucznik AK, tłumaczył dzieciom, iż ta część podkarpackiej Małopolski jest stara jak świat. Słowo „maga”, mówił, w języku Indoeuropejczyków oznaczało „wielka”. Nazwa góry przetrwała sześć tysięcy lat. Na szczycie zaś nauczyciel pokazywał dzieciakom ślady grodziszcza Wiślan z czasów, gdy o Piastach nikt jeszcze nie słyszał.

 

Podporucznik AK Stefan Janusz wiedział, co robi. Uczył niemieckiego, zaszczepił zaś dzieciom polski entuzjazm. Sądząc po składzie władz samorządowych i po nastrojach większości, okolice Pilzna przeszły jednym krokiem od AK od razu do AWS, choć nomenklaturowe pozostałości PRL również upominają się o udział w historii.

Ze szczytu Magi widać wieżę XIV-wiecznej fary w Pilznie, zaś u podnóża, całkiem blisko, XVI-wieczny kościółek w Dobrkowie. Tam nazajutrz, po sumie, proboszcz odczytuje ślubne zapowiedzi i już wiem, że jestem istotnie w rdzennej Polsce: nazwiska nie udawane, żadne tam -ski lub -cki, tu koligacą się rody Rybów i Skowronów, Jałowców, Ćwików i Pietruchów, obecne są rody Serwatków i Pieczonków, błogosławił ich do niedawna śp. ksiądz Worek. Przecież, przypomina Edward Serwatka, piechotę w bitwie pod Grunwaldem prowadził Kiełbasa. Jesteśmy z bardzo starej Polsce.

Gdy po Podniesieniu gruchnie odpowiedź „Bo Tyś jest Królestwem, potęgą i chwałą na wieki”, to jakby armatę naładował i przybił. Bieda w tym, mówią niektórzy księża, że chłopska armata, zdarza się, wypala w przeciwnym od oczekiwanego kierunku.

Bijta pana i plebana

Pilzno i sąsiednie wsie Parkosz, Dobrków, Strzegocice, Łęki Górne, wiele innych, były w 1846 roku ośrodkiem rabacji chłopskiej, znanej jako rzeź galicyjska.

Hasłem do rozruchów stało się zabicie austriackiego burmistrza Pilzna w nocy z 18 na 19 lutego przez grupkę polskich spiskowców szykujących się do powstania. Wśród szlachty galicyjskiej przygotowania powstańcze trwały od miesięcy. Również od miesięcy szykowała się austriacka administracja, a zwłaszcza tajna policja, by „polską ruchawkę” stłumić bez angażowania wojska. Udało się to tak dobrze, iż sami Austriacy przestraszyli się.

Jakub Szela miał w chwili wybuchu rabacji 58 lat, czyli według ówczesnych pojęć był starcem. Sam podobno nie mordował, lecz dyrygował. Wśród chłopów cieszył się mirem od dawna, bodaj od wojen napoleońskich, gdy odrąbał sobie dwa palce u lewej dłoni, aby uniknąć branki do wojska. Austriacy doceniali jego odwagę, upór i autorytet wśród chłopstwa. Wkrótce po zakończeniu rabacji, policja przeniosła Jakuba Szelę z jego rodowej wsi Smarżowa do Tarnowa, gdzie odznaczono go austriackim medalem zasługi ze wstęgą, osadzono w luksusowym areszcie domowym, po czym przesiedlono pod eskortą na Bukowinę, przy dzisiejszej granicy ukraińsko-rumuńskiej.

Okoliczności klęski niedoszłych powstańców są dziś oczywiste. Konspirujący odłam szlachty był dokładnie spenetrowany przez austriacką agenturę. Po drugie, i znacznie ważniejsze, nędza bytowania galicyjskiego chłopstwa była tak straszna, że dzisiejszy chłop polski – na szczęście – nie ma o niej wyobrażenia. 150 lat temu zachodnia Galicja była najbardziej przeludnionym z wiejskich rejonów Europy. W latach nieurodzaju śmierć głodowa była na porządku dnia, zaś niektóre ówczesne źródła donoszą o przypadkach ludożerstwa. Ucisk chłopa przybierał postaci karykaturalne. Marian Morawczyński („Rzeź 1846 r.”, Tarnów, 1992 r.) podaje przykłady: Michał Sokół z Głobikowej wszedł na pańskie pokoje nie zdjąwszy kaszkietu. Za karę przywiązano go do jodły i rozpalono pod nim ognisko, aż mu „brzucho pękło”. W Pustkowie we dworze młócili chłopi zimą groch. Z rozkazu hrabiego młócili boso, aby butami nie gnieść grochu. Chłop pańszczyźniany pracował „od skowronka do żaby”, czyli od wschodu do zachodu słońca, za folgowanie w pracy wyliczano mu rózgi buczynowym prętem. Prawo chłosty rząd zniósł po rabacji.

Najważniejszym jednak tłem buntu chłopskiego było rozszczepienie ówczesnej społeczności (społeczeństwa obywatelskiego oczywiście nie było) w stopniu trudno dziś wyobrażalnym. Chłop galicyjski dzielił znany sobie świat na dobrotliwego „cysorza” z urzędnikami, na uciskających go „Poloków”, czyli szlachtę i część księży, na Żydów, mieszczan oraz „tutejszych”, czyli chłopów. Żaden „Polok” nie był mu sojusznikiem. Zachowało się ówczesne powiedzenie: „w dawnych latach panowie polscy się ze sobą bijali, a chłopom wtedy włosy trzeszczały”. Gdy zimą 1846 roku austriacka agentura puściła między chłopstwo plotkę, że panowie szykują wojnę, bo chcą chłopów wymordować, chłopi uwierzyli natychmiast.

Komisarz Joseph Breinl w Tarnowie wypłacał podobno 5 złotych reńskich za dostawienie żywego szlacheckiego spiskowca, 10 reńskich za martwego. Dostawców nie zabrakło.

Czy były blokady dróg?

Tak. Chłopskie oddziały blokowały zwłaszcza przejścia przez mosty. W księdze zmarłych jednej z parafii w Dębicy zachował się opis (cytuję za Morawczyńskim) zabójstwa Dominika Reya (potomka Mikołaja z Nagłowic): uciekający ze swych dóbr w Przyborowie „przez chłopów i mieszczan na drodze królewskiej tu na moście napadnięty, okrutnie zamordowany”. Podobno ulubioną metodą uśmiercania było rozciągnięcie szlachcica na ziemi i młócenie go cepami. Straszna musiała to być nienawiść!

W Strzegocicach przy drodze figura Chrystusa Frasobliwego nosi u stóp żałobną inskrypcję w starej kaligrafii.

„Módlcie się za duszę Erazma Józefa, Pana;

Boże przebacz im, bowiem nie wiedzieli, co czynią.

Dnia 20 lutego 1846 roku”.

O dzień wcześniej, podobno pod osobistym nadzorem Szeli, we wsi Siedliska-Bogusz chłopi wymordowali kilka osób z rodziny Stanisława Bogusza, 86-letniego wówczas byłego dostojnika Pierwszej Rzeczypospolitej, wraz z nim samym, rozpłatanym zdobyczną szablą. Na pilzneńskim cmentarzu stoi kopczyk z głazów spojonych cementem ze strzelistym aktem wdowy proszącej Boga o miłosierdzie i ukojenie bólu.

W tychże Siedliskach ksiądz proboszcz Jurczak zostawił osobiste wspomnienie owej fatalnej nocy, wspomnienie, które zasługiwałoby na umieszczenie w księdze Guinnessa. Gdy chłopi, po rabunku we dworze, wpadli do kościoła, proboszcz wystawił puszkę z Najświętszym Sakramentem i zaintonował litanię. Chłopi z kosami poklękali i zaczęli śpiewać „Święty Boże”. Gdy proboszcz skończył i odchodził od ołtarza, zarzucili mu postronek na szyję, chcąc go powiesić. Darowali mu życie po usłyszeniu uwagi jednej z kobiet, że jeśli księdza zabiją, nie będzie komu odprawiać nabożeństw, bo biskup nieprędko nowego przyśle.

Przykład powyższy wzięty jest ze wspomnień doktora Adama Bogusza, wnuka Stanisława, drukowanych („Historya rzezi 1846 r.”) w styczniowym, kwietniowym i majowym numerach rewelacyjnego miesięcznika regionalnego „Wiadomości Brzosteckie”. Nie ma obawy o zachowanie polskiej kultury, dopóki takie miejscowości, jak Brzostek i Pilzno dbają o swoją spuściznę. Trzeba jedynie zaznaczyć, że pamiętniki i opisy pozostawione przez członków stanu szlacheckiego są niezwykle stronnicze: z reguły pomijają sprawę nędzy i krzywdy chłopskiej, koncentrując się wyłącznie na krzywdzie szlacheckiej. Szela zaś był niepiśmienny i pamiętników nie zostawił.

Nadal krzywda chłopska

„Tu u nas, w Łękach Górnych, chłopi też wówczas pogonili księdza, ale zdołał uciec”. Z proboszczem parafii św. Bartłomieja, ks. Franciszkiem Pacholikiem, oglądam w telewizji powitanie Jana Pawła II w Gdańsku. Wcześniej ksiądz oprowadzał mnie po swym drewnianym kościółku z XVI wieku (nowy, ogromny, muruje się nieopodal); pokazywał przepiękne dębowe barokowe stalle, tak wyświecone przez pokolenia kolatorów, że błyszczą niczym polerowany włoski orzech.

Tkwi tutaj jeszcze w ludzie pamięć o owych dawnych panach i pamięta się stare zawołanie „Bij pana i plebana”, mówi ksiądz Pacholik, sam z góralskiej chłopskiej rodziny spod Limanowej. Nie objawia się to już w kosach na sztorc, lecz raczej w odruchu nieufności. Bo, żeby ten lud był mściwy – to nie, ale uparty i pamiętliwy – to tak! Chłopom jest teraz bardzo ciężko. Przy ich obecnym wykształceniu, na pewno nie dopuszczą do dawnej sytuacji, gdy harowało się za kawałek chleba. Ta rabacja sprzed 150 lat odcisnęła w tych okolicach takie piętno, iż do dziś są wśród niektórych pozostałości: opór przed krzywdą. Chłop powinien móc żyć godziwie. Szela, kończy proboszcz, to była wzburzona krzywdą krew, plus prowokacja policyjna.

Prowokacje i kaźnie nie powstrzymały „Poloków” od działalności powstańczej w następnym pokoleniu. W bocznej kaplicy kazimierzowskiej fary w Pilznie zachowało się epitafium: „D. O. M. Pamięci Józefa barona Horocha, poległego 17 lutego 1863 r. w Miechowie za wiarę i ojczyznę w 18 roku życia”. Przekroczył kordon, aby polec! Dopiero w dwa pokolenia później, w legionach Piłsudskiego, wygasła różnica między „Polokami” i chłopami, zaś w wojnie bolszewickiej 1920 roku już wszyscyśmy byli Polakami.

Nadal krzywda, nadal Szela

Jedziemy do epicentrum tragedii z 1846 roku, do Siedlisk i do Smarżowej. Proboszczem parafii Siedliska-Bogusz jest ksiądz Jan Olchawski, również góral, lecz spod Sącza. Mówi, że do dziś zachowało się wśród parafian wspomnienie ówczesnego upodlenia ludzi. Wszak Szela do samego Wiednia jeździł na skargę i swą rację miał. Obie strony trzeba obciążyć winą za ówczesną rzeź, obie strony. Dziś rolnik ponownie jest doprowadzany do ostateczności. Wtedy było podobnie, tyle że chłop działał z poparciem policji.

Ksiądz nie chce powiedzieć, gdzie tu mieszka rzekomy potomek brata Jakuba Szeli, dziś podobno już informatyk, ale wciąż jeszcze w duszy chłop. Jedźcie do Smarżowej, mówi, miejscowi wam powiedzą, ja nie mogę, bo wiem, że on miał w życiu pewne przykrości.

W Smarżowej przed dawnym GS-em grupka piwoszy chętnie pokazuje miejsce po domu Jakuba Szeli. Nic nie pozostało, prócz paru dziczek z dawnego sadu. Wskazują też drogę do sąsiedniej wsi, gdzie – jak mówią – mieszka praprabratanek Jakuba ze swą matką.

Niestety, potomek rodu istotnie musiał mieć przykrości z powodu przodków. Obiecuję nie publikować jego imienia, adresu ani miejsca pracy, zachowując je do wiadomości redakcji. Spotkanie osiąga dramatyczny punkt w momencie, gdy rozmówca wykrzykuje: „Przecież pan jest gorszy, niżeli ten szlachcic w ČWeseluÇ!”, zaś jego stara matka, od początku nieufna wobec intruza, podchodzi z motyką w ręku.

W końcu jednak rozmawiamy, jak Polak z Polakiem, więc zapisuję: „Napisał o mnie Pałosz Jerzy w ČGazecie KrakowskiejÇ, ale niegrzeczny – po nazwiskach napisał, a o pozwolenie nie pytał. Co do mojego pochodzenia od Szeli, wcale mnie to nie interesuje. Różni ludzie reagują dziwnie, jakbym był Slobodan Miloszević, jakby nie wiedzieli, że rabacja powstała z wyzysku i gniewu ludzkiego. W Polsce tradycyjnie wszystko odbywa się kosztem prostego człowieka i teraz jest podobnie, znów dojrzewa podobna sytuacja co wówczas. Temat rabacji znów jest modny, bo odgrzewają go potomkowie szlachty, węszący ponowną okazję do zniewolenia prostego ludu. My w Polsce nie mamy dziś demokracji ani ludowej, ani obywatelskiej. Nasz ustrój to feudalny kapitalizm”.

Odjeżdżając w kierunku Pilzna i Parkosza podliczam, ile osób zginęło w czasie rabacji. W dwudziestu pięciu wsiach ziemi pilzneńskiej i brzosteckiej, objętych rachunkiem Morawczyńskiego, potwierdzono śmierć 142 osób. W innych rejonach Galicji, jeszcze parę setek. Garstka, w porównaniu z rzeziami etnicznymi następnego stulecia, jak choćby te na Wołyniu i w rozpadającej się Jugosławii. A przecież te bardzo dawne krzywdy i morderstwa zapadły w dusze jak kamień.

Przez samochodowe radio słychać wezwanie papieża, by usłyszeć „krzyk i wołanie biednych”. Co by tu zrobić?

Dzienniczek nielegalnej dziewczyny

źródło: Nieznane

EMIGRACJA

Jedyne, co zabrałam, to kilka zdjęć i listów

Dzienniczek nielegalnej dziewczyny

MARYNA MŁYNARZÓWNA

 

 

MARYNA NIENAWIDZIŁA SWOJEGO SŁUŻBOWEGO MUNDURKA

FOT. ARCHIWUM

Klaskaliby, gdyby żyli – profesorowie Florian Znaniecki i Józef Chałasiński żywo interesowali się losami polskich wychodźców w Ameryce i wyrastaniem polskiej inteligencji z chłopskiego korzenia.

Oto portret: Maryna Młynarzówna – dziewczyna z podkarpackiej wsi. Lat dwadzieścia kilka, bystra inteligencja. Zielone oczy. Figura i biust – jak usłyszała od swego mężczyzny – „najpiękniejsze w Europie”. Wykształcenie półwyższe – zarządzanie i marketing. Promesę amerykańskiej wizy turystycznej dostała jako studentka. Wyjechała w dziesięć dni po otrzymaniu dyplomu, który w Ameryce będzie mogła niestety zawiesić na gwoździu. Gdy spotkałem ją w hoteliku w Bieczu ubiegłego czerwca, powiedziała: „a cóż ja tu będę robić, do końca życia pracować w recepcji za 650 złotych miesięcznie?”. Wówczas poprosiłem ją o prowadzenie intymnego dzienniczka z pierwszych kroków na nielegalnym wychodźstwie, w polonijnym podziemiu w Ameryce.

Jerzy Jastrzębowski

Pożegnanie prawie bez słów

Szanowny Panie Redaktorze: Jak już wspominałam, w lipcu wybieram się do Stanów. Nie jest to szczyt moich marzeń, bo o Stanach nie mam najlepszego zdania. Nie wiem, skąd to się bierze, bo nigdy tam nie byłam. Wydaje mi się, że jest tam tylko pogoń za pieniądzem, w kontaktach ludzie doszukują się tylko interesu dla siebie, nikomu nie można ufać. Cóż, chyba za dużo naoglądałam się filmów!

Czwartek, 13.07.2000. Wyjechałam z domu. Czułam się tak, jakbym już nigdy miała tam nie wrócić. Wcześniej nawet nie obeszłam domu wkoło, żeby zapamiętać. Łzy! Na lotnisku pożegnanie z całą rodziną. I znów łzy! Pożegnanie prawie bez słów. Wsiadłam do samolotu, klamka zapadła. Całe moje dotychczasowe życie zostawiłam, koleżanki, kolegów, rodzinę. Jedyne, co zabrałam, to kilka zdjęć i listów.

Gdy już siedziałam w samolocie, było mi wszystko jedno, co będzie się działo, ale to było chyba działanie środków uspokajających.

Piątek, 14.07. Jechałam do Ameryki, wszyscy mi zazdrościli. Ale z mojej strony w wyjeździe tym nie było ani iskry radości.

Lot był długi, ale całkiem przyjemny. Zobaczyłam z góry Grenlandię, zobaczyłam Amerykę i wtedy dopiero dopadły mnie mieszane uczucia: strachu, obawy, przerażenia przed nieznanym, tęsknoty za tym, co zostało już bardzo daleko. Czułam się tak bezbronna. Wylądowaliśmy. Odprawa wizowa i już pierwsza porażka. U końca długiej kolejki po wizę – suka mówiąca po polsku, ale przeciwko Polakom. Zobaczyła, że promesa studencka, wbiła mi wizę tylko na miesiąc. Mówi: jak na studentkę miesiąc starczy na turystyczne zwiedzanie. O dyskusji nie było mowy. Trudno, miesiąc czy rok, i tak nie mam zamiaru wracać.

Wyjechali po mnie kuzyni, jakoś znaleźli mnie w tłumie, zabrali do samochodu. To, co widziałam po drodze, jadąc do ich domu, już mi się nie podobało. Kilka razy byłam w Warszawie, ale to tutaj ogromne jakieś, straszne, jedna dzielnica większa chyba od całej Warszawy, i strasznie obco, choć napisy na sklepach nawet po polsku. W domu powitali mnie serdecznie, zapewniając, żebym się o nic nie martwiła.

Sobota, 15.07. Piszę na szybko, bo wujek czeka na mnie. Na razie jestem oszołomiona, ale raczej nie podoba mi się. Nie mogę nigdzie za bardzo wyjść, bo nic nie znam. Nie pracuję, czas mi się dłuży. Najgorzej jest rano i przed południem. Wszyscy idą do pracy, ja zostaję sama i ogarnia mnie wielki strach, że nie potrafię ułożyć sobie tutaj życia. Z drugiej strony, nie bardzo mam po co wracać do Polski.

Środa, 18.07. Dziś zdecydowanie mam lepszy humor. Przyjęli mnie na prawo jazdy (duży sukces!), zdałam testy pisemne. Poszłam nawet na małe zakupy. Ktoś o mnie pamięta, dzwoni, podtrzymuje na duchu.

Czwartek, 20.07. Zdałam prawo jazdy. Cieszyłam się bardzo, do czasu. Nie udało się normalnie wyrobić social security, to jak u nas dowód osobisty. Można im w biurze długo tłumaczyć, jak oni mają swoje przepisy i koniec. Zdołowało mnie to okropnie. Wczoraj Ameryka zaczynała mi się odrobinę podobać, ale dzisiaj najchętniej spakowałabym walizki i wróciłabym do domu. Zawsze myślałam, że jestem odporniejsza na niepowodzenia, ale gówno prawda. Leży przede mną gazeta z ogłoszeniami, ale nawet nie mam ochoty przeglądać. Nigdy nie miałam dużo szczęścia, na wszystko musiałam zapracować, nic samo nie przychodziło, ale już los mógłby się wreszcie odmienić. To jest niesprawiedliwe.

Sobota, 22.07. Dzień jak co dzień. Wieczorem pojechaliśmy do znajomych. Było całkiem miło. Spotkałam się z kolegą, z którym w Polsce znaliśmy się bardzo dobrze, dużo razem imprezowaliśmy i wtedy nigdy nie sądziłam, że spotkamy się w Ameryce. Było jeszcze kilku innych gości, jeden nawet bardzo chciał się ze mną umawiać, ale ja mam Ukochanego. I teraz brakuje mi go bardzo, bardzo, i tęsknię za nim jeszcze bardziej. Cholera mnie bierze, jak widzę, jeden jest z żoną, inny z dziewczyną, a ja, mimo że mam mężczyznę, to nie mam. Nie mogę go dotknąć, wziąć za rękę, przytulić się.

Niedziela, 23.07. Przeszedł kolejny dzień. Byłam na jakimś polskim pikniku. Nie podobało mi się. Grał zespół, jedni siedzieli z rodzinami na obrzeżach, opalali się, inni łazili bez celu, jeszcze inni upili się, skakali pod sceną, polewali się piwem i tłukli się nawzajem. Przykre jest tylko to, że to Polacy. Zaczęłam nawet rozglądać się za jakimś ciekawym facetem, ale wśród tego tłumu nie widziałam nikogo takiego. Mężczyzną, który najbardziej i nieustannie mocno mnie interesuje, jest mój Ukochany i obawiam się, że tak będzie jeszcze bardzo, bardzo długo.

Dziś moi wujkowie stwierdzili, że jestem kobietą na 100 procent, więc pewnie trafi mi się jakiś beznadziejny drań. Biorąc pod uwagę stan obecny, jakże bardzo się mylą, a co będzie w przyszłości? Czas pokaże.

A teraz siedzę właśnie i płaczę, bo przede mną kolejna samotna noc. Gdzie jesteś, Mój Miły?

Szłam ulicą i modliłam się

Poniedziałek, 24.07. Wracałam od koleżanki pieszo wieczorem. Myślałam, że od czasu do czasu ktoś będzie szedł chodnikiem, ale przez pół godziny mojego spaceru nie spotkałam nikogo. Za to z samochodu zaczepiał mnie cały czas jakiś natręt. Szłam tą ulicą i modliłam się, żeby być już w domu.

Załatwiliśmy (chyba) social security. Póki co, pozbyłam się paszportu i 1000 dolarów, ale może coś z tego będzie.

Środa, 26.07. Byłam dziś pierwszy dzień w pracy w Ameryce. Nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że to w kuchni, czyli praca o jakiej zawsze marzyłam. Poza tym na papierach jakiejś Sylwii Młynarz. Ta praca oparta jest na jednym wielkim krętactwie i oszustwie. Już sama nie wiem, co mam mówić, żeby za każdym razem nie opowiadać czegoś innego. Praca mi się nie podoba – sześć dolarów za godzinę i mało godzin w tygodniu – nie zarobię na przeżycie, ale jak mówi Ktoś, komu ufam: początki zawsze są ciężkie, nie trzeba się zrażać.

Czwartek, 27.07. Drugi dzień pracy w firmie cateringowej za mną. Było już trochę lepiej, poza tym, że cały czas denerwuję się, że Stara poprosi o tę zieloną kartę, której nie mam, że sprawdzi dokładnie te dokumenty.

Wytłumaczyłam już sobie, że od czegoś trzeba zacząć, lepsze to niż nic, z czasem będzie lepiej i z pracą, i z pieniędzmi i jakoś zacznę stawać na nogi. Niestety, przychodzi to małymi kroczkami, ale mam nadzieję, że do przodu.

Niedziela, 30.07. Jest niedziela, późne popołudnie. Siedzę w domu, sama, i już nie mogę się doczekać, kiedy ten dzień się skończy.

Jest tak, jak myślałam w Polsce, obawiałam się o moje życie towarzyskie i związane z tym samopoczucie. W Polsce o tej porze nie siedziałabym sama w domu i gapiła się w telewizor. A tutaj, dokąd mam iść?

Może nie tęsknię tak bardzo za rodziną, bo ciągle byłam poza domem, w szkole, w internacie, i byłam do tego przyzwyczajona, poza tym w domu bywało różnie (z ojcem nie mogłam się porozumieć). Brakuje mi, sama nie wiem czego. Jakoś nie wyobrażam sobie, że mogłabym spotkać tutaj kogoś, z kim mogłabym planować wspólne życie, pomijając już to, że aktualnie nie jestem zainteresowana żadnym facetem.

Och, zaczynam już smęcić, ale taki mam dziś nastrój i w tym momencie oczy zachodzą mi łzami. Nienawidzę takich dni, nienawidzę siebie w takim stanie.

Poniedziałek, 31.07. Minął kolejny dzień. Pomyślałam sobie, nieskromnie zresztą, że byłabym dobrą żoną. Widzę to teraz, gdy mam w domu dwóch mężczyzn, kuzynów, o których muszę dbać.

Wtorek, 1.08. Dziś w pracy, płacząc nad cebulą, zastanawiałam się, co byłoby, gdybym nie zakochała się w Moim Mężczyźnie. Jak wyglądałaby teraz nasza znajomość? Gdyby do mnie nadal pisał listy, byłoby mi bardzo miło, czasem pewno by zadzwonił, ale po jakimś czasie przecież by mu się znudziło. Cieszę się więc, że stało się inaczej i teraz doceniam jeszcze bardziej to, że to właśnie mnie wyróżnił i wybrał.

Obserwując liczne grono swoich koleżanek, muszę przyznać, że żadnej z nich nic takiego się nie przydarzyło. Co prawda, miały chłopaków, ale teraz widzę dokładnie różnicę pomiędzy ich miłością a miłością Mojego Mężczyzny. Mój Mężczyzna – uwielbiam używać tego określenia. I teraz marzę o tym, aby przytulić się do niego tak mocno, mocno!

Moje pierwsze pieniądze

Czwartek, 3.08. Dziś dostałam czek na 186 dolarów. Moje pierwsze zarobione pieniądze w Ameryce. Co prawda jestem rozczarowana sumą, ale mam nadzieję, że będzie lepiej. Sądzę, wiem, że mogłabym pracować więcej. I wcale nie chodzi o obsesję na punkcie pieniędzy (co nagminnie tu obserwuję), ale chciałabym nareszcie się usamodzielnić. Czuję, że w Polsce byłam mniej zależna od innych, miałam większą swobodę niż tutaj. Na razie zaciskam zęby, nie narzekam (tak za bardzo) w nadziei, że z czasem to się zmieni.

Niedziela, 6.08. Jest niedzielne popołudnie. Nienawidzę niedziel. Byliśmy w kościele, ugotowałam obiad, zadzwoniłam do domu, a teraz siedzę sama.

Wczoraj była impreza u wujka Romka. Zdenerwował mnie bardzo. On mnie traktuje jak 13-letnie dziecko, które jeszcze nic nie widziało i o niczym nie ma pojęcia. Za to on jest mądry i najmądrzejszy, bo od dwudziestu lat jest w Stanach. Pojechałam z chłopakami z pracy nad jezioro, a według niego (wujka) to chyba jest przestępstwo, bo on nie ma czasu na leżenie na plaży jak ja, a jest tutaj już od dwudziestu lat. Ponadto pewnie na tej plaży się zakochałam i znów będzie ze mną problem, bo o domu już nie wspomnę i do mamy pewno nie zadzwonię. W ogóle wyprowadza już mnie z równowagi.

Poza tym marzę o tym, aby zamieszkać już osobno, gdzie nie musiałabym się spowiadać, o której idę do ubikacji i czy będę tam 5 czy 20 minut. Już się martwię, co będzie, gdy zjawi się wreszcie Moje Słońce. On tak bardzo różni się od nich.

Mojego Mężczyznę uważam za najmądrzejszego i dumna jestem z tego, że jest to Mój Mężczyzna, cała reszta dla mnie się nie liczy.

Czwartek, 10.08. Przyszła dziś dla mnie karta social security. Bardzo się ucieszyłam z tego powodu, bo: 1. Wiem, że nie wydałam tych pieniędzy na nic (mam kawałek papieru); 2. Mogę zacząć szukać pracy jako Maryna, nie Sylwia czy inna jakaś; 3. Nie będę już musiała prosić wujka o przysługę w załatwianiu tego „kawałka papieru”.

Co jeszcze z rzeczy ważnych?

1. Z każdym dniem mocniej kocham. Skarbie, dzięki Tobie świat jest dla mnie piękniejszy.

2. Od jutra (jak zawsze – od jutra) zaczynam się odchudzać.

Niedziela, 13.08. Minął miesiąc od mojego przyjazdu tutaj. Zleciało, nie wiem kiedy. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie gorzej, że będę bardziej tęsknić za domem, znajomymi, ale nie jest tak tragicznie. Przyzwyczajam się już do życia tutaj. Samo miasto nie przeraża mnie już tak bardzo, jak miesiąc temu. Rodzina też stara mi się pomóc, chcą dla mnie jak najlepiej, ale nie znają mnie bliżej i nie bardzo wiedzą, co dla mnie jest ważne. Byliśmy dzisiaj w The Field Museum i gdy tak chodziliśmy zwiedzając, chociaż było miło i czasem zabawnie, to jednak czegoś mi tam brakowało. Przypomniała mi się moja ostatnia wizyta w muzeum (8 lipca, Tarnów). Byłam tam z kimś ważnym dla mnie. Mój Boże! Tego mi brakuje, za tym tęsknię.

Piątek, 18.08. Dziś dostałam mój drugi czek: 368 dolarów za dwa tygodnie pracy. Jestem jeszcze bardziej załamana niż pierwszym. Co z tego, że mogę spać do 9.00 i o czwartej już jestem w domu. Od poniedziałku chyba pójdę do innej pracy (do sklepu). Wiedziałam, że przyjeżdżam tutaj nie na wakacje tylko do pracy. Moim motorem do pracy są pieniądze, które pozwolą mi na własne mieszkanie.

Niedziela, 20.08. Z tej pracy w sklepie nic nie wyszło. Radość była przedwczesna. I znów nerwy związane z szukaniem pracy. Ta ciągła niepewność jest gorsza od tęsknoty za domem czy znajomymi.

Niedziela, 27.08. Minęła kolejna niedziela. Było nawet wesoło. Świętowaliśmy odpust w Czermnej. Trochę wypiliśmy (wujkowie odrobinę więcej). Oczywiście, nie mogło się obyć bez rodzinnej dyskusji na temat moich spraw miłosnych, które są skomplikowane. Już nie wiem, czy to tylko i wyłącznie ich ciekawość, czy zależy im na moim szczęściu. O niczym innym bardziej nie marzę, jak o tym, żeby Moje Szczęście do mnie przyjechało.

Wczoraj byłam na weselu amerykańskim – jako obsługa, oczywiście. Muszę przyznać, że wesela w Polsce bardziej mi się podobają. Tutaj wszystko jest piękne tylko dla kamery, do zdjęć. Poza tym chodzi przede wszystkim o zrobienie interesu na przyjęciu weselnym.

Moje wesele będzie w Polsce, będą na nim przyjaciele, rodzina i zabawa będzie trwała tak długo, jak goście będą chcieli się bawić.

Znów mniejszy czek

Środa, 6.09. Przez trzy dni obchodziłam swoje urodziny: byłam w zoo z kolegą z pracy, byłam na polskim pikniku, a dziś wieczorem byłam w parku na huśtawkach. Dziś po pracy byłam wściekła, bo szefowa dała mi jutro wolne. Znów będzie mniejszy czek! Żeby się wyżalić, zadzwoniłam do Mojego Słoneczka i on jak zawsze mówił mi tak słodkie rzeczy, że złość mi przeszła. Skarbie, gdy to będziesz czytał, pamiętaj, że kocham Cię jak nikogo innego.

Niedziela, 24.09. Wczoraj znów zaczęłam szukać dodatkowej pracy. Byłam na rozmowie w sklepie, w poniedziałek mają mi dać odpowiedź. Sprzątanie, przy którym tak bardzo się upierałam, też już zaliczyłam. Pracowałam jedną noc, spałam dwie godziny i poszłam do zwykłej pracy. Ale po tym jednym dniu odpuściłam. Myślę, że już za bardzo przyzwyczaiłam się do tej mojej pracy i powoli zaczynam wsiąkać. Wiem, że to są małe pieniądze, ale nie chcę już przeżywać stresów związanych z szukaniem pracy, potem z przyuczaniem się do nowej pracy. Muszę jednak to robić, aby ruszyć do przodu.

Poniedziałek, 25.09. Czekałam na telefon w sprawie pracy i oczywiście nic. Ale dzień miałam radosny, bo Mój Kochany zrobił mi dużą niespodziankę dzwoniąc rano z Polski.

Wtorek, 26.09. Kolejne rozmowy w sprawie pracy. Jakoś nie mam szczęścia, bo albo szefa nie ma, albo już kogoś mają na wolne miejsce.

Czwartek, 5.10. I znów nici z nowej pracy. Nie potrzebują mnie w tym pieprzonym sklepie. Straciłam jeden dzień pracy, po to, aby tam iść się szkolić. Myślałam, że z tego coś już będzie, ale za wcześnie się cieszyłam. Czuję lekki niesmak i rozczarowanie, że nawet do sklepu się nie nadaję. Czyżby było aż tak źle ze mną?!

Niedziela, 15.10. Znów dawno nie pisałam. Pracuję teraz znacznie więcej w moim cateringu, mam mniej czasu i ochoty na zabawę, ale wczoraj bawiłam się przednio. Edyta zorganizowała wypad. Było miło i fajnie, ale dziś w głowie mi nadal huczy (wypiłam tylko dwa hawajskie drinki).

Sobota, 21.10. Jest 8 wieczorem. Wróciłam z pracy i siedzę w domu. Wczoraj wieczorem byłam w knajpie oglądać walkę Gołoty z Tysonem. W knajpie bardzo mi się nie podobało. Było chyba z dziesięć kobiet, reszta to faceci, patrzący wygłodniałym wzrokiem na przechodzące kelnerki. Widok raczej żałosny. Walka też żałosna, więc wróciłam do domu rozczarowana.

Mój Kochany jest cudowny. Rozpieszcza mnie telefonami i gdyby mnie teraz zostawił, nie wiem jak poradziłbym sobie ze swoim złamanym sercem.

Niedziela, 5.11. Beznadziejny dzień. Kuzyni Beata z Mirkiem znów mają ciche dni. Ta atmosfera udziela się wszystkim. Ja czuję się jak po imprezie. Wypiłam wczoraj chyba trzy drinki i upiłam się. Wieczorem byłam z Wojtkiem w kinie. Poza tym dostałam w pracy czek. W październiku wreszcie zarobiłam jakieś przyzwoitsze pieniądze: za cały miesiąc wypadło 1586 dolarów brutto. Od tego szefowa odciąga 20 procent podatku. Na rękę zostało tego 1278 dolarów. Jak widać, nie majątek.

Poza tym Czech Zdenek odchodzi od nas z pracy. Czuję się tak jakoś dziwnie, bo od początku starał się jakoś mi pomagać w pracy i w ogóle. Dużo rozmawialiśmy o życiu, o kobietach i mężczyznach. Będzie mi go brakowało.

Nienawidzę służbowego mundurka

Poniedziałek, 6.11. Pogoda jest fatalna. Ja czuję się fatalnie. Życie jest bez sensu. Kocham. I co z tego?!

Poniedziałek, 13.11. Chyba jestem zaziębiona, bo kicham. W sobotę mieliśmy w pracy wypadek. Jechaliśmy firmowym busikiem z towarem na imprezę, kiedy stuknął nas jakiś samochód. Musieliśmy czekać na policję. Jak na złość mróz, a ja w moim „służbowym mundurku” – granatowa spódniczka do kolan (nienawidzę jej), kołnierzyk z białą lamówką, białe tenisówki. Z nogi na nogę przestępowałam z zimna, a trochę też ze strachu, żeby policjant nas za bardzo nie sprawdzał. Ale jemu to nawet do głowy nie przyszło. Poza tym dostałam pierwszą podwyżkę. Będę zarabiać sześć i pół dolara za godzinę.

Środa, 15.11. Jestem w dobrym nastroju. Przed chwilą rozmawiałam z Moim Najdroższym. Po jego telefonach albo zanoszę się od płaczu, albo jestem w radosnym nastroju. Poza tym coraz więcej pracuję, co mam nadzieję, będzie widoczne na czeku. Wysłałam paczkę świąteczną do domu i cieszę się, że sprawi im to chociaż trochę radości.

Wtorek, 21.11. Minął tylko tydzień, a zmieniło się w moim życiu tak wiele. A wszystko tylko dlatego, że znajomi znaleźli mi narzeczonego. W sobotę byłam z nim na imprezie. Bawiłam się nawet dobrze. Ale w poniedziałek coś we mnie pękło (…).

W pracy szefowa zapowiedziała, aby nie planować sobie żadnych rodzinnych ani towarzyskich okazji na grudzień, bo zwłaszcza dwa ostatnie tygodnie będziemy pracować przy imprezach „na okrągło”, włącznie z Wigilią i sylwestrem. Tylko dzień Bożego Narodzenia będzie wolny. Może wreszcie uda mi się zarobić dwa tysiące dolarów za cały miesiąc.

Sobota wieczór, 2.12. Mam Mojego Mężczyznę!!! Przestaję pisać, bo papier pęknie!

Maryna Młynarzówna

Postscriptum reportera

Papier nie pękł – łóżko pękło. Wkrótce po Wielkanocy w jednym z polskich kościołów w Chicago, Maryna oddała swą rękę (serce oddała wcześniej) dzielnemu i równie jak ona nielegalnemu, młodemu „Kurpsiowi” znad Narwi. Ryszard remontuje domy Amerykanom. Wyremontował też swój – dla młodej żony.

Na tle ołtarza figura Maryny może komuś wydawała się z lekka zaokrąglona. Jeśli będzie dziewczynka – dadzą jej Julia, jeśli chłopczyk – Mikołaj. Planują mieć dwójkę.

Jeśli plan wykonają, Polska wyeksportuje do najbogatszego kraju świata – wyeksportuje nielegalnie, lecz skutecznie – czwórkę utalentowanej, dynamicznej młodzieży, która rwałaby się do roboty w kraju, gdyby miała co robić za godziwą zapłatę. Wyeksportuje za darmo.

Są też inne okoliczności ślubu i weseliska Maryny. Uroczystości odbyły się nie w Polsce, jak to sobie kilka miesięcy temu przysięgała, lecz w chicagowskiej sali, wynajętej dla 150 osób. W Ameryce wesele musi się opłacić. Opłaca się dopiero powyżej setki gości. Narzeczeni liczyli na to, że goście zrzucą się po 70-80 dolarów od osoby. I wszystko, oczywiście, było organizowane przez firmę cateringową, i wszystko odbyło się „dla kamery, do zdjęć”. Czyli wszystko nie tak, jak dziewczyna sobie wymarzyła. I gdy dodać do tego, iż wybrany do ślubu mężczyzna nie jest bynajmniej Ukochanym, za którym wcześniej miesiącami wzdychała, mamy losy ludzkie jak na patelni.

Nazwisko autorki zostało zmienione.

Pepys czy Pasek?

źródło: Nieznane

HISTORIE RÓWNOLEGŁE

Denerwujący jest dla Polaka obraz Anglii, kwitnącej w tym samym czasie, gdy upadała sarmacka Rzeczypospolita

Pepys czy Pasek?

 

 

źródło: Nieznane

PANORAMA LONDYNU NA SZTYCHU Z KOŃCA XVII WIEKU

FOT. (C) FLASH PRESS MEDIA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Latem ubiegłego roku szliśmy piaszczystą drogą przez Gierwaty Szlacheckie w parafii Goworowo, na pograniczu Mazowsza i Kurpi. Wraz z bratem szukaliśmy śladów prapradziada, Wojciecha Bogumiła, który jako chłopiec w okresie wojen napoleońskich miał gdzieś z tej okolicy wywędrować za nauką i chlebem. Przystanęliśmy w zagrodzie, rozmawialiśmy z młodym człowiekiem. Wyglądał na inteligenta, mówił staranną polszczyzną. Jego ojciec ogradzał pastwisko dla krów. Spocony, siwiejący, nieogolony, zjawił się po chwili. Pytany o rody chłopskie w okolicy, roześmiał się:

– Panie, tu nie ma chłopów, tu przysiółek szlachecki. My Dobkowscy, nieopodal Strzemięccy, też szlachta. Niegdyś liczni byli w okolicy Mierzejewscy, ale ich już nie ma, na wojnach wyginęli. O tam – wskazał ręką – za drogą, pod borem znajdzie pan wioskę włościańską.

Słowo honoru, tak powiedział! Latem dwutysięcznego roku, na środku piaszczystej mazowieckiej drogi, usłyszałem język Jana Chryzostoma Paska.

Boczna koleina

Przez lata zastanawiałem się, kiedy doszło do ogromnego rozziewu pomiędzy sprawnością działania i wydajnością świata kultury polskiej, w której się wychowałem oraz świata anglosaskiego, do którego się przyuczyłem. Z uwagą obserwowałem wyższość, z jaką Polaków traktowali zwłaszcza Brytyjczycy. Wszyscy wiedzą, iż w 1940 roku polscy piloci mieli nie brać udziału w Bitwie o Anglię, ponieważ dowódca RAF-u nie wierzył, aby Polacy dali sobie radę w powietrzu. Skąd takie lekceważenie?

Cofnijmy się głęboko w czasie. W sensie zaawansowania cywilizacyjnego w połowie XVI wieku Polska nie pozostawała daleko w tyle za czołowymi wówczas ośrodkami Europy – północnymi Włochami, Niderlandami, Nadrenią. Anglia nie była nawet punktem odniesienia. Lecz wkrótce potem Rzeczypospolita trafiła w fatalną boczną koleinę, podczas gdy zachodnia Europa (w tym zwłaszcza Anglia) mknęła do przodu bitym traktem. Był to proces długotrwały. Kontakt straciliśmy chyba w ostatniej ćwiartce XVII wieku.

Ponownie przeczytałem dziennik Samuela Pepysa, współtwórcy brytyjskiego sukcesu, równolegle czytając pamiętnik Jana Chryzostoma Paska, uczestnika zmagań zbrojnych Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVII wieku i świadka zmierzchu sarmackiego narodu. Zaskakujące wrażenie!

Postaci dramatu

Byli niemal równolatkami: Pepys urodzony w 1633 roku, Pasek podobno pod koniec 1636 roku. Pisali – Pepys na bieżąco, Pasek z pamięci – o tym samym okresie, zwłaszcza latach 60. stulecia. Obaj pochodzili z drobnej szlachty. Pepys nie wstydził się krewnych rzeźników, choć miał też krewnego lorda Sandwicha, który go ostatecznie wprowadził w sferę wysokiej polityki. Pasek do rzemieślnika w rodzinie z pewnością nie przyznałby się, lecz nie wstydził się faktu, iż ojciec jego, później zaś on sam, nie byli majętni i „dzierżawami chodzili”.

Pepys i Pasek mieli podobny „apetyt do widzenia świata”. Obaj na wypadki dziejowe patrzyli z własnego podwórka, lecz Pasek był prostym towarzyszem chorągwi pancernej (choć lubił udawać świetnego oficera), zaś Pepys, młody skryba w biurze swego krewnego patrona – późniejszego lorda Sandwich – doszedł do pozycji sekretarza stanu w Admiralicji i posła do Izby Gmin.

Pasek był niezwykle dumny ze swoich sporadycznych kontaktów z królami Janem Kazimierzem i Janem III Sobieskim. Dla Pepysa kontakty z królem były obowiązkiem służbowym. Jednak nie cechy osobowościowe, lecz raczej obraz krajów w tle obu autorów powoduje przygnębienie. Cóż za ogromna różnica!

Kraj Paska

Paskowi przyszło spędzić drugą połowę życia w okresie niezwykle ciężkiego kryzysu Rzeczypospolitej, z którego nie całkiem zdawał sobie sprawę. Widział konsekwencje wojen z Kozaczyzną i Tatarami z połowy wieku; brał udział w wojnach ze Szwecją, Moskwą, z Rakoczym oraz wkrótce potem w wojnie domowej. Potem przyszła wojna z Turcją i straszliwe lata zarazy, pustoszącej Rzeczypospolitą. Te sprawy widział i rozumiał. Nie rozumiał jednak rozległości i przyczyn ciężkiego kryzysu gospodarczego, który splótł się w jedno z kryzysem politycznym.

Ruszył już był eksport zboża rosyjskiego do Europy Zachodniej przez Archangielsk. Mimo znacznie wyższych kosztów transportu zboże to okazało się kilkakrotnie (!) tańsze od polskiego, eksportowanego przez Gdańsk i Elbląg. W ostatniej ćwierci XVII wieku eksport polskiego zboża spadł poniżej 50 procent poziomu z pierwszej ćwierci owego stulecia. Biorąc pod uwagę jednoczesny spadek cen, zmniejszenie się wpływów z tego eksportu było katastrofalne. Szlachta reagowała zwiększaniem obszaru zasiewów i wymuszaniem większej pańszczyzny. Efekt był łatwy do przewidzenia dla nas, żyjących obecnie, lecz kompletnie nieprzewidziany przez Paska i jemu współczesnych: jeszcze niższe ceny, jeszcze niższa wydajność pracy.

Ta ostatnia, niższa od zachodnioeuropejskiej nawet w najpomyślniejszym dla Rzeczypospolitej okresie XVI wieku, w dobie Paska weszła w regres zgoła katastrofalny. Według ustaleń prof. dr. Antoniego Mączaka z Uniwersytetu Warszawskiego, w pierwszym okresie z jednego zasianego ziarna czterech zbóż polski rolnik zbierał przeciętnie ok. czterech ziaren, rolnik niemiecki 4,4 ziarna, angielski – 4,6, rolnik w północnych Niderlandach – 7,5 ziarna. Sto lat później wydajność polskiego rolnika zmalała do 3,3 ziarna, podczas gdy niemieckiego wzrosła do 5,3, angielskiego do 9,8, zaś holenderskiego do 13,1 ziarna. Polska cofała się gospodarczo w tym samym czasie, gdy cała zachodnia Europa poza Półwyspem Iberyjskim szła ostro do przodu!

Do tego dochodziła zatrważająca sytuacja strategiczna kraju. Pasek zachwyca się „wiktoryją wiedeńską”, pisze odę na cześć poległego Franciszka Lanckorońskiego.

Słońce jest dobra sława,

którego promienie

Rozganiają w człowieku

wszelkie gnuśne cienie;

Kto się do sławy bierze,

jako w słońcu chodzi,

Bo go do tej jasności własna cnota

wodzi.

Byli towarzysze pancerni cnotliwego Paska bili Turków i Tatarów, tymczasem w Moskwie polskie poselstwo prowadziło piekielnie ciężkie rokowania po wojnie, którą Pasek – przekonany był o tym – wygrał z szumem i honorem. Jednak Rzeczpospolita miała ręce zajęte konfliktem z Turcją, a Moskwa, słowami Jana III, „czas dogodny ułapiła na swą stronę”. 6 maja 1686 roku, w zamian za wieczysty pokój, Rzeczpospolita zrzekła się ostatecznie Kijowa i całej Ukrainy Zadnieprzańskiej. Ziemie te, ongiś własność Rusi Kijowskiej, potem Litwy, przechodziły we władanie Wielkorusów. Co więcej, Jan III, zwycięzca spod Wiednia, musiał przyjąć upokarzającą klauzulę gwarancji moskiewskich w interesie prawosławia w całej Rzeczypospolitej. To już była jaskrawa ingerencja w wewnętrzne sprawy państwa polsko-litewskiego. Żaden z ówczesnych monarchów europejskich nie zgodziłby się na taką klauzulę.

Dlatego polski król, podpisując ją, płakał.

Pasek wiedział o tym, iż ziemie zadnieprzańskie już wcześniej zajęte były przez obce załogi, lecz czy wiedział o haniebnym traktacie z Moskwą i o płaczu króla? Z pamiętnika wynika, iż chyba nie. Oto, co zanotował pod rokiem 1686: „Zimy tego roku nie było nic (…). Kwiatki i trawy były, żyta jare siano, bydlę trawy się najadło (…) gęsi dzikie włóczyły się stadami wielkimi (…). Augusti (sierpnia) 7-go, naładowałem pszenicą czworo statków i poszedłem do Gdańska. (…) Król JMość i wojsko nasze chodziły na Budziaki i do Wołoch”. Pasek przegapił wydarzenie, od którego począł się, początkowo powolny, później coraz prędszy, ześlizg Rzeczypospolitej w kierunku podległości od Moskwy.

Fatalnym zbiegiem okoliczności Rzeczpospolita wygrywała bitwy, przegrywała wojny; zdarzyło się wygrać wojnę, wówczas przegrywano pokój.

Jak w tym czasie dawał sobie radę kraj Samuela Pepysa?

Kraj Pepysa

Anglia, znacznie później nazwana Zjednoczonym Królestwem, dawała sobie radę znakomicie, mimo ustawicznych wojen. Pod koniec XVII stulecia biła się z Holandią (trzykrotnie za życia jednego pokolenia) i Francją. Anglia wygrywała wojny, przegrywając bitwy; zdarzyło się przegrać wojnę, wówczas jej dyplomaci wygrywali pokój. Fakt, iż wyspiarze większość wojen prowadzili na morzu, nie był bez znaczenia. Fakt, że umieli wygrywać zarówno bitwy, jak i wojny morskie, był po części zasługą Pepysa.

Oto współczesny opis gospodarki Anglii ostatniej ćwierci XVII wieku: „Naród rósł w bogactwo, handel cudownie je mnożył, wzmacniał się obieg kredytu papierowego, zaś złotnicy z Lombard Street (pierwsi londyńscy maklerzy giełdowi rekrutowali się z cechu złotników – J. J.) obracali ogromnymi sumami”. Tak opisuje lata 80. XVII wieku Daniel Defoe w swym „Eseju o pożyczkach”. Pod koniec stulecia giełda londyńska doścignęła amsterdamską, jeśli chodzi o obroty i różnorodność operacji. Wspaniała Rewolucja (glorious Revolution), która obaliła katolickiego Jakuba II w 1688 roku, oddając tron holenderskiemu protestantowi Wilhelmowi Orańskiemu, była jedyną w historii rewolucją, przeprowadzoną w warunkach wysokiej i wciąż rosnącej koniunktury.

W swej „Historii spekulacji finansowych” („A History of Financial Speculation”, Nowy Jork 1999 r.) Edward Chancellor tak opisuje stan gospodarczy ówczesnej Anglii: „Coroczne wielkie urodzaje zbóż powodowały łatwość wykarmienia rosnącej liczby ludności; deszcz złota i srebra z handlu morskiego ze wszystkimi stronami świata bogacił finansjerę, zaś imigracja tysięcy prześladowanych hugenotów z Francji i protestantów z południowych Niderlandów zapewniła import bezcennych kwalifikacji i dodatkowego kapitału”. W 1694 roku ustawą parlamentu powstał Bank Anglii. Z tego okresu pochodzi też zachowana do dziś korespondencja Samuela Pepysa z Izaakiem Newtonem, dotycząca możliwości stosowania teorii prawdopodobieństwa do gry na giełdzie. Wkrótce potem Anglicy zastosowali teorię gier do skonstruowania systemu ubezpieczeń przedsiębiorstw okrętowych.

Denerwujący jest dla Polaka obraz Anglii, kwitnącej w tym samym czasie, gdy upadała sarmacka Rzeczypospolita. Nie bez przyczyny Pepys pisał o swych rodakach: „Samouwielbienie jest drugą naturą Anglików. Wszystko, co angielskie, musi być najlepsze – wołowina i piwo, kobiety i konie, wojsko, religia, prawo, itd.”. Niechże nas nie dziwi angielskie poczucie wyższości nad innymi narodami. Mieli czas je w sobie wykształcić. Pasek w tym czasie pisał o chodzeniu w słońcu sławy. My wszyscy trochę z Paska.

Kariera i korupcja Pepysa

 

 

SZLACHTA POLSKA. SZTYCH BAURA, XVII WIEK.

ZBIORY GRAFIKI BIBLIOTEKI JAGIELLOŃSKIEJ

Pepys robił świetną karierę urzędniczą: ze stanowiska młodszego skryby w Ministerstwie Skarbu z roczną pensją 50 funtów szterlingów awansował w roku 1660 na wyższego urzędnika w Admiralicji, z odpowiedzialnością za wyżywienie całej Royal Navy i z roczną pensją 350 funtów. Karierę zakończył jako sekretarz stanu. W dwieście lat później miałby tytuł Pierwszego Lorda Admiralicji. Jednym z jego następców w XX wieku był Winston Churchill. Roczna pensja Pepysa na tym stanowisku wynosiła 500 funtów. Porównując siłę nabywczą pieniądza wówczas i teraz, był to odpowiednik 26-30 tysięcy obecnych złotych miesięcznie. Podatku od wynagrodzeń jeszcze wówczas nie znano.

Pepys potrzebował jednak znacznie większych sum. Przez sześć lat był posłem do parlamentu. Jego biografowie podają, że bardzo zasłużył się wówczas w tępieniu korupcji wśród dostawców Royal Navy. Aby jednak utrzymać się na stanowisku i cokolwiek zdziałać w parlamencie, Pepys wydawał rocznie co najmniej 700 funtów na goszczenie i korumpowanie urzędników. Skąd brał tyle pieniędzy?

Korupcja płaciła korupcją. Pepys nazywał to „wziątkiem” (gettings). Jako wysoki urzędnik Admiralicji pobierał opłaty od armatorów, zaangażowanych w handel z Lewantem. Za korzystanie z opieki Royal Navy armatorzy płacili Admiralicji 25 szylingów od każdego rejsu statku przez Morze Śródziemne, zagrożone przez algierskich i tunezyjskich piratów. Pepys chował te pieniądze do kieszeni.

W swym „Dzienniku” przyznaje się do brania „na lewo” około 1250 funtów rocznie. Sądząc jednak z corocznych podsumowań swego majątku, zamieszczanych tamże, musiało być owych „wziątków” znacznie więcej. Zerknijmy do zapisu z 31 grudnia 1666 roku: „Obrachowałem się wreszcie i ku wielkiemu niezadowoleniu znajduję, że całego wziątku w tym roku miałem zaledwie 2966 funtów, podczas gdy poprzedniego – 3560 funtów”.

Już w połowie swego okresu służby w Admiralicji Pepys był bogatym człowiekiem. Odwdzięczył się za to swej ojczyźnie. Żelazną siłą woli i intrygą przeprowadził przez parlament projekt rozbudowy Royal Navy do rozmiarów zrównujących ją z połączonymi flotami Francji i Holandii. Gdy wycofał się z życia publicznego w 1689 roku, angielska marynarka wojenna liczyła 59 okrętów liniowych, w tym kilkanaście największych – pierwszego (ponad sto armat) i drugiego (ponad 80 armat) rzędu. W sumie Royal Navy miała cztery i pół tysiąca dział. To była straszna potęga. W tym czasie w Rzeczypospolitej połączone siły polowej artylerii wojsk koronnych i litewskich nie wystarczyłyby na obsadę jednego liniowego okrętu Pepysa.

Kariera i korupcja Paska

19-letni Pasek wybrał się na wojnę ze Szwedami „dla Ojczyzny ratowania”, ale również dlatego, iż na wsi w województwie rawskim na obrzeżu Mazowsza (Mazurów nazywał „samsiadami”) ambitny chłopak nie bardzo miał co robić.

Trudna była wówczas wojskowa kariera, choć przynależność do słynnej dywizji Stefana Czarnieckiego osładzała gorycz. Teoretycznie należał się Paskowi żołd, lecz wiadomo, jak z zapłatą bywało: „Panowie szlachta radzą, a żołnierz po staremu chodzi głodny i buntuje się”. Głodne wojsko, zanim się zbuntuje, rekwiruje i wymusza. 22-letni Pasek zyskał mir w wojsku, gdy w Danii, wobec wystraszonych mieszczan, milczał srogo we wszystkich znanych im językach (a łacinę znał bestia znakomicie), dopóki Duńczycy nie postawili przed nim srebrnego kubka wypełnionego talarami. Wówczas łaskawie przemówił, zaś opisem tej sceny zyskał wśród Polaków literacką nieśmiertelność.

Pasek i jego towarzysze pancerni byli do szaleństwa odważni, a przy tym pełni wisielczej fantazji. Czytelnicy dobrze znają mistrzowski opis zdobywania twierdzy, więc przypomnę ponownie: „Wolski, jako to chłop chciwy, żeby to wszędy być wprzód, rzecze: ČWlezę jaÇ. Tylko wlazł, a Szwed go tam za łeb. Krzyknie. Ja go za nogi. Tam go do siebie zapraszają, my go też tu nazad wydzieramy: ledwieśmy chłopa nie rozerwali. Woła na nas: ČDla Boga, już mię puśćcie, bo mię rozerwiecie!Ç”. Takiego tekstu nie mógł napisać Pepys, owa gwiazda biurokracji i twórczej intrygi. Pepys przy Pasku jest literackim beztalenciem i lubieżnym tchórzem – do rozpusty najchętniej przymuszał młodziutkie dziewczęta, służące w okolicznych domach.

Były też inne różnice. Pepys uprawiał korupcję w białych rękawiczkach, bezboleśnie choć skutecznie. Nasz rodak uprawiał tę czynność z wdziękiem zbója obdzierającego kupców na rozstajnych drogach.

W 1662 roku król powierzył Paskowi zaszczytną misję dostawienia posłów moskiewskich z Wiaźmy na rokowania do Warszawy. Pasek zdecydowany był dorobić się na tej misji. Jako „przystaw”, czyli szef eskorty, odpowiedzialny za wyżywienie i transport posłów, miał dyktatorskie uprawnienia względem mijanych miejscowości. Przystaw w imieniu króla zajmował kwatery, rekwirował żywność i podwody. Odmowa groziła miejscowym burmistrzom karą „na gardle”. Pasek wiedział o tym, wiedzieli i burmistrzowie. Zjeżdżały więc deputacje, nawet z odległych stron, z pieniędzmi dla przystawa i z błaganiem, aby drapieżne poselstwo zechciało ominąć ich miasteczka. „Przyjechali, godzili się, prosili, żeby ich minąć, żeby wolni byli od podwód; ten przywiódł złotych 200, ten 300, ten 100 – różni różnie według dostatku i ubóstwa też”.

Gdy poselstwo przybyło do Warszawy, król Jan Kazimierz bardzo był Paskowi łaskaw, wziął go na rozmowę na osobności („… aż mię opadli moi rawscy i łęczyccy posłowie: ČA skądże to z królem taka konfidencyja? Cóż to? Jakoż to?Ç”), poczem kazał ochmistrzowi dać mu pięćset czerwonych złotych. Pisał później Pasek: „Nieskąpo mi było piniędzy, bo i z Dani je miałem, i od króla wziąłem 500 czerwonych złotych, i Moskwę prowadząc wziąłem 17 000”. Jeśli napisał prawdę, to owym jednym poselstwem narabował się za wszystkie czasy niezapłaconej służby wojskowej.

Sejmowanie

Pepys posłował z dwóch okręgów: wpierw z Castle Rising, później z Harwich. Obowiązki swe traktował bardzo poważnie. Chodziło mu nie tylko o karierę, z pewnością nie o sławę. Działalność w parlamencie była jedyną metodą wyciśnięcia pieniędzy na rozbudowę Royal Navy. Jak wiemy, Pepys osiągnął pełny sukces.

Pasek też bywał na sejmach, choć nie zawsze jako poseł. Zawsze jednak umiał się na salę wkręcić i później zachwalał: „Powiedam tedy kożdemu, że wszystkie na świecie publiki – cień to jest przeciwko sejmom. Nauczysz się polityki, nauczysz się prawa (…), życzę tedy kożdemu czynić tak”.

A co zaś uradzono? Pasek kończy opowieść:

„Sejmowali tedy przez całą zimę (roku 1666/67 – J. J.) z wielkim kosztem, z wielkim hałasem, a po staremu nic dobrego nie usejmowali, tylko większą przeciw sobie zawziętość…”

Schyłek

Pepys zmarł w maju 1703 roku. W dziesięć lat później, traktatem utrechckim po wojnie o sukcesję hiszpańską, Anglia utrwaliła swą mocarstwową pozycję i przez następne dwa stulecia przestrzegała doktryny Pepysa, że Royal Navy zawsze musi być silniejsza od połączonych flot dwóch kolejnych po Anglii mocarstw. Na lądzie, klęskę armiom Ludwika XIV zadał wówczas John Churchill, książę Marlborough, prapradziad Winstona Churchilla.

Pasek zmarł w sierpniu 1701 roku. W niecałe szesnaście lat później, na Sejmie Niemym, marszałek Stanisław Ledóchowski odczytywał – w grobowej ciszy, w blasku jegierskich bagnetów – tekst poddańczego traktatu z Rosją. Posłowie aprobowali tekst w milczeniu.

Żyjąc wspomnieniami „wiktoryji wiedeńskiej”, emocjonując się procesami sądowymi z „samsiadami”, Pasek pojęcia nie miał, iż Rzeczpospolita już za jego życia wchodziła w śmiertelny korkociąg. To normalne zjawisko: kierunek procesu historycznego zakryty jest dla oczu większości uczestników, dopóki ów proces trwa. Dopiero później wszyscy są mądrzy. Czy obecnie jest inaczej?

III Rzeczpospolita

W kraju biadanie. Istotnie, 15-procentowe bezrobocie jest klęską dla dotkniętych nim rodzin i środowisk. Tym bardziej 30-procentowe bezrobocie w zagłębiach popegeerowskiej nędzy. Przypadki jaskrawej prywaty i „wziątku” burzą spokój umysłów. Podłe nastroje nie zmienią jednak faktu, iż w ponad trzysta lat od Paskowych heroicznych, lecz fatalnych „wiktoryi” bieg polskiej historii uległ odwróceniu. Z bocznej koleiny wychodzimy na główny trakt.

Jak co pokolenie, rozbrzmiewa u nas biadolenie nad młodzieżą: tych ongiś w białych skarpetkach, obecnie bawiących się telefonami komórkowymi, wciąż coś niesłychanie ważnego przez nie uzgadniających, hucpowatych, używających zwrotów wyrwanych bez sensu z języka Pepysa, kaleczących język Paska. Kosmopolityczni materialiści? Antypatrioci?

Nie, po prostu sprytniejsi od nas, starszych. Odpowiedni do swego czasu. Napoleon z pogardą wyrażał się o Anglikach jako „narodzie sklepikarzy”. Zawtórował mu później Hitler. Obaj dostali śmiertelne baty od potomków Pepysa, owych „sklepikarzy”, na których hucpie, energii i dobrym kredycie bankowym wyrosła potęga brytyjskiego imperium. My z opóźnieniem tworzymy własną klasę „sklepikarzy”, z wszystkimi ich wadami i zaletami. Wielu z nich pojęcia nie ma o Pasku. Jakaś część paskowej zajadłości przecie w nich jednak tkwi, i nie wynijdzie, bo to jest substrat kulturowy – niemal genetyczny. Doceńmy niezmożoną siłę polskiej kultury.

***

Na Uniwersytecie Harvarda mam przyjaciela, którego polska ksenofobia za młodu wypchnęła z naszej wspólnej ojczyzny. W Ameryce zrobił wspaniałą karierę naukową. Choć nie-Polak, śledzi wydarzenia w kraju i od czasu do czasu przez telefon robi mi awanturę: a to o antysemityzm w Polsce, a to oantyukrainizm, a to o zacietrzewienie głupich polityków. Ja zaś uśmiecham się w słuchawkę, bo mój niepolski przyjaciel awanturuje się o Polskę w jedynym spośród wielu znanych mu języków, którym mówi bez śladu obcego akcentu: w języku Jana Chryzostoma Paska.

Pax Americana

źródło: Nieznane

Ameryce nie grozi jeszcze dekadencja z przejedzenia i przepychu. Amerykanie to wciąż młody i wibrujący energią naród.

Pax Americana

RYS. JANUSZ KAPUSTA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Porównać zakres potęgi Rzymu wczesnych cezarów z obecną Ameryką? Profesor Antoni Mączak zastanowił się: hm, pomysł ciekawy, choć jest to w gruncie rzeczy porównywanie jabłek z pomarańczami. Publicyście może się to udać, niechże pan tylko nie zacznie porównywać jabłek z krzesłami.

* * *

„W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano cały świat”, mówi Ewangelia św. Łukasza (2,1-20) w starym, pięknym tłumaczeniu. Gdy w III wieku, po pierwszym załamaniu się Rzymu w wojnach z najeźdźcami, cesarz Aurelian dokonał ponownego zjednoczenia, mennica biła monety z napisem „Odnowicielowi świata”. Dla ludzi śródziemnomorskiego kręgu cywilizacyjnego Rzym był całym światem -secundum non datur. A jak jest z USA?

W kwietniu br. obserwowałem dyskusję dziennikarzy CNBC, od wielu miesięcy najpopularniejszego kanału amerykańskiej telewizji. Koncern General Electric (właściciel CNBC) ponownie stał się największym przedsiębiorstwem świata, wyprzedzając Microsoft. Rynkowa wartość jego akcji przekroczyła pół biliona (tysiąca miliardów) dolarów. Zanotowałem głosy w dyskusji:

– Z taką kasą, szykuje się chyba jakaś fala wykupów innych przedsiębiorstw?

– Ale co można za tę sumę kupić?

– Na przykład Argentynę, Peru…

– Nie mówię przecież o suwerennych państwach!

– Suwerenność? A co to jest suwerenność? Za te pieniądze można wykupić wszystkie przedsiębiorstwa wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej.

W tym stwierdzeniu była zarozumiałość głupoty, było jednak również odzwierciedlenie różnicy między potęgą Rzymu cezarów i potęgą nowoczesnego imperium Amerykanów.

Pax Romana

W szczytowym okresie potęgi Rzymu pojęcie pax Romana oznaczało niezagrożoną stabilizację pod rządami prawa rzymskiego w Europie, Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Pomiędzy rokiem 29 przed Chrystusem (rzymski triumf Oktawiana, późniejszego cezara Augusta) aż do mniej pewnej daty w początku trzeciego stulecia po Chrystusie, Rzym pozostawał niezagrożony, podobnie jak Ameryka obecnie.

Już w początkach owego okresu Imperium Romanum ustaliło swój zasięg terytorialny od pustyni afrykańskiej po Dunaj i Ren na północy, od Atlantyku na zachodzie po Eufrat na wschodzie. Gorzkie doświadczenie nauczyło Rzymian, by nie szukać przygód poza owym „limes”. Gdy na wschodzie w 53 roku przed Chrystusem triumwir Marek Licyniusz Krassus próbował podbić Mezopotamię i przekroczył Eufrat, poległ wraz ze swymi siedmioma legionami, pokonany przez Partów w bitwie pod Karrami (Carrhae – obecnie wioska Harrar w południowej Turcji). Gdy w 9 roku Kwintyliusz Warus przekroczył Dunaj, Germanie wysiekli jego trzy legiony w Lesie Teutoburskim doszczętnie: żywa noga nie uszła. Stary już wówczas August podobno tłukł głową o wrota pałacu w Rzymie, wołając: Vare, Vare, redde mihi legiones – oddaj mi legiony!

Rzym dał naszej cywilizacji kalendarz i pierwszą gazetę, sprawną administrację i system prawny, którego zasady są żywe do dzisiaj, dał nadzwyczajną inżynierię lądową, budownictwo z betonu (rzymski cement wiąże do dziś niczym najlepszy portland), władców, którzy wykładali filozofię, sztukę wojenną, którą przewyższył dopiero Napoleon Bonaparte. Rzym nie upadł pod naporem „barbarzyńców”. Załamał się od środka, gdy wyczerpały się żywotne siły napędowe. Dopiero wówczas przyszli „barbarzyńcy”.

Niektórzy historycy wskazują na ustanie dopływu niewolników w trzecim stuleciu, jako na praprzyczynę późniejszego gospodarczego załamania. Zabrakło dopływu ludzkiego kapitału. Chcąc podwyższyć dochody skarbu, w 212 roku cesarz Karakalla przyznał rzymskie obywatelstwo wszystkim wolnym mieszkańcom imperium (tylko obywatele płacili podatek na obronę państwa). Czy to był wczesny sygnał, że coś się już psuło i potrzebne były reformy?

Rzym stworzył imperium podbojem zbrojnym, lecz utrzymał je przez stulecia sprawnością zarządzania: łączył w tym celu demokrację dla Rzymian z drastyczną dyktaturą wojskową dla buntowników. Szczytem marzeń dla milionów był status rzymskiego obywatela. Któż z czytelników Nowego Testamentu nie zauważył, o ile wyższą pozycję społeczną od pozostałych Żydów zajmował obywatel Szaweł z Tarsu, znany później jako święty Paweł?

Nie tylko obywatelstwo, również status sojusznika Rzymu był wyróżnieniem. Gdy w 180 roku cezar Marek Aureliusz zwołał konferencję imperialną do naddunajskiej strażnicy, przybyli książęta z Nubii, Arabii, Armenii, Brytanii – nie tylko dlatego, iż musieli, również dlatego, że zaliczono ich do elity ówczesnego świata. Słyszeli o Indiach; od arabskich i indyjskich kupców mogli nawet słyszeć o Państwie Środka, lecz środkiem ich świata było miejsce pobytu cezara – w tym przypadku naddunajska Panonia.

Podobieństwa i różnice

Rzym w swoim czasie, USA dzisiaj, to potęgi globalne, lecz dla ówczesnych ludzi świat rzymskich wpływów był nieporównanie większy od obecnego, amerykańskiego, dla nas. Rozległość dominiów należy liczyć upływem czasu niezbędnego, aby do nich dotrzeć. Z portu w Ostii pod Rzymem do portu w Aleksandrii lub w Tyrze statki płynęły dwa, trzy tygodnie, i tyleż czasu trwało przekazanie cesarskiego rozkazu rzymskim namiestnikom. Dziś bliżej nam jest na Księżyc. Technika, sprowadzająca czas obiegu informacji do sekund, zaś przewozu towarów i ludzi do godzin, doprowadziła do drastycznego skrócenia dystansów, przyspieszenia biegu wydarzeń, pośrednio zaś do przyspieszenia biegu historii.

Oba imperia utrzymywały sieć państw satelitów. Rzym swoje stopniowo wchłaniał, Ameryka zaprzestała tej praktyki w XX stuleciu. Rzym był dosiębierny – wysysał zasoby ze swych dominiów, rewanżując się jednak ze względów strategicznych budową infrastruktury. Powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, nie było pustym dźwiękiem – po czasach rzymskich dopiero Ludwik XIV we Francji wznowił państwowy program budowy dróg. Ameryka odwdzięczała się swoim satelitom dopływem kapitału.

Cezar był instancją ostateczną. Powiedzenie „Roma locuta, causa finita” (Rzym orzekł, sprawa zakończona) powstało wprawdzie znacznie później dla opisu władzy ideologicznej papieża, lecz mogło być zastosowane dla opisu władzy materialnej cezara. W XX, z pewnością zaś w XXI stuleciu, media i kształtowana przez nie opinia publiczna, wymogi demokracji i Karty Praw (chyba w tej właśnie kolejności) utrudniają Waszyngtonowi wcielanie swej woli w życie innych narodów. Czasem to dobrze, czasem chyba nie. Istnienie pręgierza opinii publicznej w mediach i groźby utraty głosów w wyborach powoduje, że władzy prezydenta USA żadną miarą nie można przyrównywać do władzy cezarów. Jest zresztą w USA człowiek bardziej wpływowy od prezydenta. Również jego nie można jednak porównywać do egzekutywy rzymskiej, ponieważ Imperium Romanum nie wytworzyło elity bankierskiej. Finansowaniem transakcji handlowych w rodzaju transportów zboża lub oliwy dla Wiecznego Miasta (Rzym wchłaniał rocznie około czterystu tysięcy ton egipskiego zboża) zajmowali się od przypadku do przypadku lichwiarze syryjscy, rzymscy ekwici, a nawet senatorowie. Powszechnie uprawiano lichwę, nie stworzono natomiast systemu bankowego.

Zacofany Trzeci Świat

Rzym nie stworzył też trwałej, wspólnej waluty. Już za Juliusza Cezara mennica biła aureusa – piękną złotą monetę wagi obecnego angielskiego suwerena. Aureus nie został jednak zaakceptowany jako powszechna miara wartości, jak w przypadku późniejszej bizantyjskiej nomizmy, arabskiego dirhema, florenckiego florena, weneckiego dukata. Rzymski system walutowy był słabo czytelny. Lichy sesterc wart był tak niewiele, że liczono go w tysiącach, a nawet w dziesiątkach tysięcy, nazywając nowe jednostki obrachunkowe „sestertium” i „sestertii”. Zdarzają się komiczne pomyłki wśród obecnych autorów, mylących te nazwy i różne wartości.

Nie ma tych problemów z amerykańskim dolarem.

Według dzisiejszych miar, ludność milionowej stolicy cesarstwa była przeraźliwie biedna. Za biedną uważano wówczas każdą rodzinę nie posiadającą niewolnika, takich zaś rodzin była w Rzymie przytłaczająca większość. Były okresy, gdy trzy czwarte mieszkańców miasta było na utrzymaniu państwa. Bez darmowego rozdawnictwa zboża i oliwy ci ludzie przymieraliby głodem, lecz wcześniej wyszliby na ulice. Dlatego dostawali zboże na placki.

Według oficjalnej statystyki biedy, w ubiegłym roku w USA 12,7 procent rodzin żyło poniżej granicy ubóstwa, określonej jako 16 660 dolarów rocznego dochodu na cztery osoby. W Nowym Jorku w 1998 roku za biedną uważana była każda trzyosobowa rodzina (typowy model: samotna matka z dwójką dzieci), której dochód nie przekroczył 13 133 dolarów. W Rzymie sprzed dwóch tysięcy lat dochód, pozwalający na konsumpcję takiego luksusu jak mielone mięso (w hamburgerze), zaliczałby rodzinę do wyższej kategorii.

Owi biedni Rzymianie stworzyli najpotężniejszą armię w historii starożytnego świata i zbudowali najpotężniejszą flotę. Po rozgromieniu iliryjskich piratów (przodków dzisiejszych Albańczyków), ich flota przekształciła Morze Śródziemne w rzymską sadzawkę – Mare Nostrum.

Amerykanie też zbudowali najpotężniejszą flotę świata, dążąc po drugiej wojnie do przekształcenia Pacyfiku w amerykańskie Mare Nostrum. Rozpad ZSRR i jego floty uczynił ze wszystkich oceanów świata amerykańską sadzawkę.

Lecz gdzież tu sensowne porównania? Profesor Mączak zastanawia się: – Kilka lat temu czytałem w berlińskiej bibliotece pracę niemieckiego historyka, porównującego ZSRR do Imperium Rzymskiego. Nic sensownego z tego porównania nie wynikało. Historyk jest chyba bezradny wobec takiego zadania – zbyt odległe to epoki. W swym opasłym tomie „Europa” Norman Davies wprowadza własną kategorię porównawczą, przyrównując Rzym do Hellady: „Cechą cywilizacji greckiej jest jakość, rzymskiej – ilość. Cywilizacja Grecji była oryginalna, Rzymu – wtórna. Grecja miała styl, Rzym – pieniądze. Grecja była wynalazcą, Rzym – instytucją wdrożeniową (…) Geniusz Rzymu uwidocznił się w nowych dziedzinach…”. Pójdźmy tym tropem, koncentrując się tym razem na USA.

„?berfremdung” i Alfred Rosenberg

Mówiąc o geniuszu narodów (niektóre go rzekomo mają, inne podobno nie) wkraczamy w sferę metafizyki na pograniczu rasizmu. Davies rzucił tę uwagę w niewinnym celu. Bardziej dobitnie mówił o geniuszu narodów Parteigenosse Alfred Rosenberg. Wyłożył swą teorię w dziele pt. „Mit XX wieku”. Należy ją interpretować odwrotnie do zamierzeń autora. Wówczas poznamy geniusz dzisiejszej Ameryki, która byłaby nocnym koszmarem Rosenberga: Ameryki przepełnionej „obcym elementem” („überfremdet”), „kompletnie zażydzonej”, pełnej „słowiańskiego śmiecia”.

Jednym z wyrazistych aspektów amerykańskiego geniuszu – by pozostać przy ryzykownej terminologii – jest niezwykła otwartość tego narodu na napływ ludzi i ich pomysłów. W Europie wciąż przeważa antypatia, nieufność do przybyszów. Austriak Joerg Haider używa hasłowego pojęcia „?berfremdung”, podobnie jak Rosenberg. Marzena Hausman podaje przykłady nieoficjalnego, lecz głęboko zakorzenionego rasizmu w Szwecji („Import mózgów”, „Rz”, 29 kwietnia br.). Można by tak od kraju do kraju. Zróbmy zastrzeżenie: w dzisiejszej Ameryce jest wszystko, co człowiek zdołał wymyślić, więc jest również na drugim biegunie rasizm. Lecz jest on zdecydowanie na „drugim biegunie”.

Waga nowinek i Karol Marks

Wraz z otwartością na przybyszów, Ameryka odznacza się niezwykłą podatnością na nowinki, nie tylko w technice. Nie ma drugiego kraju na świecie, gdzie pojęcie „creative destruction” (twórczego niszczenia) miałoby tak ważne miejsce w obiegu społecznym. Naukowe dzieła powstają na ten temat. „Wszystko, co nowe, zastępujemy nowszym”. Ta dewiza odróżnia Amerykanów nie tylko od Rzymu sprzed 2 tysiącleci, lecz również od dzisiejszych Europejczyków. Jej pochodną jest zdecydowane przewodzenie Amerykanów w dziedzinie techniki. A oto inny, mało znany szczegół…

Alan Greenspan, szef Banku Rezerw Federalnych USA, jest najbardziej wpływowym bankierem świata, człowiekiem bardziej wpływowym niż prezydent USA. Z ciekawością przyjęto jego niedawną refleksję: produkt krajowy brutto USA staje się coraz lżejszy. Pomiędzy latami 1870 i 1913 produkt krajowy USA podwoił się i niemal o tyleż wzrosła waga wyprodukowanych towarów. Od 1913 r. do końca ubiegłej dekady, wartość PKB wzrosła pięciokrotnie, lecz waga towarów relatywnie spadła. Ameryka eksportuje więcej przetworzonej informacji niż pszenicy, soi, bawełny i węgla razem wziętych. Informacja nie waży, ponadto zaś informacja, nawet już sprzedana, pozostaje w kraju. Doprowadziło to do rozważań wśród ekonomistów, czy Ameryka stała się pierwszym narodem, rozwijającym się w tempie wykładniczym (1+2+4+8+16), podczas gdy reszta rozwiniętego świata wciąż jeszcze rośnie w tempie arytmetycznym (1+2+3+4). Podczas przesłuchań w Senacie USA w lutym br. Greenspan po raz pierwszy przyznał, że w historii światowej gospodarki jest to, być może, pierwszy okres i USA jest pierwszym krajem, w którym szybki i wszechstronny rozwój gospodarczy prowadzi do efektu bogacenia się milionów, spadku bezrobocia wraz ze spadkiem inflacji, oraz konieczności importu kwalifikowanych kadr. Ameryka nie ma już rezerw wykształconych technicznie pracowników. Pod koniec ubiegłego roku miasto Seattle, wraz z satelitami (w tym Redmond, siedziba Microsoftu), liczyło blisko sto tysięcy milionerów. Przeciętna roczna płaca każdego z 23 tysięcy programistów komputerowych w tym zagłębiu naukowo-produkcyjnym wynosiła 260 tysięcy dolarów.

Demonizowany przez wielu Karol Marks miał rację: człowiek jest wytworem swej pracy, nic zaś w życiu ludzkim nie zmienia się tak bardzo jak praca. Nie warto wracać do czasów rzymskich. Podobno ze wszystkich zawodów uprawianych w połowie XVIII wieku tylko trzy – prostytucja, żebractwo i pasienie owiec w górskich rejonach – wykonywane są identycznie jak wówczas. Reszta zmieniła się nie do poznania, Ameryka zaś przewodzi tym zmianom od stu lat.

Futurolodzy Alvin i Heidi Toffler twierdzą, że sposób destrukcji odpowiada sposobowi produkcji. Czy można więc dokonać jakiegokolwiek porównania między wojnami toczonymi za czasów rzymskich a toczonymi obecnie? Wiadomo jedynie, że również potęga Ameryki ma swój limes, który wyraźnie respektuje. Samoloty amerykańskie pod flagą NATO bombardowały Serbię, nie zbombardują Czeczenii. Od czasu klęski w Lesie Teutoburskim, od czasu klęski w Wietnamie, stratedzy nie ryzykują wychodzenia poza limes.

Gdzie koniec potęgi?

Przedsiębiorstwo rozwijające się w tempie wykładniczym musi w pewnym momencie zwolnić tempo rozwoju albo ulec załamaniu. Niektórzy ekonomiści, niektórzy politycy alarmują, że Ameryka robi się zbyt potężna dla dobra własnego i dobra świata. Skąd może grozić jej nieszczęście?

Niektórzy (nie jest to pogląd autora niniejszych uwag) uważają, że Ameryka załamie się pod ciężarem własnego zadłużenia. Na skutek wysokiej i długotrwałej koniunktury kraj od dwudziestu lat wydaje się żyć ponad stan. Jego dług publiczny wyniósł w ubiegłym roku 5,6 bilionów (tysięcy miliardów) dolarów, same zaś należności zagraniczne netto półtora biliona. Jeśli koniunktura będzie trwać, ekonomiści przewidują, że za dziesięć lat dług zagraniczny wzrośnie do 6 bilionów dolarów, czyli 50 procent PKB, przewidzianego na rok 2010. Kto to spłaci?

Są też problemy odwrotne. Gdy w ubiegłym roku padła zapowiedź próby spłacenia federalnego długu zagranicznego USA do roku 2013 (ten dług jest jedynie częścią ogólnych należności), powstało zamieszanie na rynku obligacji. Płynność finansowa zachodniego świata zależy od dopływu amerykańskich długoterminowych obligacji. Banki całego świata wolałyby, aby Ameryka nadal zadłużała się. Nawet banki centralne nie są pewne, w jakich walorach trzymać swe rezerwy walutowe, gdy znikną z rynku obligacje 30-letnie skarbu USA. Przecież nie w banknotach?

Problemem Ameryki jest jej rozmach i jej witalność. Jest to problem tyleż materialny, co psychologiczny. Ameryka to zaledwie cztery i pół procent ludzkości, lecz 30 procent globalnej produkcji dóbr i usług i 45 procent globalnych inwestycji w najnowocześniejszą technikę. Czołowe firmy USA reprezentują potencjał większy niż gospodarki Irlandii lub Portugalii. Ameryka jest niczym słoń w łóżku: pozostali lokatorzy sypialni, chcąc nie chcąc, turlają się w jego kierunku i narzekają, że to wina słonia. Istotnie. Imperializm rzymski był „twardy”, Amerykanie mogą posługiwać się jego „najmiększą” postacią – przewagą stylu pracy.

Rzym cierpiał na brak kapitału ludzkiego – niewolników. Amerykanie cierpią na podobny brak, lecz radzą sobie z nim: w latach 1990-1996 kraj importował corocznie milion sto tysięcy imigrantów, najchętniej młodych, najchętniej dobrze wykształconych. Rok w rok Ameryka przeżywa komedię z wyczerpywaniem się limitu imigracyjnego na talenty, korzystające z szybkiej ścieżki w postaci słynnej wizy H-1B. Kilka lat temu limit na wpuszczanie geniuszy (chodzi tu zwłaszcza o talenty informatyczne i o laureatów wszelkiego rodzaju nagród międzynarodowych) wynosił 70 tysięcy. Pamiętam, że owego roku wyczerpał się w lipcu. W bieżącym roku limit, podniesiony do 115 tysięcy, wyczerpał się już w kwietniu. Za każdym razem zbiera się więc podkomisja Kongresu i podnosi limit. I tak co roku.

Nie, Ameryce nie grozi jeszcze dekadencja z przejedzenia i przepychu, mimo że jest tam tego aż nadto. Amerykanie to wciąż młody i wibrujący energią naród. Czytamy o strzelaninach w amerykańskich szkołach, dziwimy się, dlaczego Kongres nie zabroni handlu bronią palną. Europejczykom trudno zrozumieć, że jest to straszna cena, którą wielu Amerykanów wciąż zgadza się płacić za swe maniakalne przywiązanie do wolności: „nikt nie będzie nam niczego dyktował, jeśli sami tego nie postanowimy!” Stan New Hampshire od ponad dwustu lat ma za swe motto „Live Free or Die!” (Wolność lub śmierć!).

Amerykanom nie grozi utrata swobód obywatelskich. Ich demokracja – ten najmniej fatalny system rządów spośród wszystkich, jakie człowiek wymyślił – jest w ciągłym ruchu, podlega zasadzie „nowe zastępujemy nowszym”. Prawo, nawet artykuły konstytucji, podlegają stałej reinterpretacji przez autentycznie niezawisłe sądy. Dla obywateli jest oczywistością, że demokracja jest procesem ciągłym, nie zaś stanem. Oto cytat z dochodzeń w Senacie w sprawie afery Iran – Kontrasi sprzed piętnastu lat. Senator Ian Hamilton, przesłuchujący podpułkownika Olivera Northa, podejrzanego o pogwałcenie prawa w imię – jak mówił North – „celów wytyczonych przez demokratyczny rząd”, powiedział: „Demokratyczny rząd nie jest rozwiązaniem samym w sobie; jest on metodą poszukiwania rozwiązań”.

Z polskiego punktu widzenia jest w gruncie rzeczy obojętne, który z dwóch kandydatów wygra prezydenckie wybory w Ameryce. Osobowością różnią się bardzo, lecz wyszli z tej samej szkoły. Pamiętam jęk zawodu wśród wielu, gdy osiem lat temu wybory wygrał Bill Clinton: George Bush miał być lepszy, miał poprzeć nasze przyszłe starania o wejście do NATO. Wiemy dziś, jak sprawy się potoczyły. W Jałcie los Polski zależał od śmiertelnie chorego, zamroczonego lekami prezydenta USA. Obecnie los Polski nie zależy od zdrowia amerykańskiego prezydenta.

Siłę XX-wiecznej prezydentury amerykańskiej oceniają już historycy. Wielu twierdzi, że po drugiej wojnie Ameryka dała światu dwóch wybitnych prezydentów. Jednym był demokrata Harry Truman, zbankrutowany właściciel sklepu z konfekcją („handlarz szelek”, pisała z pogardą moskiewska „Prawda”) w St. Louis w stanie Missouri. Przeciwstawił się dyktatowi Stalina, powstrzymał pochód komunizmu w Korei, lecz jednocześnie zdymisjonował bożyszcze tłumów, generała Douglasa McArthura, gdy ten zaczął grozić wojną atomową przeciw komunistom. Uliczni demonstranci w Ameryce palili kukły Trumana, zarzucając mu tchórzostwo i zdradę ojczyzny. Z całkiem innych powodów jego kukłę spalono również w Moskwie, zaś obnoszono ją w Warszawie. Obecnie większość Amerykanów nie ma wątpliwości, że był wielkim prezydentem.

Drugim był republikanin Ronald Reagan, mierny aktor hollywoodzki, który dokończył dzieło powstrzymania komunizmu, podjęte przez Trumana. Jego wypowiedź o ZSRR jako „imperium zła” wzburzyła lewicujących intelektualistów amerykańskich do tego stopnia, że wstydzili się przyznać do „głupkowatego” prezydenta. A oto, co powiedział mi na jego temat Richard Perle, były zastępca sekretarza obrony ds. bezpieczeństwa strategicznego, współautor planu obrony rakietowej z kosmosu i zaufany współpracownik Reagana: „Wszyscy wiemy, że Reagan nie był intelektualistą. Lecz cóż z tego? Za to wykazał niesamowity instynkt wizjonera politycznego i pewność, że wybiera najlepszy z możliwych kierunków działania. Caspar Weinberger i ja jedynie wcielaliśmy w życie reaganowską wizję nadchodzącego świata bez zagrożenia komunizmem”.

Dziś Polska, członek NATO i kandydat do Unii Europejskiej, ma całkiem nowe problemy.

Unia czy pax Americana?

Minister Bronisław Geremek do swego odejścia z MSZ-u w połowie roku zaprzeczał (to było jego prawo i obowiązek), żeby w prywatnych kontaktach jego francuscy rozmówcy wyrażali zastrzeżenia wobec zbyt – wedle nich – bliskich i serdecznych więzów łączących Warszawę z Waszyngtonem. Dla zachodnich mediów było jednak tajemnicą poliszynela, że Paryż i Bruksela podejrzliwie patrzyły na serdeczność, jaką Madeleine Albright darzyła naszego ministra spraw zagranicznych i na znakomitą współpracę takich instytucji jak Departament Stanu, CIA i FBI z ich polskimi odpowiednikami. Polska koniem trojańskim USA w Europie?

Podejrzliwym Francuzom można odpowiedzieć: owszem, pod jednym względem. Dla Polski przyszłość jednoczącej się Europy jest sprawą zbyt poważną, aby pozostawić ją wyłącznie w rękach kłótliwych Europejczyków, zwłaszcza zaś Francuzów, wyjątkowo drażliwych w sprawach gospodarczego i kulturalnego przywództwa w Europie. Tę samą opinię, choć wyrażoną z mniej brutalną szczerością, znajdujemy u Zbigniewa Brzezińskiego („Na wielkiej szachownicy”, 1997). Dla Polski zachowanie obecności USA w Europie jest co najmniej równie ważne, jak dla niektórych francuskich polityków – próby wyeliminowania amerykańskich wpływów z Europy.

Waszyngton nie musi uruchamiać żadnej ze swych licznych organizacji wywiadowczych (Departament Stanu ma swój własny, całkiem dobry wywiad), aby wiedzieć, że Polska jest krajem o najbardziej proamerykańskich nastrojach w Europie. Dorównuje nam pod tym względem jedynie Irlandia.

Nie jest też tajemnicą, że Polska cieszy się pewnymi szczególnymi względami wśród Amerykanów. Są one w związku ze wspomnianym proamerykańskim nastawieniem, lecz głównie w związku z potencjałem demograficznym i kulturalnym oraz z pozycją Polski na mapie Europy. Nasz kraj ma przypisaną rolę zawodnika obrotowego na flance NATO. Ma być uśmiechniętą na wschód twarzą NATO.

W ubiegłym roku powstał w Ameryce dokument studialny pod tytułem Defense USA 2000. Nie dla moich oczu był przeznaczony, lecz słyszałem co nieco o aneksach doń dołączonych, między innymi o jednym określającym rangę kolejnych amerykańskich sojuszników w NATO. Ranga Polski – „pierwszaka” w Sojuszu – jest wysoka. Amerykanie nie liczą na polskie nowoczesne siły lądowe lub lotnictwo, których nie mamy. Liczą na polskie wpływy wobec Ukrainy, Słowacji i Litwy, na spokój w stosunkach z Rosją. Tak niewiele i tak dużo.

Polska musi wejść do Unii Europejskiej, bez względu na kłótnie, wybory i zmiany rządu. Dyktuje to nasz interes cywilizacyjny i główne siły polityczne dobrze o tym wiedzą. Ze względów bezpieczeństwa nie będzie też rezygnować z wysokiego statusu sojusznika w ramach pax Americana. Polski wkład do Sojuszu, militarnie niewielki, strategicznie poważny, jest doceniony w Waszyngtonie. Trzeba jednak pamiętać, aby, będąc zapraszanym, nie spluwać w progu nowego domu. Nie może z Polski rozbrzmiewać Rosenbergowe hasło „zażydzenia” i „?berfremdung”. Antysemickie wybryki (w przeszłości wypowiedzi prałata z Gdańska, malunki na łódzkich murach, inicjatywa dmosińskiego proboszcza, nielubiącego Brzechwy), przyjmowane są w Ameryce z obrzydzeniem. Istnieje oczywiście antypolonizm wśród niektórych grup żydowskich za granicą, ale bzdurą jest, żeby ogół Amerykanów żydowskiego pochodzenia źle życzył Polsce. Wśród ludzi zasłużonych w przygotowaniu politycznego gruntu dla przyjęcia Polski do NATO, odnotować należy – poza Zbigniewem Brzezińskim i Janem Nowakiem-Jeziorańskim – Madeleine Albright i Sandy Bergera, Williama Cohena, Daniela Frieda i Davida Harrisa, Richarda Holbrooke’a i Jeremy K. Rosnera. Cała siódemka winna dostać od Polski ordery zasługi. Niektórzy już je zresztą dostali.

Pozostaje bolesna kwestia polskiej kultury: czy jest ona zagrożona w związku z rozpychaniem się w świecie agresywnej amerykańskiej popkultury?

Czytałem francuskie streszczenie listu podpisanego przez polskich twórców filmowych, m.in. Andrzeja Wajdę i Krzysztofa Zanussiego, do byłego francuskiego ministra kultury, Jacka Langa, z okazji zjazdu filmowców polskich w Warszawie w grudniu ubiegłego roku. Polscy twórcy bili w nim na alarm w związku z „arogancją i nieustępliwością” rządu amerykańskiego w sprawach dostępu do dóbr kultury oraz w związku z zagrożeniem dla kina europejskiego ze strony „amerykańskich dystrybutorów i producentów filmowych”. Przyznaję, jest tu problem, głównie w nastawieniu Amerykanów do kultury: w ich mniemaniu dobra kultury to „commodity”, czyli towar. Dlatego Amerykanie wpadają w furię, widząc jak niewiele – w ich mniemaniu – polskie władze czynią, by ukrócić produkcję i handel pirackimi kopiami wideo, kompaktów z muzyką i oprogramowania komputerowego na polskim rynku. W ich odczuciu jest to ordynarna kradzież, narażająca amerykańskich producentów na setki milionów dolarów corocznych strat w samej Polsce.

Czy nasza kultura skundli się pod wpływem tego, co przeciwnicy zwą imperializmem kulturalnym? Tak uważał we Francji czterdzieści lat temu Jean Jacques Servan-Schreiber, autor głośnej wówczas książki „Amerykańskie wyzwanie”. Nic takiego się nie stało. Dzieła Diderota i Woltera nie zniknęły z bibliotecznych półek, dzieła Moliera nadal są wystawiane przez Com?die Francaise, młodzi Francuzi nadal rozmawiają po francusku. Drogi panie Andrzeju: na „Pana Tadeusza” miliony w Polsce waliły, zaś po pańskim polskojęzycznym wystąpieniu przy odbiorze Oscara w Hollywood, słyszałem od Amerykanów i Kanadyjczyków same głosy przyjazne na temat odważnego reżysera, który postanowił podziękować za nagrodę we własnym języku. Amerykanom do głowy nie przyszło, że mógłby pan nie znać ich języka. Niechże tak pozostanie, co nam szkodzi.

Nie było chyba większego upadku polskiej kultury, niż w czasach saskich. Przyszło po nich oświecenie i romantyzm, nasza kultura przeżyła, i to jak! Polacy są bardzo podatni na obce nowinki, lecz niesłychanie odporni na wszelkiego rodzaju zabory. Pod tym względem jesteśmy nie do zdarcia. Tak będzie i tym razem.

Jerzy Jastrzębowski

 

PS. Autor dziękuje prof. Antoniemu Mączakowi z Uniwersytetu Warszawskiego za podzielenie się swą wiedzą i poczuciem humoru przy omawianiu tak poważnego tematu.

W cholernej dziurze

źródło: Nieznane

REPORTAŻ

Biecz był drugim po Krakowie miastem Małopolski. Jagiełło gościł tu dwadzieścia dwa razy, królowa Jadwiga niewiele mniej

 

 

 

W cholernej dziurze

BIECZ I OKOLICE SĄ STARE JAK ŚWIAT. NA ZDJĘCIU RYNEK I RATUSZ W BIECZU Z LOTU PTAKA

Hasło w „Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, Warszawa 1880 rok: „Byłe miasto powiatowe w województwie krakowskim na pagórku nad rzeką Ropą położone, stacya pocztowa przy trakcie z Jasła do Grybowa (…) W XVI wieku Biecz, położony przy głównym trakcie węgierskim, tak zakwitł handlem i przemysłem, że go nazywano Čmałym KrakowemÇ. W okolicznych górach tylu ukrywało się opryszków, że w 1614 roku, według podania, stracono ich w Bieczu na raz 120. (…) Ztąd stało się miasto głośnem na całą Polskę nauką i wyzwalaniem się katów”.

 

HHH

Czerń ciemniejsza od nocy. Wilgotny nosek trąca dłoń, szpileczki chwytają mój palec. Chryste Paaanie! Nie lubię futerkowych! Wybudzam się z drzemki, zaklinowany plecami w kącie celi. Nie, tu nie może być szczurów. Zdechły z głodu dwieście lat temu.

 

HHH

Loch śmierci pod wieżą bieckiego ratusza zaczęto budować za czasów Władysława Jagiełły, zakończono za Kazimierza Jagiellończyka. Gotycka wieża runęła w roku podpisania unii lubelskiej – 1569. Odbudowana w stylu renesansu. Ratusz pozostał, choć niegdyś był większy. Zarys starego budynku widnieje na bieckim rynku. Pozostała też gotycka turma: na parterze – za trzymetrowym murem i dwiema kratami – kat pomagał prowadzić przesłuchania. Skazanych na śmierć głodową wtrącano do lochu poniżej. W kamiennej posadzce zasuwano kratę – i koniec.

 

HHH

Biecz i okolice są stare jak świat. Według znawców słowo „Biejecz” oznaczało w starosłowiańskim języku „stary gród”. Na wzgórzu koło miasta stał gród w okresie państwa wielkomorawskiego w IX wieku. W XIV wieku Biecz był drugim po Krakowie miastem Małopolski. Jagiełło gościł tu dwadzieścia dwa razy (po raz ostatni jako 80-letni starzec), królowa Jadwiga niewiele mniej. Warszawa przy Bieczu to „pierwszak” obok doktora historii.

 

HHH

Doktorem historii jest Tadeusz Ślawski, chodząca encyklopedia naukowa tej części Podkarpacia. Ćwierć wieku temu poznałem go w krytycznym dla bieckiego muzeum momencie: złodzieje skradli zbiór szklanych monet, używanych w pańszczyźnianej gospodarce zamiast monet prawdziwych: „dzień odróbki pieszej”, „dzień odróbki konnej”. Ślawski dusił łzy: taka rzadkość. Zdenerwowany, wręczył mi ogromny klucz do turmy ratusza: niech sam obejrzy, zwłaszcza napisy wyskrobane przez skazańców w lunecie okna setki lat temu. Obejrzałem, zdumiałem się, przyrzekłem, iż wrócę.

 

HHH

Powróciłem tam ostatniej jesieni. Proszę burmistrza i wiceburmistrza Biecza, panów Witolda Bogdana i Leszka Ślawskiego (syna Tadeusza), o wtrącenie mnie do lochu śmierci na jedną dobę. Zakłopotanie. Narada z komendantem policji. Nadkomisarz Andrzej Wędrychowicz wymienia szybkie spojrzenie z burmistrzem, gdy mówię, że jestem zdrowy na ciele i umyśle, zaś eksperyment potrzebny jest dla badań historycznych nad średniowieczem. Wreszcie wytaczam główny argument: nie ma lochu, nie ma reportażu o Bieczu. Zapada milczenie. Wkrótce potem komisyjnie klękamy, by zajrzeć do wąskiej sztolni, spadającej w ciemność.

 

HHH

Z Encyklopedii Powszechnej Orgelbranda, rok 1860: „Fara z cegieł nieobrzuconych należy do najpiękniejszych w całej Polsce: ołtarze byzanckie dobrze zachowane, obrazy cudne włoskie i staroniemieckie, cymboryja, ławy piękne, rżnięte i wykładane, jednym słowem, kościół godny miasta grodowego polskiego, pomnik narodowy pobożności szlachty polskiej”.

Słysząc, żem dziennikarz, ksiądz prepozyt Zygmunt Mularski przetrzymuje mnie na progu plebanii. Mięknie nieco na widok doktora Ślawskiego, lecz potem – niemal krzycząc – dyktuje do reporterskiego notesu: „Miłość do zabytków w Polsce jest żadna. Mamy konkordat, lecz trzeba go przecież wypełnić nową treścią, jeśli chodzi o kompetencje i odpowiedzialność państwa i Kościoła za zabytki najwyższej klasy. Nie można zrzucać całej odpowiedzialności finansowej na barki ubożejących wiernych w małych miastach. Nie można wymagać odpowiedzialności gospodarczej od osoby proboszcza, mającego na uwadze przede wszystkim sprawy duszpasterskie”. Mięknie doszczętnie, czytając mój list polecający od księdza prałata Bronisława Piaseckiego z Warszawy. Bierze nas na obchód skarbów parafii.

Po chwili pod drewnianym malowanym krucyfiksem z 1380 r. (pod tą zastygłą w gotyckim spokoju głową Chrystusa mogła się modlić królowa Jadwiga) przechodzimy pod oplątaną rusztowaniami wieżę kościelną, wkomponowaną w dawną linię murów obronnych. Unikat! Wieży niegdyś bronił waleczny cech bieckich rzeźników, teraz przed ruiną broni jej parafia. Graffiti są z okresu królowej Bony, lecz wkład resortu kultury w ratunek wieży jest podobno dosyć mizerny.

Wewnątrz kolegiaty ponownie oglądam po 25 latach gotyckie stalle z herbami Odrowążów i Ligęzów – owe „ławy piękne, rżnięte i wykładane”, zaś w prezbiterium – renesansowe z wyrzeźbionymi głowami i gmerkami fundatorów. „Złożenie do grobu” ze szkoły Michała Anioła. Unikatowy czworokątny pulpit muzyczny, rżnięty w lipowym drewnie w 1633 roku. Dwa grobowce: surowy, kamienny, Piotra Sułowskiego herbu Strzemię, posła ziemi krakowskiej na sejm lubelski, gdzie podpisał akt unii z Litwą; oraz przepyszny, alabastrowy, Mikołaja Ligęzy, kasztelana bieckiego i starosty żydaczowskiego. Epitafium tego drugiego zaleca się giętkością ówczesnej polszczyzny, choć nad ortografią dzisiejszy czytelnik mógłby się zastanowić:

„Ysz kaszdi ktory szie thu na szwiath człowiek rodzi,

zrąk panszkich w the tu niskoszcz pielgrzymowacz chodzi…”

I wreszcie kaplica cechu stolarzy, zaś w niej „Ścięcie św. Jana”: stojący tyłem w czerwonych podkasanych pludrach kat przekazuje ściętą głowę na tacy.

Doktor Ślawski trąca mnie w bok: kat niewątpliwie biecki.

 

HHH

Marzena Mazurówna, młoda administratorka Hotelu Grodzkiego, robi wielkie oczy, słysząc o moim flircie z lochem śmierci. Ale niech mi pan powie: czy u nas w Bieczu rzeczywiście była szkoła katów? Gdziekolwiek jadę, jest to jedyna rzecz, jaką ludzie słyszeli o Bieczu.

Tadeusz Ślawski zżyma się: XIX-wieczny folklor historyczny! Ludzie sądzą, że oto była klasa, w ławkach siedziały małe kacięta, stary kat wykładał przy tablicy, a na koniec ścinał kogoś dla przykładu. W rzeczywistości zawód katowski był rzemiosłem: rzemieślnik miał czeladnika lub dwóch, którzy asystowali przy torturach i egzekucjach, ucząc się trudnego fachu w trakcie pracy. Potem bywali wyzwalani na mistrza. Kata szanowano, oficjalnie nazywano go „mistrzem świętej sprawiedliwości”, lub po łacinie: carnifex. Kat miał bogate nadanie ziemi poza miastem i tam też przeważnie mieszkał. Biecz wyróżniał się tym, że – jako jedno z niewielu miast – był siedzibą sądu nie tylko miejskiego, lecz również grodzkiego-ziemskiego, sądzącego panów. Tylko na panach wykonywano egzekucje przez ścięcie mieczem, w wyrokach nazywane oględnie capite plexi (oddzielenie głowy). Ogromną większość wyroków wykonywano na plebejuszach – przez powieszenie. Doktor Ślawski pokazuje mi miejsce pod miastem, gdzie – według ryciny z XVI wieku – stała szubienica. Tuż przy drodze stoi kamienna kapliczka. W pobliżu znaleziono pokłady ludzkich szkieletów.

Kat był źródłem dochodów dla Biecza, który wynajmował go okolicznym miastom, nie mającym uprawnień katowskich. Doktor Ślawski pokazuje mi swój wypis z akt miejskich z 1540 roku: Jasło zapłaciło 24 grosze, Dukla 12 groszy, Wojnicz 18 groszy, Pilzno całą złotówkę, czyli 30 groszy, itd. Para butów z cholewami kosztowała groszy sześć. Tyleż kosztowała egzekucja człowieka. Schwytani zbójcy górscy – „beskidnicy” – traktowani byli bardziej surowo. Na początku poddawani byli torturom dla odświeżenia pamięci w czasie zeznań, później kat darł z nich na żywo pasy skóry – trzy lub cztery wieszał na haku wbitym pod żebra, po egzekucji zaś ćwiartował ich ciała i wystawiał głowę na widok publiczny. Niewielu ludzi wtrącano do lochu na lekką śmierć głodową.

 

HHH

Radość! Jestem w lochu! Ostatni przede mną głodzony skazaniec siedział tu ponad dwieście lat temu (w 1783 r. Austria zmieniła jurysdykcję dawnych terenów Rzeczypospolitej, odbierając upadającemu Bieczowi prawo wymiaru sprawiedliwości); ostatnim przetrzymywanym w lochu do śledztwa był podobno jakiś niedoszły powstaniec krakowski z okresu rabacji Jakuba Szeli.

W miarę mijania czasu, zaczyna być straszno. Niczym w grobie: płytę kamienną grabarze zasunęli i odjechali do domu. Pocieszam się: łęczycki loch jest podobno gorszy. To tam wtrącono na śmierć głodową Maćka Borkowica, na rozkaz rozgniewanego króla Władysława. Lecz Matejko swój słynny obraz malował podobno właśnie tu, w Bieczu. Do Łęczycy było za daleko, za kordonem.

By dodać sobie animuszu, w ciemności obmierzam celę: dwanaście stóp w jedną stronę, dwanaście w drugą, więc do pułapu musi być też stóp dwanaście, bo gotyccy mistrzowie budowlani przestrzegali żelaznej logiki. W pułapie – wylot sztolni spadowej, którego w czerni nie widać. Może już noc zapadła?

Bardziej niż straszno, zaczyna mi być zimno: mam na sobie dwie koszule, sweter i kurtkę skórzaną, dwie pary spodni i ciepłe skarpety, mimo to zaczynam ćwiczyć przysiady. Mur wokół celi przesłuchań ma trzy metry grubości, loch otoczony jest murem pięciometrowym z ciosów skalnych. Te głazy nie widziały słońca od pięciuset lat, pochłoną każdą ilość ciepła.

Przypominam sobie rady starego brytyjskiego komandosa: w ciemności luzuję pasek od spodni i zaczynam podrygiwać na palcach. Po długim czasie (jak długim – nie zgadnę) zmęczone mięśnie łydek i ud wydzielają odrobinę ciepła, wsączającego się pod koszulę. Lecz jak długo można drygać?

 

HHH

Muzeum bieckie. Rura wodociągu z XV wieku (wydrążone pnie dębowe, łączone metalowymi rękawami), kopia miecza katowskiego (w szczytowej fazie ofensywy gorlickiej, w maju 1915 roku, gdy Biecz czterokrotnie przechodził z rąk rosyjskich do austriackich i odwrotnie, kozacki esauł pożyczył oryginał i do dziś zapomniał oddać). Spuścizna po wielkim bieczaninie, biskupie warmińskim Marcinie Kromerze (1512-1589), sekretarzu trzech królów polskich. Pierwodruk księgi sławnego poety ziemi bieckiej okresu sarmatyzmu.

Po wojnach szwedzkich, najeździe Rakoczego, wojnie północnej i po straszliwej zarazie roku 1721, w Bieczu pozostało trzydziestu mieszkańców. Dziś – mówią burmistrzowie Bogdan i Ślawski – miasto urosło do ponad pięciu tysięcy mieszkańców, lecz wciąż ma poważne kłopoty.

 

HHH

W sensie symbolicznym burmistrz Bogdan jest dumny z królewskiego miasta, z historii i zabytków Biecza. W sensie praktycznym – z niedawnego dokumentu, wytyczającego kierunki rozwoju gminy na kilkanaście lat. Tu kończy się duma, zaczynają się kłopoty. Bezrobocie w gminie sięga piętnastu procent, niektóre małe zakłady nie płacą podatków, bo nie mają z czego. Główny pracodawca, Zakłady Pieczywa Cukierniczego „Kasztelanka”, przeżywa kłopoty. Gdyby „Kasztelanka” padła, a wraz z nią czterysta miejsc pracy, to – mówi Bogdan – szkoda gadać.

Jednak największy paradoks, to zabytki historyczne. Przyciągają turystów, lecz są ogromnym obciążeniem dla małej gminy. Przy nowej polityce Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego jesteśmy zmuszeni pokrywać całość wydatków na konserwację, mówi Leszek Ślawski. Pragnęlibyśmy, aby resort wsparł nas swoim budżetem.

Wszyscy tu znają na pamięć bon mot ministra Andrzeja Zakrzewskiego: „Ministerstwo to nie jest adres, pod którym rozdaje się pieniądze”. Mają nadzieję, że to za mało, aby budować politykę kulturalną starego narodu, któremu niewiele pozostało z pierwotnego dziedzictwa.

Mówi Ślawski: „My już oszczędzamy każdy grosz. Zmieniliśmy dziurawy hełm na wieży ratuszowej, rozpisaliśmy przetarg na renowację samej wieży, zamiast wypożyczania metalowych rusztowań, robimy tańsze, drewniane, sposobem gospodarczym. Ale po prostu nie dajemy rady”.

 

HHH

W tydzień później przekazuję ministrowi petycję młodych burmistrzów (Bogdan i Ślawski dobijają do czterdziestki) i wiem, że rozłoży ramiona: nie ma pieniędzy. Mówię: Andrzeju, wspomnij, jak poddani chwalili Herakliusza Lubomirskiego – ludzki pan, mówili, bije, lecz nie kaleczy. Zakrzewski sięga do telefonu, łączy się z komórką burmistrza, coś tam długo, łagodnym głosem tłumaczy. Petycja burmistrzów ląduje na specjalnej półce przy ministerialnym biurku, po lewej stronie, od serca. Ale to na następny rok, wyjaśnia zmęczony minister.

A ja już jestem myślami u Tadeusza Syryjczyka, ministra transportu i gospodarki morskiej oraz Tadeusza Suwary, szefa dyrekcji dróg publicznych. Biecz i pobliskie Pilzno błagają o budowę obwodnic, 40-tonowe TIR-y przejeżdżają przez rynki tych miast, od wibracji sypie się już gotycka cegła, która przetrzymała Szwedów, Wołochów, Rosjan, Niemców, Sowietów i wszelkie inne zarazy ubiegłych 350 lat polskiej historii. Ludzie, pomóżcie!

 

HHH

Ludzie, wypuśćcie! Od środy po południu przesiedziałem w lochu już chyba dłużej niż dobę. Trudno mierzyć czas w kompletnej czerni, lecz przecież wiem, ile razy siusiam na wolności. W lochu wybrałem sobie kącik do siusiania; nie wiem, czy trafiam do tego samego za każdym razem. Myślę, że musi już być noc z czwartku na piątek. W piątek przyjeżdża po mnie samochód z Rzeszowa.

Skaczę, jak oszalały, starając się rozgrzać, i dokonuję epokowego odkrycia: Maćko Borkowic wcale nie zmarł z głodu! Nie było lochów głodowych! Były lodownie, w których skazańcy marli z wyczerpania. Czuję, jak uchodzi ze mnie ciepło, niczym z otwartej żyły. Wsiąka w mury.

 

HHH

Nie było śmierci głodowej! Prowadzę wykład dla studentów historii Uniwersytetu Harvarda. Rozjarzone podziwem oczy. Z bocznych drzwi wychodzi król Szwecji w podkasanych czerwonych pludrach i na srebrnej tacy niesie ku mnie Nagrodę Nobla.

Załamują się pode mną kolana, w ciemności opieram się nadgarskiem o ohydną polepę z ubitego przez setki lat pyłu i odchodów ludzkich, trafiam na jakiś krążek. Więc można jednak zasnąć na stojąco! Obmacuję krążek. Chyba peerelowska aluminiowa pięciozłotówka. Musi tu być więcej monet, wrzucanych przez turystów – na szczęście. Może stare trojaki i szóstaki? Nie, wtedy nie było turystów, pchających się na noc do lochu. Zachciało się głupiemu, to teraz skacze i płacze. Chyba już piątkowy wieczór nastał. Już dwie doby?

 

HHH

Czy obecni bieczanie mają w sobie stare skłonności do „beskidnictwa”? Nadkomisarz Wędrychowicz jest bieczaninem z dziada pradziada, ma prawo do wypowiedzi na ten drażliwy temat. Ku mojemu zdziwieniu, odpowiada twierdząco: „Mają, choć klasyczne zbójnictwo należy do przeszłości. Częste są jednak bójki z użyciem narzędzi ostrych lub tępych, prowadzące do uszkodzeń ciała, częste są też włamania do sklepów, zwłaszcza na obrzeżach miasta”.

 

HHH

Dlaczego do mojego „sklepiku” nikt się jeszcze nie włamuje? Już dawno musi być piątek. Burmistrz chyba zadecydował, że jeślim taki figlarz, to on mi też figla spłata. Dwa razy za PRL-u siedziałem, raz w ciemności pod ziemią, na „dołku” milicyjnym, drugi raz w dawnym X Pawilonie w warszawskim więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Tygodniowy strajk głodowy prowadziłem, w karcerze mnie trzymali, na dechach spałem, wodę z wiadra piłem, ale to był spacerek wśród róż w porównaniu z tym lochem. Tu ani się położyć, ani usiąść, ani oprzeć o ścianę, ani zasnąć. Średniowieczne gestapo!

 

HHH

Doktor Ślawski wraz z żoną Gabrielą, również historykiem, pokazują mi list od śp. Tadeusza Przypkowskiego z Jędrzejowa. Jeden z dwu kalendarzy, wyskrobanych na ścianie celi przesłuchań i podziwianych przeze mnie 25 lat temu, sporządzony został prawdopodobnie przez dawnego członka rodziny Przypkowskich: Anno Domini 1668, 40 wyskrobanych dołków w ceglanym murze, herb Trójczak rodu Przypkowskich. Śp. Tadeusz domniemywał w swym liście, iż był to Konstanty (Constantinus) Przypkowski, zagorzały arianin, który odmówił wyjazdu z Polski po sejmowej uchwale, wyganiającej Braci Polskich w 1658 roku. Jeśli to prawda, to kat rozmawiał z nim codziennie przez blisko sześć tygodni, nakłaniając go do porzucenia „kacerstwa” lub do wyjazdu, na noc zaś spuszczał go sztolnią do lochu.

 

HHH

Pytam małżeństwo historyków, czy obecni młodzi bieczanie zdają sobie sprawę z tego, w jak starej tradycji historycznej są osadzeni? To zależy od ich wrażliwości i od wychowania w rodzinie, mówią. Są tacy, dla których ta tradycja jest pielęgnowana od maleńkości. Wrażliwe dzieci, którym już w przedszkolu pokazuje się gotycką cegłę z odciskami palców robotnika sprzed siedmiuset lat, kontynuują potem tradycję. Ale i inni bieczanie mają chyba w podświadomości jakąś satysfakcję, że pochodzą z tego miasta.

 

HHH

Czy ja z tego lochu już nigdy nie wyjdę? Jeść mi się wcale nie chce, bardzo chce mi się wyjść. Przypkowski siedział (stał?) tu przede mną przez sześć tygodni, czy ja mam jego rekord pobić?

Wysoko słyszę zgrzyt odsuwanej kraty. Do lochu wpada szara smużka światła. Domyślam się, że stłumiony odległością głos należy do burmistrza:

„Panie redaktorze, jest pan tam? Już nastał czwartek. Myśmy przez pana spać nie mogli. Leszek Ślawski w środku nocy na rynek wyszedł, wokół wieży nadsłuchiwał, czy jęków nie usłyszy. Panie redaktorze, może by pan już wyszedł z tej cholernej dziury?”.

Wytrzymałem w bieckim lochu zaledwie piętnaście godzin i dziesięć minut. Naśladowcom odradzam pomysł. Chryste Panie!

Polska mądra przed szkodą

POLITYKA

Z a kulisami walki o NATO

Polska mądra przed szkodą

JERZY JASTRZęBOWSKI

z Toronto

Teraz mogę już to napisać, po głosowaniu w Senacie. Publicysta New York Times’a, William Safire, dwukrotnie relacjonował w druku swą rozmowę z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Według tych relacji, prezydent powiedział mu: „Polska ma dwóch groźnych przeciwników w sprawie rozszerzenia NATO — Rosję i>>New York Timesa<<„.

Z Rosją sprawa była zrozumiała. Nie muszę tłumaczyć motywów. Przeciwnicy włączenia Polski do Sojuszu mieli otrzymać cztery argumenty w celu udowodnienia w Senacie USA, że Polska nie dorosła do członkostwa: 1. Nacjonalizm Polaków doprowadzi NATO do konfliktu z Rosją; 2. Polacy są antysemitami; 3. Polska klasa polityczna jest przeżarta rosyjską agenturą; 4. Polska ma nieustabilizowane stosunki z Ukrainą i konflikt z własną mniejszością ukraińską; Polacy chcą bić się o Lwów, Ukraińcy – o Przemyśl.

Z tego, co słyszałem w Waszyngtonie wynika, że parę lat temu rosyjskie służby skoncentrowały uwagę zwłaszcza na punktach 3. i 4. Między innymi, próbowały zdyskontować „sprawę Olina, Kata i Minima”. Sprawa ta jednak ugrzęzła na wczesnym etapie. Amerykanie nie uwierzyli. Nie uwierzyli też w kwietniową rewelację „Spiegla”, jakoby UOP wysyłał szpiegów do Niemiec, zaś ich odkrycia sprzedawał na Łubiance.

W punkcie 4. chodziło o podjudzenie Polaków przeciw Ukraińcom i odwrotnie, po obu stronach granicy. Chodziło o wywołanie prowokacji lub zamieszek przy okazji np. rozbiórki nielegalnego pomnika ku czci UPA na Ziemi Przemyskiej lub zbezczeszczenia polskiej flagi we Lwowie. Świat natychmiast dowiedziałby się o tym, że Polacy już się biją, zaś „New York Times” izwiązane z nim koła opiniotwórcze nie dopuściłyby do przyschnięcia sprawy. W Polsce i w Kanadzie (duża koncentracja ukraińskich emigrantów) działali dwaj historycy-publicyści, judząc polskich czytelników przeciw „ukraińskim rezunom i głupkom”. Naiwni wydawcy publikowali niektóre materiały, uważając je za wykwit polskiego patriotyzmu. Nie były to jednak dzieła patriotyczne, były to prace zlecone.

Na szczęście, jak rzadko w naszej historii, Polska okazała się być mądra przed szkodą. Czytelnicy pamiętają zapewne nagłą wizytę Włodzimierza Cimoszewicza i Jacka Kuronia w czerwcu ub. r. w Przemyślu, gdzie w ostatniej chwili zapobieżono utrąceniu festiwalu kultury ukraińskiej w Polsce. To była jedna z ostatnich interwencji, zapobiegających polsko-ukraińskiej awanturze. W miesiącu poprzedzającym ów niedoszły incydent prezydent Kwaśniewski podpisał w Kijowie oświadczenie o porozumieniu i pojednaniu z Ukrainą, zaś prezydent Jelcyn – w Paryżu – porozumienie tworzące Radę NATO-Rosja. Porozumienie dało Rosji prawo do wyrażania swych opinii – i nic ponadto. Moskwa pogodziła się zrozszerzeniem NATO na wschód. Temperatura opadła. Odwołano prace zlecone.

Ukąszenie gazety

Nie pogodził się z tym „New York Times”. Ponadstuletnie imperium opiniodawcze dynastii Ochsów-Sulzbergerów przyzwyczajone było do innego obrotu spraw: „New York Times” grzmiał w artykule redakcyjnym – politycy kucali ze strachu. Ukąszenie nowojorskiej gazety bywało śmiertelne.

W marcu br. , w wywiadzie dla warszawskiego tygodnika, ambasador USA w Warszawie, Daniel Fried, powiedział: „Stanowisko >>New York Timesa<< sprowadza się do tezy, że Europa Środkowa w gruncie rzeczy należy do Rosji; dlatego Ameryka źle robi, rzucając Rosji wyzwanie, bo rzuca wyzwanie naturalnemu porządkowi rzeczy”.

To prawda, lecz chyba niepełna. Były też inne, mniej oczywiste dla czytelników motywy zaciekłej kampanii „N. Y. Timesa” przeciwko przystąpieniu Polski – zwłaszcza Polski! – oraz Czech i Węgier do NA-TO.

Parę lat temu zacząłem zbierać kampanijne artykuły „nowojorczyków”, chcąc kiedyś przeanalizować ich politykę i taktykę. Było tych materiałów tyle — we wszystkich wymienionych na wstępie punktach — że mógłbym napisać doktorat z żurnalistyki. Ograniczę się do paru pozycji zostatnich miesięcy. Zacznę od końca.

Dopiero 20 marca br. , w obszernym artykule pióra Alison Mitchell, drukowanym na pierwszej stronie, „New York Times” przyznał się do porażki. Artykuł utrzymany był w tonie pogrzebowym, lecz rzeczowym, z paroma zjadliwościami, o których poniżej. Autorka z goryczą wylicza sposoby, do jakich uciekł się Departament Stanu (Madeleine Albright i Jeremy Rosner) i Pentagon (William Cohen) , aby „zawczasu stępić wszelkie zasadnicze argumenty opozycji”. Czytelnicy dziennika dowiedzieli się, że już w marcu ubiegłego roku Departament Stanu utworzył specjalną komórkę ds. ratyfikacji układu o poszerzeniu NATO. Jej zadaniem było właśnie „stępianie”, czyli przygotowanie gruntu pod pomyślne dla Polski, jak również Czech i Węgier, głosowanie w Senacie. Dowiedzieli się, że wymagana większość głosów w Senacie istniała od roku, i trzeba byłoby znacznie większego nieszczęścia, niż antypolskie resentymenty redaktorów „New York Timesa”, aby proporcję głosów odwrócić. Dopiero teraz dowiedzieli się, że Rosnerowi udało się odciąć „New York Timesa” od jego naturalnej bazy społecznej i politycznej w wyniku serii poufnych spotkań z liderami organizacji żydowskich i związkowych w USA.

Redaktorzy „New York Timesa” winni może dowiedzieć się, że „Rzeczpospolita” też brała udział w „stępieniu zawczasu zasadniczych argumentów opozycji”. Od paru lat nasz dziennik, azwłaszcza „Plus Minus”, drukował długą serię utrzymanych w rzeczowym i przyjaznym tonie artykułów na tematy polsko-żydowskie, polskoukraińskie, polsko-litewskie i polsko-rosyjskie. Wśród autorów byli m. in. Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie. Czy będzie zaskoczeniem dla redaktorów „New York Timesa”, że tłumaczone na angielski streszczenia owych artykułów — a być może również z innych polskich periodyków, lecz tego nie wiem na pewno – trafiały na dyskietkę w Departamencie Stanu? Potrzebne były jako dowód korzystnych zmian zachodzących w polskiej opinii społecznej i — to wiem na pewno — swoją rolę spełniały. Lecz w czasie, gdy polska dyskietka wypełniała się, nowojorscy redaktorzy szamotali się z innym problemem.

Na początku debaty o rozszerzeniu NATO, Pentagon ocenił przyszłe koszty tej operacji na 35 miliardów dolarów, zaś udział USA w kosztach — na 2 miliardy. Wiadomo było, że koszty będą drażliwą sprawą wczasie, gdy wbudżecie USA dokonywane są cięcia, m. in. w wydatkach na służbę zdrowia. Latem ubiegłego roku kalkulacje, dokonywane przez różne instytuty badań strategicznych, zaczęły gwałtownie rosnąć, sięgając w końcu 125 miliardów dolarów. Wiadomo było, że Senat nie przełknie takiej sumy. Tymczasem Waszyngton nie protestował, nie prostował wycen. „New York Timesa”, a za nim kilka innych wpływowych gazet, rzucił się na sprawę kosztów, niczym na tłustą kość i spędził kilka miesięcy nad nią.

Doknięcie różdżki

Lecz jesienią rozpoczęły się senackie przesłuchania w sprawie NATO i — jak za dotknięciem różdżki — oceny kosztów zaczęły się kurczyć, aż w lutym br. – w ostatnim opracowaniu Pentagonu — skurczyły się do półtora miliarda dolarów. USA miałyby partycypować sumą 400 milionów, czyli mniejszą niż coroczne wydatki na przemalowywanie pasów i wymianę znaków na autostradach. Wrzawa wokół kosztów ucichła. A tymczasem przed komisjami Senatu zdążyli już wypowiedzieć się za rozszerzeniem NATO Madeleine Albright i William Cohen, Zbigniew Brzeziński i Henry Kissinger, generałowie John Shalikashvili i William Odom. Wszyscy — pozytywnie.

Niechże mnie historyk lub politolog poprawi, jeśli się mylę: pierwszy to chyba raz w naszej historii, że sprzymierzeńcy polskiej sprawy okazali się nie tylko silniejsi, lecz również sprytniejsi od naszych przeciwników.

„New York Times” zmienił wówczas kąt natarcia. 5 stycznia br. dziennik wydrukował obszerny artykuł pióra swej korespondentki w Warszawie, pani Jane Perlez. Redakcja opatrzyła artykuł wielkim tytułem: „Drażliwy problem powiększonego NATO — agencje wywiadowcze” (Touchy Issue of Bigger NATO: Spy Agencies) .

Artykuł był napisany w sposób profesjonalny, z przytoczeniem opinii zarówno za, jak również przeciw tezie, iż Polska może być zdradliwym sojusznikiem. Był to jednak artykuł zabawny, ponieważ przy omawianiu poziomu kadr WSI oraz UOP-ujedyny bezsprzeczny wniosek był pytaniem, cytuję: „Ci faceci mogą być lojalni wobec Polski, lecz czy nie będzie łatwo przekupić ich obecnie, gdy ideologia straciła na znaczeniu, zaś pieniądze zyskały? „. W ten sposób anonimowy pracownik amerykańskiego wywiadu podzielił obywatelską troskę „New York Timesa”.

Szaleństwo Madeleine

I jeszcze jeden przejaw antypolskiej zjadliwości, przesłanianej troską o dobro Ameryki. Przeciwnicy rozszerzenia NATO przez lata unikali zwrotu „nie chcemy umierać za Gdańsk”. Skojarzenie z tytułami prasy francuskiej zsierpnia 1939 roku — „Les Francais veulent-ils mourir pour Danzig? ” — byłoby kompromitujące. Mówiono raczej: „dlaczego Amerykanie mają walczyć o Maribor? „. Maribor jest turystycznym miasteczkiem w Słowenii. Lecz w cytowanym już artykule Alison Mitchell nowojorskim redaktorom (bo od nich zależy ostateczny kształt każdego artykułu) puściły nerwy i pojawił się zwrot, cytuję: „zabrakło presji na senatorów, aby wytłumaczyli, dlaczego USA zobowiązują się do walki o Gdańsk lub Warszawę”. Szydło zworka: boli ich więc przede wszystkim sprawa Polski.

Ale nie, nazwa Czech też pojawiła się w antynatowskiej kampanii „New York Timesa”, i też w kompromitującym kontekście. Thomas Friedman jest świetnym dziennikarzem. Obszerne cytaty z jego felietonów pojawiły się dwukrotnie w moich artykułach w „Rzeczpospolitej”. I oto 17 lutego br. w felietonie, zatytułowanym „Szaleństwo Madeleine” (Madeleine’sFolly) , Friedman pisze, cytuję: „Jeśli drużyna Clintona przegra sprawę traktatu START II (z Rosją — J. J. ) po to, by przyłączyć Czechów do NATO, zostanie to zapisane jako jeden z największych błędów w historii polityki zagranicznej USA: jako szaleństwo Madeleine”.

Przecieram oczy, autor otwarcie pije do czeskiego pochodzenia pani Albright. W Ameryce, kraju zbudowanym przez imigrantów, żaden kulturalny człowiek nie ośmieli się wypomnieć drugiemu obywatelowi odmiennego pochodzenia etnicznego. Taka wypowiedź uważana była za chamstwo nie licujące z amerykańskim patriotyzmem. Można ją skarżyć do sądu. Zbigniew Brzeziński urodził się jako Polak, Henry Kissinger jako Żyd niemiecki, lecz żadnemu dziennikarzowi nie przyszło do głowy, by wypomnieć im, że grają wbrew interesom USA, na korzyść Polski lub Niemiec. Czy „New York Times” jest ponad dobrym obyczajem, ponad prawem?

Lecz dlaczego Friedman nie sięga po cięższy argument w walce z panią Albright, tak znielubioną przez zespół „New York Timesa”? W styczniu ubiegłego roku Albright dowiedziała się z gazet o żydowskich pochodzeniu swoich rodziców i „nowojorczycy” pisali wówczas o niej ze zdziwieniem, że powinna o tym wiedzieć i mówić wcześniej. Więc może, zamiast przyczepiać się do czeskiego pochodzenia, redaktorzy „New York Timesa” powinni zaatakować ją za żydowskie pochodzenie?

N iemożliwe: zabrzmiałoby to tak, jak prałat Henryk Jankowski, wyzywający swych przeciwników od katolików.

Pozostaje pytanie: dlaczego oni nas tak bardzo nie lubią?

Neutralizacja opinii

Już po napisaniu powyższego, 17 kwietnia przeczytałem w „New York Timesie” coś pozytywnego o Polsce. Minister Bronisław Geremek udzielił wywiadu. Koronkowa robota. „Nowojorczycy” chyba nie zorientowali się, co drukują. Profesor, znany z niezwykłej sprawności intelektualnej i politycznego „nosa”, pozwolił im na użycie swego nazwiska na płaszczyźnie rasowej, chętnie wyróżnianej przez „nowojorczyków” (i prałata Jankowskiego) . Metoda piekielnie ryzykowna, tym razem powiodła się. Przypuszczam, że Geremkowi udało się zneutralizować część zaciekłej antypolskiej opinii wśród wpływowego grona czytelników „New York Timesa”. Gdy 20 kwietnia gazeta ruszyła do ponownego ataku, Polskę zostawiono w spokoju. Całostronicowy apel do Senatu USA o odłożenie głosowania nad rozszerzeniem NATO był podpisany nazwą jakiejś organizacji zatroskanych biznesmenów. Pytałem w Nowym Jorku — nikt o takowej nie słyszał. Widać nie ja jeden pytałem: następnego dnia zakłopotana gazeta wyjaśniła, że główną postacią wśród zatroskanych jest Ben Cohen, współwłaściciel popularnych w Ameryce lodziarni. Lecz nie to jest ważne. Obiektem ataku stały się tym razem Węgry. Apel ostrzegał senatorów, że wciągają USA w przyszłą wojnę o. .. Siedmiogród.

Kawalerzyści

TRADYCJE

Kawalerzyści

JERZY JASTRZĘBOWSKI

„Pradziad był szwoleżerem, dziad ułanem, on też będzie kawalerzystą. Na początek wsadzimy go na kuca.” Wysokie buty i bryczesy, marszczone wokół kolan, były na wysokości oczu przerażonego malca. Głos dudnił gdzieś wysoko. Żelazna nad Skierniewką? Majątek państwa Mazarakich? Kuc raz zaciął ogonem i kandydat na szwoleżera z płaczem spadł na ziemię.

 

* * *

Nie zostałem kawalerzystą. Gdy wypchnięto nagiego przed komisję przedpoborową na warszawskiej Ochocie, dzwoniłem zębami z zimna, zaś przyrodzeniem ze wstydu – obok przewodniczącego siedziała młoda kobieta w białym fartuchu. Major Ludowego Wojska dwukrotnie upewniał się, co to takiego filologia („podejdźcie no bliżej, student”), po czym westchnął: „Do artylerii go”.

* * *

Był rok 1967, gdy grupka dziennikarzy z klubu jeździeckiego Horyzont stawiła się przed całkiem innym majorem przy dawnych stajniach kozackich na warszawskich Powązkach. To z tych stajni (obecnie CWKS-Legia), wypadały niegdyś na miasto sotnie, rozpędzające demonstracje na placu Teatralnym. Siwiutki major Ludwik Ferenstein ustawił nas w szeregu i każdego krótko przepytywał. Przy moim nazwisku zastanowił się: „A Stanisław Jastrzębowski z 1-go Pułku Ułanów Krechowieckich to jakiś krewny?”.

– Rodzony dziadek, panie majorze.

– No, popatrz bracie! Ja przecież z rotmistrzem Jastrzębowskim strzemię w strzemię…! A iluśmy to razem bolszewików zarąba…”.

Major przeraził się: przed nim stało w szeregu pięciu potencjalnych kapusiów – dziennikarzy z Polskiego Radia. Ale Ferenstein (zmarł w stopniu podpułkownika w wieku dziewięćdziesięciu lat już w wolnej Polsce, w sylwestra 1990 roku) miał szczęście: byliśmy sami swoi.

Ferenstein kawalerzysty ze mnie nie zrobił, lecz przez sentyment, jako jedynego, uczył, jak robić lancą. „Szarża kawaleryjska to psychiczne przełamanie wroga – wykładał – później zaś pościg. Kiedy szwadron wchodzi w cwał, piechota nieprzyjaciela nie wytrzymuje psychicznie i pryska z trawy jak koniki polne, rzucając broń i ratując się ucieczką. Lecz jak uciec przed kawalerią? Mierzysz więc, bracie, lancą między łopatki, padającego piechura jednym pchnięciem przybijasz do ziemi, lancę zostawiasz, bo wyszarpnąć w galopie niemożliwość, i już do szabli sięgasz, boś przez moment bezbronny”. Lanca – broń jednorazowego użytku.

Poszukiwanie ułana

Słuchałem opowieści, lecz pytałem o dziadka. Zmarł siedem lat przed moim narodzeniem. Wszelkie dokumenty po nim spaliły się w powstaniu warszawskim. Żyła legenda rodzin

na. Babcia kiedyś mówiła, iż ilekroć Stasio wracał z podjazdu na Polesiu, tylekroć musiała szynel cerować. „Coraz to dziurę znajdowałam, raz nawet obcas mu odstrzelili, ale kula go nie drasnęła”.

Z popękanej porcelanowej fotografii w starej części powązkowskiego cmentarza spogląda na mnie zadzierżysta mina kawalerzysty, już w stopniu majora, z siedmioma srebrną nicią wyszytymi szewronami na rękawie – więc jednak siedmiokrotnie ranny. „A jak Stasio rozpaczał, że w bitwie pod Krechowcami pułkownik kazał mu taborów pilnować w Stanisławowie”. Czyżby dziadek Stanisław był dekownikiem? W „Księdze pamiątkowej 1-go Pułku Ułanów”, wydanej w 1927 roku, znajduję zadziwiająco skąpe o nim informacje. Budzi się straszne podejrzenie: zdradził, zdezerterował, stchórzył?

W latach 70. starzy krechowiacy zbierali się co miesiąc w warszawskiej kawiarni Harenda (obecnie kolejny Burger King). Starzy ułani witali mnie z sympatią jako „wnuka pułku” i znaleźli dla mnie jednego z ostatnich żyjących uczestników bitwy pod Krechowcami 23 lipca 1917 roku. Ułan Krak przyjął mnie w mieszkaniu na warszawskim Rakowcu, z którego rzadko już wychodził, i z punktu wyśmiał moje podejrzenia co do dziadka. – Panie, mówił, to był drugi wiekiem oficer, po pułkowniku Bolesławie Mościckim. Tabory w Stanisławowie zawierały żywność, amunicję, lekarstwa, pieniądze – istne skarby, zagrożone przez bandy maruderów, cofających się z frontu. Potrzebny był zaufany oficer, aby ich pilnować. Niech pan lepiej posłucha o Krechowcach. To wioseczka pod Stanisławowem; opłotkami pod miasto podchodziła piechota bośniacka, trzeba było ich odepchnąć. Wiedzieliśmy, że Bośniacy jeńców nie biorą, więc miało być krwawo. Na błoniach przed wsią rozpuściłem konia do galopu i potem obudziłem się już w lazarecie. Powiedzieli mi koledzy, że granat wybuchnął tuż pod końskim brzuchem. Od tego czasu jestem przygłuchy. Może więc lepiej, że dziadek został w mieście.

Lecz ja muszę wiedzieć: Księg

a Pamiątkowa z 1927 roku wyraża się o nim z lodowatym chłodem. Przebiegłem w pamięci życiorysy, przypominając sobie okruchy rozmów. Moja ukochana babcia Nana wyrażała dumę głównie z faktu, że „Stasio” po politechnice w Mannheim (zakochał się tam w niej, pięknej młodej Austriaczce) był pierwszym w Polsce inżynierem kesoniarzem, budowniczym filarów pod warszawskim mostem imienia ks. Józefa Poniatowskiego. W rok po ukończeniu budowy rosyjscy saperzy wysadzili most w powietrze, bo już była wojna, dziadka zmobilizowano do carskiego wojska, prędko

trafił do konnego Legionu Puławskiego, a z nim do korpusu generała Dowbora-Muśnickiego.

A więc – dowborczyk. Na prawej klapie munduru na powązkowskiej fotografii istotnie widnieje odznaka korpusu. I nagle z niepamięci wyłania się okrzyk babci, zasłyszany w dzieciństwie: „A po co, gorączka, szablę złamał? Po co huczał, że pod buntownikiem służyć nie będzie?”.

Nie potrzebne dokumenty. W maju 1926 roku, jako lojalista i dowborczyk, opowiedział się widać przeciw Piłsudskiemu. Większość kadry oficerskiej była za Naczelnikiem. Stąd przedwczesna dymisja z pułku; stąd skąpa wzmianka w „Księdze Pamiątkowej”. Wniosek: kawalerzyści nie powinni mieszać się do polityki, niechże zostawią to artylerzystom. Takim, jak Napoleon Bonaparte.

Poszukiwanie szwoleżera

Poczynając od Józefa Sułkowskiego i Marii Walewskiej, darzyliśmy Napoleona uwielbieniem. Tylko Kościuszko nie dał się oszukać: nie zgodził się spotkać z Napoleonem, mimo zaproszeń. Do dziś nie dochodzą do naszej świadomości polskie szachrajstwa tego wielkiego stratega i cynicznego polityka. W tajnych dyrektywach instruował swych marszałków, by Polakom obiecywać tyle, aby chcieli walczyć, lecz nie zobowiązywać się do niczego konkretnego. Napoleon gotów był swych najwierniejszych sojuszników przehandlować za korzystny traktat z Rosją. Skąd my to znamy?

 

 

źródło: Nieznane

WOJCIECH KOSSAK „PRZED BITWË, SZWOLEZER GWARDII”

Napoleońska tradycja pielęgnowana była przez cały XIX wiek i później w pokoleniach polskiej inteligencji. Jedną z moich pierwszych książek był „Lolek Grenadier”, senne marzenia dziecka o wojnach napoleońskich. W powstaniu warszawskim zginęli mężczyźni, zginęły dokumenty. Pozostała rodzinna legenda. Podchodząc już pod setkę, Zofia Galewska, z domu Jasińska (siostra długoletniego dyrektora muzycznego Polskiego Radia, Romana Jasińskiego, ich matka zaś z domu Jastrzębowska), powiedziała mi kiedyś: „Jaki on był wspaniały, ten twój dziadek Stasio. A imię dostał po swym stryjecznym dziadku, no, po tym szwoleżerze Napoleona. Jak to, ty nie wiesz?”

Wzruszeniem ramion zbywałem legendy rodzinne, w których ziarno prawdy bywa owinięte w późniejsze zmyślenia i upiększenia. Lecz w czerwcu bieżącego roku przypomniałem sobie smutne, błagalne listy sprzed pokoleń, oglądane w młodości u bardzo już wiekowej Józefy Jastrzębowskiej. Listy były wszak podpisane imieniem jakiegoś Stanisława. Te listy przetrwały. Dostałem kopie.

Prof. dr Antoni Mączak z Uniwersytetu Warszawskiego powiedział mi, że oficera o tym nazwisku w gwardii napoleońskiej nie było. Lecz prosty szwoleżer i jego dalsze losy – to dopiero byłoby ciekawe. O ile o oficerach gwardii napoleońskiej wiemy wiele, bo pisali pamiętniki, listy, książki, o tyle o prostych szwoleżerach wiadomo bardzo niewiele.

Historia wojen pisana jest w pierwszej instancji przez oficerów, o oficerach, dla oficerów. A prosty żołnierz?

Lecz jak znaleźć prostego żołnierza? Wyskrobałem z pamięci wszystko, co z legendy rodzinnej doń się odnosiło: „Szwoleżer Stanisław, najstarszy brat prapradziada Wojciecha Bogumiła, był pod Somosierrą, ciężko ranny pod Wagram, kilka miesięcy spędził w szpitalu w Wiedniu, wrócił z wojny okulawiony”. Czy to wszystko prawda? Czy w ogóle był taki?

Przewertowałem siedem tomów Mariana Brandysa („Kozietulski i inni”, „Koniec świata szwoleżerów”). Ani słowa. Profesor Mączak: – Księgi rodowodowe polskich pułków z tego okresu spaliły się w powstaniu warszawskim. Jednak pułk szwoleżerów gwardii nie był wojskiem polskim, lecz francuskim, zaś Francuzi bardzo o swą gwardię dbali. Kilka lat temu Robert Bielecki przekopywał się przez francuskie archiwa wojskowe w forcie Vincennes pod Paryżem.

Następnego dnia w Centralnej Bibliotece Wojskowej dano mi do ręki książkę Bieleckiego „Szwoleżerowie gwardii”, wyd. Neriton, Warszawa 1996, a w nim ogromny dział, zatytułowany: Service Historique de l’Arm?e de Terre Shat-20YC 157. Garde imp?riale. 1-er R?giment de Chevau-L?gers. 1-er volume. Nr 1-1800 (1807-1812). Tysiące nazwisk, krótkie biogramy. Na 136 pozycji wpis:

Jastrzębowski Stanisław, ur. 8.05.1780 w Giewartach, woj. płockie, syn Mateusza i Marianny Leśnikowskiej, 16.05.07 szwoleżer 1 kompanii, odbył kampanie 1808-1810 [Wagram], od 6.09.10 na urlopie, nie wrócił do pułku, 1.06.11 wykreślony z kontroli”.

Moje stare panie jednak nie zmyślały. Wszystko się zgadza, choć jego ojcu było na imię Maciej, nie Mateusz. Widać Francuzi (w pułku szwoleżerów gwardii zarówno komenda, jak i kontrola stanu były francuskie) polskiego Macieja przełożyli na „Mathieu”, co Bielecki przetłumaczył z powrotem na polski – jako Mateusz.

Składam hołd kilku pokoleniom wiekowych ciotek i babek, podtrzymujących – pozornie wbrew nadziei – legendę rodzinną. Po blisko dwustu latach ktoś przecież się zainteresował.

1 Kompania 1-go szwadronu

6 kwietnia 1807 roku, w Kamieńcu Suskim na Mazurach, Napoleon rozkazał utworzyć pułk polski lekkokonny gwardii, składający się z czterech szwadronów, każdy z dwóch kompanii.

Art. 5 dekretu: „Aby być dopuszczonym do korpusu szwoleżerów, trzeba być posiadaczem, bądź synem posiadacza (czyli szlachcica – przyp. J.J.) i zaopatrzyć się na własny koszt w konia, mundur, rząd i kompletny rynsztunek (…). Którzy by nie mieli wystarczających funduszów, tym dana będzie zaliczka, potrącana aż do umorzenia z żołdu, licząc po 15 sous dziennie”.

Syn ubogiego „posiadacza” z Giewartów z pewnością musiał skorzystać z zaliczki. W owym przysiółku pod Mławą szlachta zagrodowa pieczętowała się wprawdzie herbem Jastrzębiec, lecz na co dzień chodziła prawdopodobnie w chodakach, buty wciągając jedynie do kościoła i na wojnę. W prze

trzebionym wojną Księstwie Warszawskim dobry koń kosztował majątek. Według Mariana Brandysa, wokół szwoleżerów, ich koni i ich sakiewek krzątali się przy placu Saskim w Warszawie handlarz końmi Abramek i garbaty futrzarz Lachman.

Dowódcą pułku został mianowany Wincenty Krasiński (ojciec poety Zygmunta), dowódcą 1 szwadronu – Tomasz Łubieński, 1 kompanii – Franciszek Łubieński. Napoleon chciał obsadzić polską część swej gwardii synami arystokratycznych rodów. Wiele polskich rodzin odmówiło tego zaszczytu. Ich synowie woleli być pułkownikami w polskim wojsku ks. Józefa Poniatowskiego, niż porucznikami we francuskim. Mimo wszystko, szwoleżerowie byli jednak „pańskim wojskiem”. Pułkowymi kolegami ubogiego szwoleżera z Giewartów byli m.in.: trzej Krasińscy, trzej Łubieńscy, trzej Radziwiłłowie, dwaj Rostworowscy, Chłapowski, Giedroyć, Łuszczewski, Pac i tuziny innych.

Pierwsza kompania pierwszego szwadronu została sformowana w kwietniu-maju 1807 roku w Warszawie. W połowie czerwca odbyła paradę w 126 koni i wyruszyła na północny front.

Sprawozdawca „Gazety Korespondenta Warszawskiego” zachłystywał się: „Szwadron (w rzeczywistości półszwadron – przyp. J.J.) Gwardyi Polsko-Cesarskiej z pod dowództwa JWgo Wincentego Krasińskiego, Pułkownika oneyże, złożony z pięknej młodzieży, prześlicznie po narodowemu ubraney i w dzielne konie opatrzoney, (…) zebrawszy się przy Koszarach Mirowskich ruszył w paradzie (…) przez celnieysze ulice miasta na obszerny plac przed Koszarami Ujazdowskimi”.

Szwoleżerowie spóźnili się na wojnę. Toczyły się już francusko-rosyjskie rozmowy w Tylży. Pierwsza kompania skierowana została przez Berlin do Paryża. W Chantilly przyjmowała kolejne uzupełnienia. 4 marca 1808 roku pierwszy szwadron, dowodzony przez Tomasza Łubieńskiego, przekroczył graniczną rzekę Bidassoa i wkroczył do Hiszpanii. Zaczęło się.

Somosierra

Otaczani uwielbieniem w Polsce, strachem w Niemczech, sympatią we Francji, szwoleżerowie po raz pierwszy zetknęli się z nienawiścią. Nastroje ludności hiszpańskiej łatwo wyczytać z meldunków o mordach na kwaterujących szwoleżerach. Zwłaszcza zamordowanie dwóch żołnierzy, Rzędziana i Ciesielskiego, przez hiszpańską młynarkę-Horpynę odbiło się echem w Polsce. Szeregowy szwoleżer przechodził do pamięci potomnych, jeśli ginął w niezwykły sposób. Brandys pisze: „Trudno nawet ustalić ich imiona, gdyż – jako najwcześniej polegli – nie figurują w spisach pułku”. Figurują, figurują, tyle że Brandys nie miał dostępu do archiwów w Vincennes. Rzędzianowi było Józef, Ciesielskiemu – Paweł, zaś kolejnemu zamordowanemu żołnierzowi 1 kompanii, Surynowi – Kazimierz. O tegoż Suryna czterdzieści lat później wybuchła awantura, gdy pewien autor napisał na jego cześć elegię, nazywając go „włościańskim synem”. Zaprotestowali potomkowie, twierdząc, że pochodził ze zubożałej szlachty spod Kijowa.

Kontredans wojsk francuskich z Anglikami i powstańcami hiszpańskimi zakończył się sromotną klęską Francuzów pod Bayl?n i ucieczką z Madrytu. Wówczas Napoleon osobiście objął komendę na froncie hiszpańskim. Wieczorem 29 listopada 1808 roku, wraz z gwardią stanął u stóp Sierra de Guadarrama. Wąska, wijąca się pod górę wśród bloków skalnych droga do Madrytu była we mgle. Noc lodowata. Mżyło. Słynna scena: do ogniska, przy którym grzał się cesarz, podszedł znienacka polski szwoleżer, wygrzebał sobie węgielek, by przypalić fajkę i odchodził, gdy dopadli go generałowie: przynajmniej podziękuj Najjaśniejszemu Panu! Żołnierz wskazał na czarny zarys gór: Tam mu podziękuję. Odszedł, zaś my do dzisiaj nie wiemy, kim był. Ba, gdyby to był oficer, znalibyśmy jego nazwisko i życiorys. Lecz zwykły żołnierz?

Kto chce naprawdę poznać opis szarży, musi poczytać Roberta Bieleckiego, który przedstawia dokumentację i waży racje z precyzją neurochirurga.

Nazajutrz dyżur przy osobie cesarza pełniły: przyboczny pluton szaserów oraz 3 szwadron szwoleżerów, którym przypadkowo dowodził owego dnia szef 2 szwadronu, Jan Hipolit Kozietulski.

Napoleon wpadł w furię, gdy kartacze z armat hiszpańskich przeczesały jego szaserów, strącając z konia oficera ordynansowego Philippe’a de S?gur. Piechota francuska miała obejść Somosierrę w ciągu kilku godzin, cesarz nie chciał czekać. Gdy de S?gur został ranny powtórnie, cesarz posłał do szwoleżerów generała Montbrun z rozkazem do ataku, sam zaś zawołał do nich: Polonais, prenez moi ces canons! (Polacy, zdobądźcie mi te armaty).

Napoleon miał na myśli owe najbliższe armaty, których zresztą w porannej mgle nawet nie było widać. Nie wysyłał szwoleżerów na pewną śmierć, do ataku na wielopiętrowe baterie. Był artylerzystą, wiedział, co ogień armatni może zrobić z kawalerią ścieśnioną w przesmyku górskim. Lecz to byli Polacy! Gdy ci cudowni wariaci zdobyli pierwsze piętro armat, mimo że skotłowani, pognali wyżej. Kozietulski po stracie konia przykuśtykał do cesarza pieszo, meldując o wykonaniu rozkazu, lecz reszta 3 szwadronu, pochylona na końskich karkach, gnała dalej. Dowodzili i ginęli kolejno w ciągu paru minut Dziewanowski, Krzyżanowski, na ostatnią baterię naskoczył już tylko porucznik Andrzej Niegolewski z wachmistrzem Antonim Sokołowskim na okulawionym koniu i z kilkoma szeregowcami. Nastąpiła słynna wymiana zdań:

– Sokołowski, a gdzie nasi?

– Poginęli, panie poruczniku; po czym wachmistrz zwalił się z konia (zmarł z ran kilka tygodni później w szpitalu), zaś koń Niegolewskiego padając przytłoczył jeźdźca do ziemi.

Napoleon, słuchając meldunku Kozietulskiego, wysłał wsparcie: przybocznych szaserów i cały 1 szwadron. Wpadli na przełęcz, rozgonili resztę piechoty hiszpańskiej (przygnieciony koniem Niegolewski zdążył już otrzymać dziewięć pchnięć bagnetem i dwa postrzały z muszkietu lub cięcia pałaszem, zależy komu wierzyć) i pognali dalej. Droga na Madryt była wolna.

Prześledźmy, kto przyznawał się później do zwycięstwa w owej szarży. Biuletyn armii francuskiej podał, że szarżą dowodził generał Montbrun, który wszak, jako adiutant, zawiózł jedynie rozkaz i musiał wrócić do cesarza. Sprawa jasna – Francuzi nie mogli zaszczytu zwycięstwa oddać cudzoziemcom. W swych pamiętnikach, po wielu latach, Philippe hrabia de S?gur przyznał się do tego, że to on, na czele szaserów, zdobył hiszpańskie armaty. W rzeczywistości leżał przy sztabie, opatrywany przez cesarskiego chirurga. Pułkownik Wincenty Krasiński w listach do rodziny i znajomych skromnie przyznawał się do głównej roli w zwycięstwie. W rzeczywistości był tego dnia chory, nie było go nawet przy Napoleonie. Potomni palmę przyznają Kozietulskiemu. On faktycznie prowadził szarżę, lecz odpadł wcześnie, tracąc konia jeszcze przed drugą baterią. Niegolewski zdobył ostatnią baterię na przełęczy, lecz nie utrzymałby jej, leżąc pod zabitym koniem.

Niewątpliwie zasługa przełamania nieprzyjaciela przypada 3 szwadronowi, zwłaszcza zaś prowadzącej szarżę 3 kompanii, która została dosłownie zmasakrowana. Lecz Bielecki argumentuje, że z wojskowego punktu widzenia nie byłoby zwycięstwa pod Somosierrą bez drugiej szarży. To szwoleżerowie 1 szwadronu pod Tomaszem Łubieńskim rozgonili Hiszpanów, oczyścili przełęcz, puścili się w pościg. Składam więc głęboki pokłon również 1 kompanii i jej anonimowym szeregowym szwoleżerom.

Wieczorem owego dnia do poharatanych Polaków podjechał Napoleon i powiedział: Vous etes ma plus belle cavalerie

(Wyście moją najwspanialszą kawalerią). Dla takich słów Polacy szli w ogień.

Wagram

W kilka tygodni później sytuacja w Europie zmusiła Napoleona do powrotu do Paryża. 21 lutego 1809 roku pułk lekkokonnych gwardii ponownie przekroczył wpław graniczną rzeczkę Bidassoa. 20 marca szwoleżerowie byli w Paryżu. Zaledwie po dziesięciu dniach cesarski rozkaz poderwał 1 szwadron do marszu na front – tym razem austriacki. Napoleon już tam był.

„Robimy dziennie po 12 aż do 15 mil krajowych (do 100 kilometrów – przyp. J.J.), żeby dogonić cesarza (…)”. To z listu Kozietulskiego do siostry, cytuję za Brandysem. List adresowany z Ulm, miejsca krwawej bitwy z Austriakami w roku 1805. A mnie błąka się po głowie okrutny wierszyk niegdyś skandowany w marszu przez galicyjskich skautów lub Strzelców:

– Pod Ulm, pod Ulm, pod Au-ster-litz,

Brała Austria w dupę, nie gadała nic!

– Bo nasza Austria taki zwyczaj m?,

Że w dupę bierze i nic nie-ga-d?.

Pod Wagram było ciężko. W bitwie 5-6 lipca 1809 roku Francuzi stracili zabitych i rannych 42 generałów i 1860 oficerów. Szeregowców? Któżby ich dokładnie liczył! Podobno nie mniej niż 34 tysiące. Kozietulski widział pagórek, usypany z amputowanych nóg i rąk, widział spalonych rannych żołnierzy w wypalonym zbożu. Pułk szwoleżerów stracił więcej ludzi pod Wagram niż pod Somosierrą.

Umierali w wiedeńskim szpitalu w wiele dni lub tygodni po bitwie, z powodu gangreny lub szoku pooperacyjnego, gdy chirurdzy odejmowali im nogi i ramiona, aby zapobiec gangrenie. Można sobie wyobrazić te operacje. Marczyński Jan, 30 ran pod Wagram, zmarł 27 lipca; Chlebowski Józef, amputowana noga, zmarł 14 sierpnia; Orłowski Stefan, 1 kompania, zmarł 22 sierpnia; kapitan Stanisław Gorayski, zmarł 1 sierpnia; kapitan Franciszek Łubieński, szef 1 kompanii, po odniesieniu ciężkich obrażeń, zwolniony ze służby.

Szwoleżer z Giewartów też widocznie spędził miesiące w szpitalu. 6 września 1810 roku otrzymał urlop, z którego już nie powrócił do oddziału. Okulawiony szwoleżer, niczym okulawiony koń. Cały rok, co dwa miesiące, odchodziły do kraju transporty niezdolnych już do służby. Zachowały się wpisy w kontroli pułku, m.in. ten: „9 grudnia 1810 r. brygadier (st. kapral – J.J.), 8 szwoleżerów i jeden podkuwacz koni, uznani za niezdolnych do służby (…) przydzielono im powóz, gdyż było im niezmiernie trudno maszerować”. Szły transporty dwudziestoparoletnich inwalidów, na ich miejsce z kraju przybywali zdrowi rekruci.

Legenda rodzinna nie podaje, kiedy giewartowski szwoleżer wrócił do kraju. Z późniejszych listów wynika, że ożenił się w 1817 roku, że w 1820 roku urodził mu się syn Wincenty Piotr (imiona dwóch Krasińskich, oficerów z pułku), zaś w 1825 roku drugi syn – Dyonizy Józef. Ten ostatni zachował listy z ostatnich lat życia ojca.

Listy

Nie ma w nich wspomnień o wojnach napoleońskich. Wszystkie dotyczą wydanego przez cara Mikołaja I wymogu zatwierdzenia szlachectwa przez Heroldię Królestwa Kongresowego. Żądano legitymacji szlachectwa z jednego z dwóch niezależnych źródeł: z posiadania całkowitej wsi lub z wyższego urzędu przodka w prostej linii męskiej. Oto wyjątki z korespondencji: „Sumarjusz dowodów szlachectwo dziedziczne Stanisława Jastrzębowskiego approbujących:

1. Rysunek herbu wraz z opisem Jastrzębiec familii Jastrzębowskich właściwego;

2. Akt z r. 1715 udowadniający, że Andrzej Franciszek, legitymującego się pradziad, był Miecznikiem Bracławskim i Pisarzem Ziemskim Łukowskim.

3. Akt z roku 1752 dowodzący pochodzenia Baltazara, dziada Legitymanta od powyższego Andrzeja Franciszka. Punkty 4-11…

W Warszawie dnia 9 października 1841 roku dowody powyżej wymienione w liczbie jedenastu w Heroldyi złożono.”. Podpisy, pieczęcie.

Już po roku nadeszła odpowiedź z Urzędu Heroldii Królestwa Polskiego do „urodzonego Stanisława Jastrzębowskiego”: przesłane dokumenty nie dowodzą niezbicie jego pokrewieństwa z Miecznikiem Andrzejem Franciszkiem. Heroldia prosi o metryki urodzin przodków i dalsze dokumenty. Podpisano: Prezes Heroldyi, Rzecz. Tajny Radca i Senator, Aleksander Hrabia Walewski.

Nastąpiła wymiana coraz bardziej gorąco formułowanych pisemnych próśb i zachęt. Korupcji urzędników nie wymyślono w dwudziestym stuleciu. Wreszcie po dziesięciu latach, list do młodszego o 19 lat brata, Wojciecha Bogumiła, profesora w Instytucie Agronomicznym w Marymoncie pod Warszawą.

„Kochany mój Bracie:

(…) Teraz właśnie pobudkę mam, abym o Heroldyi przypomniał Ci Bracie, znasz zapewne lepiej jej ważność jak ja. To największa puścizna dla naszych potomków, dlatego też nie szczędziłem i kosztów póki mi zdrowie służyło. Na co wydałem Złp. 2000, co rewersem Ci okażę, oprócz tego kilkaset Złp. mię kosztuje, a wszystko napróżno, dość żem się starał – nie będę miał sobie do wyrzucenia. (…) Teraz na Tobie ciąży ten tak ważny interes, abyś tyle przeze mnie kosztującego dokończył. (…) Teraz zupełnie upadły na zdrowiu i fortunie – jeszcze tu ostatniemi siłami siepam – sam mi przyznasz, że życzenia moje i rady wielkiej wagi są – ale szczerze się zajmij.

Tak, drogi mój Bracie! Ostatnie to oznaki mego tchnienia odbierasz. Wątpię bardzo, abyśmy w tym życiu z sobą konwersowali, lada dzień ostatnia dla mnie godzina wybije. (…)”.

Stanisław Jastrzębowski

Młoga Górna d. 21 Januar 1852 r.

 

Zmarł dwa lata później. Nie wiem, gdzie pogrzebany. Nie znalazłem Młogi Górnej na mapie. Wojciech Bogumił żył jeszcze lat ponad trzydzieści. Jako człowiek nowoczesny (był pionierem nauki nazwanej przezeń ergonomią) nie traktował apeli starszego brata zbyt serio.

W 47 lat po rozpoczęciu szwoleżerskich starań, 20 października 1888 roku, w ostatnim z zachowanej paczki listów, stary już syn Dyonizy z zakłopotaniem przyznaje: „(…) należę do szlachty nie zatwierdzonej”. O zgrozo!

Dlaczego o tym piszę

Są chyba w Polsce tysiące, może dziesiątki tysięcy rodzin, które mogłyby zapamiętane legendy wiekowych ciotek pożenić – pewnie lepiej niż ja – ze starą dokumentacją z ocalałego kuferka babuni. Niechże to czynią. Nie minie dwieście lat – ktoś się zainteresuje. Jeśli naród to wspólnota wspólnie wyobrażona żywych i minionych pokoleń, trudno o lepsze spoiwo.

Młodzi są inni i gwiżdżą na to? Niektórzy pewni siebie aż do chamstwa, hedonistyczni aż do wyrafinowanego egoizmu? Nie szkodzi. Historia dobrze się dla nich układa. Przez setki lat nasze szarże prowadziły do przegranych bitew, wygrane bitwy do przegranych wojen, jeśli była wygrana wojna, mieliśmy przegrany pokój. Nagle stało się odwrotnie: wygraliśmy taki pokój, że szarże i bitwy są niepotrzebne, i młodzi to czują. Nie szkodzi. Na starość, choćby ich odpychać, nahajkami katować, wrócą do źródeł. Nie strząsną z siebie dziedzictwa owych cudownych wariatów spod Somosierry i Stoczka, Krechowców i Korostenia, Krojant i Kocka. Bezeń bylibyśmy dziś innym narodem. Nie ma obawy. My to mamy zapisane w genach. Wszyscyśmy kawalerzystami.

Jerzy Jastrzębowski

Album

REPORTAŻ

Album

JERZY JASTRZĘBOWSKI

albumCzortków na Podolu, lata dwudzieste. Żydowski cieśla patrzy z miłością na dorastającą wnuczkę. Zapomniał o tlącym się papierosie w prawej dłoni, zapomniał o niesfornych pejsach. Może uczy dziewuszkę, jak postępować z drewnem, aby poddawało się ludzkim dłoniom? Pod pachą trzyma cztery stare deski, ona zaś – wyszczerbioną deseczkę; w drugiej piąstce ściska młotek i cęgi. Ach, jak on musiał ją kochać!

Jaki był ich późniejszy los?

Marek Web, niegdyś polski i żydowski dziennikarz, obecnie amerykański archiwista z niegdyś wileńskiego, obecnie nowojorskiego Żydowskiego Instytutu Naukowego YIVO nie zna ich losów. Z pewnością od dawna nie żyją. Nie zgłosili się po opublikowaniu przez Weba w Ameryce albumu cudownych fotografii Altera Kacyzne z żydowskich zakątków przedwojennej Polski: od warszawskich Nalewek, przez Ryki (Rike), Kozienice (Kożenic), Maków Mazowiecki (Makewe), Łuków (Łykewe), Górę Kalwarię (Ger), Kazimierz nad Wisłą (Kuzmir ojf der Wajsel), Rzeszów (Rajsze), po Czortków (Czortkew). Tytuł albumu: „Pojln” (Polska).

Urodzony w Wilnie, mieszkający w Warszawie, Alter Kacyzne był chyba tym dla ikonografii narodu żydowskiego dawnej Rzeczypospolitej, czym bracia Singerowie byli dla jego literatury. Na szczęście dla potomności, w roku 1923 przyjął zamówienie z redakcji nowojorskiego dziennika żydowskiego Forwerts. Przez kilka następnych lat podróżował po Polsce, robiąc zdjęcia biedoty żydowskiej. Archiwum pana Kacyzne zginęło wraz z zagładą Żydów Warszawy (on sam został zamordowany w pogromie w Tarnopolu w 1941 r.), natomiast przesłane do Nowego Jorku klisze, niektóre nigdy niepublikowane, zachowały się w zakurzonych pudłach. Marek Web wydobył je na światło dzienne.

Oglądam zdjęcie uśmiechniętej grupki literatów żydowskich – wśród nich tak znakomici, jak Perec Markisz i Izrael Joszua Singer. Podpis: „Di Chaliastre (Chałastra) w świderskim pensjonacie”. Wyłania się obraz z dzieciństwa.

Świder

Dorożkarz, pan Odolak, strzelał z bata, wykręcając spod stacji, ja zaś – sadzany obok niego na koźle – podrygiwałem ze strachu. Jechaliśmy błotnistą lub kurzliwą, zależnie od pogody, ulicą Majową. Wiele mijanych po drodze domów stało pustych. Musiały to być lata 1943 i 1944. Napływowa ludność jeszcze się do nich nie wprowadziła. Dorośli mało co bąkali na ten temat w mojej obecności – widać nie był to dla nich łatwy temat. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przed wojną Świder i sąsiedni Otwock były wakacyjnym wyrajem niezamożnych warszawskich rodzin żydowskich, zwłaszcza żydowskiej inteligencji. Chrześcijański Świder zaczynał się dopiero dwa kilometry od stacji i nazywał się już Zamlądz. Tam wiózł nas co roku pan Odolak. Mijaliśmy opustoszałe żydowskie pensjonaty w stylu nadświdrzańskim, wszystkie drewniane, wszystkie z werandami, wszystkie werandy z filigranowymi okapami, niczym łowickie wycinanki, wyrzynane laubzegą.

Lipiec 1944 roku musiał być upalny. Tak wynika z ostatniego listu, pisanego przez mojego ojca do swej dalekiej krewnej Hedi, córki austriacko-polskich krakauerów Nemetschke. Po mężu nazywała się Stettner. Ojciec pisał, iż wobec nadciągającego frontu sowieckiego ściąga rodzinę ze Świdra-Zamlądza do Warszawy. Tu miało być bezpieczniej. Miało być powstanie. I było.

Ojciec zginął. Niewymordowana część rodziny, wyrzucona z warszawskiej Kolonii Staszica, po wielu tarapatach trafiła jesienią 1944 roku do Krakowa. Szurałem butami w rdzawych liściach kasztanowców – pewnie na Plantach.

Kraków

Do dziś pamiętam. Na półpiętrze kamienicy blisko Rynku pokazują mi drzwi mieszkania krewnych mojej austriackiej babci, gdy ścina mnie przerażenie: z drzwi wychodzi gruby mężczyzna w hitlerowskim mundurze i w dodatku z psem. Pies okazał się być komicznym buldożkiem francuskim, lecz z mundurem trudno było się pogodzić. Czasem rozumiałem, co przy mnie mówiono, czasem zaś nie. Polszczyzna używana była w tej rodzinie przemiennie z niemczyzną.

Z „hitlerowcem” chyba pogodziłem się po jakimś czasie, bo podobno domagałem się, by dał mi bawić się pistoletem. Pamiętam straszny huk, gdy wystrzelił pod nogi na postrach – widać ślepym nabojem, bo dziury w dywanie nie znalazłem. Początkowo przewinęła się przez mieszkanie jego młoda córka Hedi, lecz wkrótce znikła. Starszym kobietom obu rodzin źle układało się współżycie w jednym mieszkaniu, moje babcie narzekały na „Niemrę”. Po kilku tygodniach trzeba było uciekać dalej.

Dorastając po wojnie, nie umiałem ustalić miejsca, jakie zajmował „hitlerowiec” w mojej tradycji rodzinnej, w której Niemcy uważani byli wszak za śmiertelnych wrogów. Minęło ponad czterdzieści lat, minął stan wojenny, w połowie lat osiemdziesiątych miałem dużo czasu, jeździłem z Warszawy do redakcji „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, postanowiłem dojść prawdy. Ulica, pamiętałem, nazywała się Poselska.

Inny Kraków

Miałem szczęście. W sieni trzeciego z kolei domu znalazłem znajome nazwisko na liście lokatorów. Szedłem starymi schodami na piętro, gdy otworzyły się te same, co wówczas drzwi i wyszła z nich starsza pani. Na mój widok upuściła kubełek ze śmieciami: Jezus Maria, Zbyszek! – wykrzyknęła imię mojego ojca.

W tym samym salonie, w którym padł strzał z pistoletu, przy tym samym stole, Hedi Stettner opowiedziała mi historię krakowskiej rodziny.

Jej ojciec Alexander (Xandl) Nemetschke był krakauerem starej daty: Austriakiem, właścicielem hurtowni farmaceutycznej, żonatym z dystyngowaną damą ze starej krakowskiej rodziny. Hedi (czyli Jadzia) wychowała się już w polskiej szkole i w polskim klubie sportowym. Była mistrzynią Krakowa w pływaniu. Przez sport i wspólną naukę w Akademii Handlowej poznała swego męża, Janka Stettnera. Zaraz na początku okupacji austriaccy obywatele w Generalnej Guberni uszczęśliwieni zostali statusem Reichsdeutschów i zmobilizowani. Ojca też ubrano w mundur, mówiła Hedi, a z uwagi na wiek i austro-węgierską rangę oficerską z pierwszej wojny, został kapitanem Hilfspolizei, czyli czegoś na podobieństwo ORMO lub Straży Przemysłowej. Pilnował zresztą głównie własnej hurtowni. Swoim mundurem osłaniał Janka, mówiła Hedi, który był oficerem zgrupowania „Żelbet” AK okręgu krakowskiego. Janek był wiele pięter nade mną w hierarchii służbowej, mówiła Hedi, ja byłam tylko łączniczką AK. Nasze mieszkanie było jedną z najlepiej zakonspirowanych skrzynek kontaktowych w Krakowie. Wasz przyjazd z Warszawy był istnym kataklizmem: bambetle, dzieciaki, ciekawość całej kamienicy skupiona na nas. Błagałam mamę, aby jak najrychlej wypchnęła was dalej. A zresztą wiesz chyba, Jurku, co krakowianie sądzą o warszawiakach?

– Wiem, wiem. Ale na miłość Boską, czemuście nigdy mi wcześniej o tym nie powiedzieli?

– Jakże mogłam mówić, skoro w czterdziestym czwartym wszystkich nas mogło w każdej chwili aresztować gestapo, zaś w czterdziestym piątym Janka poszukiwało NKWD i UB. Takich rzeczy nie opowiada się dzieciom. A potem przestało to być ważne. Za późno. W złym okresie historii przyszło nam żyć.

Hedi, nigdy nie jest za późno.

Jan Stettner był wówczas w szpitalu. Spotkałem go przy następnej wizycie. Oto jego krótka opowieść:

Niemiecka rodzina Stettnerów osiadła na Podolu bardzo dawno temu. W domu przed wojną starsi z rzadka już mówili po niemiecku, zaś Janka Stettnera, przez rodziców zwanego jeszcze Hansi, wychowało polskie harcerstwo. Od czasów szkolnych był też zawołanym sportowcem. Zejście do okupacyjnego podziemia, wraz z kółkiem studenckich przyjaciół, było czymś oczywistym.

– Panie Janku, to gdzie pan się urodził?

– Od maleńkiego wychowałem się w Czortkowie. To takie polsko-ukraińskie miasteczko na Kresach. Tam kończyłem też gimnazjum. Piękne okolice. Ech, Jurku, chciałoby się jeszcze…

Zaniósł się duszącym, sercowym kaszlem. Nie dowiedziałem się, czego chciałoby się jeszcze. On czuł się fatalnie, ja śpieszyłem się na pociąg do Warszawy.

Czortków

Jan Stettner, rocznik 1913, i wnuczka żydowskiego cieśli, urodzona prawdopodobnie w latach 1913-1914, wzrastali obok siebie. Czy mogli zetknąć się? Chodzić do tej samej szkoły?

Marek Web mówi, że – jeśli jej rodzice nie byli ortodoksyjnymi Żydami – nie było to wykluczone, ponieważ obowiązek szkolny dotyczył wszystkich na równi. Natomiast, jeśli byli ortodoksami, posyłali dziewczynkę do Beis Yakov, wyznaniowej szkoły dla dziewcząt. Lecz w tym przypadku mogła oglądać Janka na boisku, gdy grał w reprezentacji piłkarskiej swej szkoły. A cóż mogło być bardziej pasjonującego w Czortkowie, niż mecze piłkarskie?

Jaki więc był ów polsko-ukraiński Czortków?

Przewertowałem przedwojenne encyklopedie, od Ultima Thule i Gutenberga, po Trzaskę-Everta-Michalskiego i powojenną Wielką Encyklopedię Powszechną. Dla polskich autorów najwyraźniej ważny był fakt, iż było to polskie miasto powiatowe. Polacy mieli stanowić blisko 50 procent jego ludności, która w 1921 roku wynosiła zaledwie 5191 osób, lecz później szybko rosła.

Powojenna ukraińska Encyclopedia of Ukraine pod redakcją Wołodymyra Kubyjowycza (Toronto-Buffalo-Londyn) nie przeczy temu: w 1931 roku 19-tysięczna ludność Czortkowa dzieliła się na Ukraińców – 22,8 procent, Polaków – 46,4 procent i Żydów – 30 procent. Lecz najwięcej miejsca w historii Czortkowa autorzy poświęcili Ukraińskiej Armii Galicyjskiej, która 8 czerwca 1919 roku przerwała polski front pod miastem i rozpoczęła ofensywę czortkowską. Ofensywa po tygodniu zakończyła się odwrotem i klęską, lecz dla Ukraińców był to jednak ważny moment. Ani dla nich, ani dla nas, Polaków, nie była widać ważna obecność Żydów w mieście, bo encyklopedie nic więcej o nich nie mówią.

Inny Czortków

Marek Web: z żydowskiego punktu widzenia, Czortków był „a jidysze sztetl”, żydowskim miasteczkiem, mimo iż Żydzi nie zawsze stanowili w nim większość. Zadecydowała o tym historia. Historia Żydów na tamtych terenach była całkiem różna od historii Polaków i Ukraińców.

Encyclopedia Judaica, wydana w Jerozolimie w roku 1972, tak przedstawia historię Czortkowa: żydowska społeczność datuje się od początków istnienia miasta, założonego w 1522 roku. Z 50 osiadłych rodzin Żydów czortkowskich niemal wszystkie zostały wyrżnięte w czasie powstań kozackich. Sytuacja była tak straszna, iż do 1705 roku kahał zakazywał Żydom osiedlania się w Czortkowie. W następnych dwóch wiekach nastąpił jednak rozkwit działalności miejscowych uczonych, wśród których encyklopedia wymienia rabina Szragę i talmudystę Zevi Hirscha Horowitza. W 1860 roku Dawid Mojżesz Friedmann, syn Izraela z Rużyna, założył w mieście dynastię chasydzką. W 1921 roku, na ogólną liczbę 5191 mieszkańców było w Czortkowie 3314 Żydów. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej było ich około ośmiu tysięcy.

W 1941 roku większość młodych Żydów uciekała na wschód, wielu zostało zmobilizowanych do Armii Czerwonej. Hitlerowcy wkroczyli do miasta 6 lipca, zaś w cztery dni później odbył się pierwszy pogrom: 200 zamordowanych. Mordowano zwłaszcza starców i matki z małymi dziećmi, pozostałych zabierano do obozów. W sierpniu 330 osób rozstrzelano na dziedzińcu więziennym, około setki w pobliskim Czarnym Lesie. I potem już same daty i przybliżone liczby ofiar. Większość Żydów wywieziono ostatecznie do obozu śmierci w Bełżcu, ale niektórych mordowano na miejscu jeszcze w sierpniu 1943 roku, po czym miasto zostało wreszcie ogłoszone Judenrein. Nie było już Żydów w Czortkowie.

Jak jedno małe miasto mogło doczekać się trzech tak różnych opisów swej historii? Potężne były siły odrzucenia i odporu, aby do tego stopnia zablokować zgodną kohabitację narodów i kultur. To dlatego latem czterdziestego czwartego roku chrześcijański chłopiec mógł jeździć w Świdrze chrześcijańską dorożką, nie rozumiejąc, dlaczego mijane domy są puste.

Na tym mógłbym opowieść zakończyć, gdyby nie chęć poznania późniejszych losów opisanych powyżej osób. Oto, czego zdołałem się dowiedzieć.

Ludzkie losy

Xandl Nemetschke musiał uciekać z Krakowa, gdy armia Iwana Koniewa okrążała miasto w styczniu 1945 roku. Mundur oficera niemieckiej policji w rękach NKWD był przepustką na tamten świat, zaś tłumaczenie, iż ukrywał oficera Armii Krajowej, spowodowałoby wejście do akcji oficerów kontrwywiadu SMIERSZ. W 1948 r. Xandl przyjechał na chrzciny wnuczki. Wówczas zgłosiło się do niego dwóch panów z Urzędu Bezpieczeństwa. Powiedzieli, że znają jego patriotyzm i pewni są, że współpraca ułoży się znakomicie. Na wzmiankę o współpracy, mówiła mi Hedi, ojcu ręce się trzęsły, gdy biegł na dworzec kolejowy. Oka nie zmrużył, dopóki pociąg nie przekroczył austriackiej granicy. Zmarł w Wiedniu w roku 1965.

Cofnijmy się jednak o lat pięćdziesiąt. W 1915 roku młody oficer piechoty armii austro-węgierskiej, Xandl Nemetschke, ożenił się z Olgą, córką starej i bogatej krakowskiej rodziny Brummerów. Owa, przeklęta przez moje babcie, „Niemra” nie była Niemką. Była pełnej krwi Żydówką. On był katolikiem. Ślub wzięli w obrządku ewangelicko-augsburskim. Podczas okupacji Xandl chronił żonę i jej rodzinę przed gestapo, ona zaś później odmówiła ucieczki z Krakowa. Historia oszalała, mawiała, lecz nie był to wystarczający powód, by Olga Brummer-Nemetschke porzuciła swój Kraków i tułała się wśród obcych. Zmarła w Krakowie w 1969 r.

Jan (Hansi) Stettner, w 1939 roku podporucznik rezerwy, przydzielony do 20. pułku piechoty, później porucznik AK, pseudonim „Sarmata”, dowódca III baonu krakowskiego zgrupowania „Żelbet” (dwukrotny Krzyż Walecznych), w lutym 1945 roku aresztowany przez UB i przetrzymywany przez cztery miesiące w strasznych warunkach przy ulicy Kapucyńskiej w Krakowie, wypuszczony w czerwcu 1945 roku, po części na interwencję swego młodszego brata Adama, który przywędrował ze wschodu jako chorąży kościuszkowców, głównie jednak ze względu na gruźlicę, która rozwinęła się w więzieniu. Po wojnie zweryfikowany w stopniu kapitana. Zmarł w Krakowie w 1993 roku.

Jadwiga (Hedi) Stettner (1917-1988), łączniczka, kolporterka, sekretarka sztabu III baonu „Żelbet” (sztab wraz z magazynem mieścił się w jej rodzinnym mieszkaniu), po wojnie zweryfikowana w stopniu podporucznika AK. Po ukochanym ojcu – Austriaczka, po mężu – Niemcu z pochodzenia – polska patriotka i działaczka ruchu oporu, po matce – Żydówka i patriotka Krakowa. Kto nie rozumie, niechże pomieszka w Krakowie ze dwieście lat. Wówczas wszystko stanie się jasne. Wielka była spajająca siła polskiej kultury, w ramach której dobrze się również czuli Austriacy i Niemcy, Żydzi, Ormianie i Rusini. Taki był niegdysiejszy Kraków.

* * *

A jakie były losy żydowskiego cieśli z Czortkowa? Jeśli był mu łaskaw surowy Bóg Żydów, Adonai, chrześcijanom znany jako Bóg Ojciec, to nie dożył on lipca 1941 roku. Czekałby go ten sam los, co autora zdjęcia, Altera Kacyzne. Zachował się opis śmierci tegoż, przekazany przez Nachmana Blitza, świadka masowego mordu na tarnopolskim cmentarzu. Po egzekucji, Kacyzne żył jeszcze. Ukraiński morderca podszedł i tłukł pałką tak długo, aż ciało zastygło.

A co z dziewczynką? Były trzy możliwości. Jeśli, jak wiele młodzieży żydowskiej w latach trzydziestych, przystała do komunistów, to we wrześniu 1939 roku witała wkraczających czerwonoarmistów jak wyzwolicieli, zaś w 1941 roku miała dokąd uciekać – na wschód. Jeśli polityka przyciągnęła ją do organizacji młodych syjonistów Hechaluc, Gordonia lub Haszomer Hacair, to mogła starać się o wyjazd do Palestyny. Wyjazd uratowałby jej życie. Jeśli jednak pozostała w ortodoksyjnej rodzinie – a była to najbardziej typowa sytuacja – to wcześnie wyszła za mąż i rodziła dzieci. Do lipca 1941 roku mogła doczekać się całej gromadki. Z małymi dziećmi nie dało rady uciekać. Chyba właśnie dlatego nie zgłosiła się, ona ani jej dzieci, ani wnuki, gdy na okładce świetnego albumu panowie Kacyzne i Web ukazali całemu światu jej skupioną twarz.

Jerzy Jastrzębowski

W Alei Zasłużonych

SIERPNIOWE KOSZMARY

W Alei Zasłużonych

1 sierpnia stałem, wystraszony kajtek, w piwnicy rodzinnego domu na warszawskiej Kolonii Staszica, patrząc, jak dwaj dorośli mężczyźni kują mur do piwnicy sąsiadów. Mieli przerąbać bezpieczny od ostrzału niemieckich snajperów podziemny korytarz wzdłuż naszego odcinka ulicy Filtrowej. Pamiętam dwa błyszczące od potu torsy herosów i zamachy kilofami: od prawego ramienia w lewo i w dół, od lewego ramienia w prawo i w dół. Od matki dowiedziałem się później, że mieli po 18 lat. Wątpliwe, czy przeżyli powstanie. W naszej dzielnicy było ono krótkie, lecz krwawe.

Następnego ranka do drzwi domu zapukał dowódca odcinka. Był w cywilnym ubraniu, lecz w czarnym berecie niczym od generała Maczka. Stałem w drzwiach, słuchając umawiającego się z domownikami, iż będą wpuszczali jego łączniczkę (harcerski mundurek, gruby warkocz, przejęte ważnością misji niebieskie oczy) tylko na hasło „Maryla” – imię mojej matki. To o takich jak owa łączniczka napisał później Jerzy Jurandot:

 

Dziewczyny są po to, by żyć w pełnym słońcu,

Jak kwiaty rozkwitać i cieszyć wzrok chłopców.

Nie po to, by wojną zatrute jak śmiercią,

Oddawać jej pierwszej swą miłość dziewczęcą.

Nie po to, by kroków na schodach w noc słuchać,

I gnić na Pawiaku i konać na Szucha.

A tyle ich było w katowniach SS:

Młodziutkich, bez jutra, milczących po kres.

 

Jeśli dostała się w ręce zbirów z rosyjsko-hitlerowskiej brygady RONA, pacyfikującej warszawską dzielnicę Ochota, mogła konać w budynku dzisiejszego Ministerstwa Środowiska przy ul. Wawelskiej, gdzie ronowcy urządzili sobie miejsce rozrywek seksualnych. Gdy pijani wracali z akcji, rozebrane do naga polskie dziewczęta splatały się w ludzki kłąb, z którego bandyci wyciągali ofiary za ręce, za nogi.

Dziś leżą pod brzozowymi krzyżami w ordynku jak pod sznur. Tłum warszawiaków odruchowo skieruje się ku nim, w prawo od głównej alei, za PRL przemianowanej na Aleję Zasłużonych. Ludzie nawet nie zauważą, iż mijają grobowce bohaterów z całkiem innego dramatu.

 

Górując nad dolinkami – powstańczą i katyńską – spoczywają w dostojnych grobowcach: poświadczony w źródłach historycznych agent NKWD Bolesław Bierut, poświadczony w źródłach historycznych agent Lenina i Trockiego, oficjalny zdrajca ojczyzny, Julian Marchlewski, poświadczony w źródłach historycznych agent Kominternu Karol Świerczewski, poświadczony w źródłach historycznych agent NKWD od 1939 roku Zenon Nowak („tak czy owak, Zenon Nowak”), wreszcie Władysław Gomułka, za którego kadencji ubeckie łobuzy skatowały krnąbrnego Stefana Kisielewskiego, w związku z czym złośliwcy dopisują do jego epitafium „krytyk literacki”. Leży w pobliżu generał Kazimierz Witaszewski, politruk wojskowy w okresie stalinowskim, wsławiony jako „Gazrurka”, i jego serdeczny przyjaciel, specjalista PPR od mokrej roboty, Julian Kole, późniejszy wiceminister finansów.

Grobowce Bieruta i Marchlewskiego są niemal niewidoczne, przesłonięto je bowiem dyskretną kurtyną z krzaków tui. Wokół cokołu Marchlewskiego zachował się jednak cytat z jego wiekopomnych przemyśleń na plebanii w Wyszkowie: „Służyć interesom narodu polskiego może tylko ten, kto służy intere …” – resztę cytatu zagłuszyły tuje i mech. Tych dwóch więc nie widać, natomiast grobowce Świerczewskiego, Nowaka, Gomułki, Władysława Wichy (szef bezpieki w latach sześćdziesiątych) kwitną w pełnym słońcu tuż obok i tuż ponad zagłębioną w dolince kwaterą żoliborskiego Zgrupowania AK „Żywiciel”.

 

Nie jest w polskim obyczaju wyrzucać truchła z grobów i grzebać je pod murem. Zauważmy, że właśnie pod murem, w odległej części cmentarza wojskowego, za PRL przemianowanego na komunalny, wegetuje symboliczny grobowiec z napisem: „Bohaterom i ofiarom terroru sowieckiego i służb bezpieczeństwa, 1939 – 1956”. Ci, którzy terror sprawowali, leżą w godniejszych kwaterach, w wyższej części cmentarza. Idzie się tam wzdłuż grobowców na wpół anonimowych podpułkowników, obowiązkowo odznaczanych „chlebowym” orderem Odrodzenia Polski. Brak na owych grobach wszelkiej wzmianki o resorcie, w którym położyli tak wielkie zasługi.

Ponieważ nie jest w polskim obyczaju przenoszenie szczątków ludzkich pod mur cmentarny, musimy się pogodzić z obecnością enkawudzistów i ubeków w sąsiedztwie bohaterów. Zważmy jednak, że tym sposobem odbywa się w naszych oczach zabór polskiej historii przez ideologię obcą nam i wrogą. Nowe pokolenia czerpią wiedzę historyczną z trzech głównie źródeł: z przekazów rodzinnych, ze szkoły wspartej uczonymi księgami historyków oraz z napisów na grobowcach naszych cmentarzy. To ostatnie źródło zostało zatrute. Obawiam się, iż w przyszłości również będziemy truci.

 

Nie życzę im bynajmniej nagłej śmierci, lecz gdy generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak u kresu życia poproszą o godne kwatery na cmentarzu bądź co bądź wojskowym, któż będzie miał serce im odmówić? Wszak to generalicja – z wieku im i urzędu ten zaszczyt należy. Generał Jaruzelski promowany jest przez niektórych jako człek zacny i zbawca ojczyzny techniką mniejszego zła, generał Kiszczak promowany jest jako człowiek honoru. Promotorom nie przeszkadza fakt, że obaj panowie znacznie wcześniej zostali wypromowani na swe urzędy przez generała Breżniewa i marszałka Greczkę. Obaj zostaną więc pochowani w paradnych grobowcach powyżej ubogich kwater powstańczych, a kompania Wojska Polskiego odda salwy honorowe nad szczątkami powstańców Warszawy na cześć mianowańców: wojskowego dyktatora-zbawcy ojczyzny i szefa bezpieki-człowieka honoru.

Gdy zaś po ten sam zaszczyt zgłosi się jakiś, na przykład, Jerzy Urban, dowodząc, że był wszak ministrem, członkiem wojskowego rządu Jaruzelskiego, koszmar dopełni się. Mam nadzieję, że będzie to koszmar Urbana, który jakoby miewa proroczy sen: na mój pogrzeb – mówi Urban – stawią się jedynie woźnica z koniem i grabarz. Lecz ja wiem, że na jego pogrzeb przyjdzie tłum ludzi spośród tych, którzy nie pojawią się za tydzień przy kwaterach powstańców z AK. –

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Koniec żartów

źródło: Nieznane

JAK NAS WIDZĄ, JAK NAS PISZĄ: Wejście Polski do NATO to nie tylko zwrot strategiczny; to również przełom w postrzeganiu Polski i Polaków przez Zachód.

 

 

 

Koniec żartów

RYS. JANUSZ KAPUSTA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Podszedł do mnie kolega z radia kanadyjskiego, pomedytował chwilę i wyrzucił z siebie: Jerzy, czy ci twoi rodacy serio myślą o wejściu do NATO? Tak po prostu – chcą wejść? W buciorach do klubu dżentelmenów?. Kolega był Anglikiem-emigrantem, rodowity Kanadyjczyk nie zdobyłby się na podobne chamstwo.

 

Był listopad 1993 roku. W Brukseli Lech Wałęsa z Andrzejem Olechowskim bili głową w mur, domagając się umieszczenia na porządku dziennym sprawy rozszerzenia Sojuszu na wschód.

Gdy dziś dobiega końca proces akcesyjny, warto rzucić okiem na ogromną drogę, jakąśmy odbyli i na przeszkody w psychice ludzi Zachodu, jakeśmy pokonali. Obecny wizerunek Polski i Polaków jest już zdumiewająco różny od tego, jaki zastałem na początku moich wędrówek przez Amerykę Północną ponad dwadzieścia lat temu, i wciąż zmienia się na korzyść.

Specjalistów przedmiotu – socjologów i politologów – uprzedzam, że nie znajdą niczego naukowego w poniższych impresjach, notowanych na gorąco w ciągu tych lat. Znajdą samo życie.

Kpiny z Polaków

W lipcu 1976 roku prowadziłem pierwsze zajęcia ze studentami letniej szkoły dziennikarstwa na Uniwersytecie Stanu Minnesota w Minneapolis. Temat – wpływ programów Radia Wolna Europa na kształtowanie się świadomości politycznej w PRL. Po krótkim odczycie, pytania i odpowiedzi. Jeden ze studentów pyta, czy wiem, co to są polskie żarty (Polish jokes) i czy chciałbym jeden z ostatnich usłyszeć. Na sali chichot, ja składam się do odpowiedzi, gdy nagle opiekun grupy, nieżyjący już profesor Don Brown, interweniuje w sposób ostry, wręcz brutalny, przerywając chichot i moją odpowiedź. Brown powiedział mi później: Ty nie miałeś wyczucia sytuacji. On zadał to pytanie w celu ośmieszenia gościa z Polski. Znam tego studenta.

Gdy wróciłem na ten sam uniwersytet jesienią 1980 roku, pytania koncentrowały się już na Solidarności. Jeden ze studentów wprawił mnie w zakłopotanie pytając, czy znam osobiście ludzi o nazwiskach Lek Waleza, Dżejsek Kuron i Adam Micznik. Wpływ papieża oraz ludzi Solidarności w dzieło budowania nowego wizerunku Polaków, nie ośmieszanych pomówieniami o ignorancję i brak higieny osobistej, wydawał się górować nad wspomnieniami o dawnych falach imigracji biednego chłopstwa z Galicji. W poprzednich pokoleniach, w części USA – zwłaszcza w okolicach Buffalo i Chicago – oraz w zachodniej Kanadzie było w obiegu ohydne przezwisko Bohunk. Czym w podłej polszczyźnie był żydłak, jako przezwisko Żyda, tym w angielszczyźnie owych okolic był Bohunk, dla określenia Polaka lub w ogóle Słowianina – niepiśmiennego brudasa, nadającego się wyłącznie do łopaty. W latach powojennych to pojęcie powinno było zaniknąć. Lecz stereotypy etniczne zmieniają się bardzo powoli. To jest sprawa pokoleń.

W styczniu 1988 roku byłem gościem Uniwersytetu Chicago, gdzie miałem prowadzić podyplomowe seminarium dla studentów dziennikarstwa. Będąc wówczas współpracownikiem krakowskiego Tygodnika Powszechnego, przedstawiłem Tygodnik jako pismo opozycyjne w stosunku do komunistycznej władzy, pismo lewicujących katolickich intelektualistów. Odpowiedziała mi salwa śmiechu. Krztusząc się jeszcze, jeden z grupy studentów powiedział, że oni bardzo przepraszają, lecz wielu z nich wychowało się w Chicago, i dla nich pojęcie Polaka-katolika-intelektualisty, a w dodatku lewicowego, jest wielowarstwową wewnętrzną sprzecznością.

Gdy w kilka lat później usłyszałem pytanie, czy Polacy w buciorach zasługują na wejście do NATO, postanowiłem wejrzeć głębiej w sferę stereotypu Polaka w oczach niektórych ludzi Zachodu. Zaprosiłem owego kolegę Anglika w służbie kanadyjskiej i spytałem go, jaki obraz Słowianina nosi w sobie starsze pokolenie jego rodaków. Timothy jest człowiekiem dość wykształconym, mówi biegle po francusku i hiszpańsku, urodził się na Malcie w czasie II wojny, połowę życia spędził w wojsku brytyjskim, obecnie mieszka i pracuje w Kanadzie. Przy tym wszystkim jest, według mnie, spetryfikowanym nosicielem bardzo starych opinii o ludziach innego pochodzenia niż brytyjskie. Rozmowa miała tak ciekawy przebieg, iż zanotowałem ją na gorąco.

– Tim, jaki obraz Słowian noszą w sobie twoi rodacy?

– Słowian, jakich Słowian?

– No, na przykład Polaków, Rosjan…

– Polacy i Rosjanie to przecież nie Słowianie. Słowianami nazywamy tę bezkształtną masę narodowości, zamieszkujących Bałkany na południe od Karpat. Oczywiście, nie dotyczy to Czechów, którzy są Europejczykami w zachodnim stylu. Słowianie zajmują się głównie podrzynaniem sobie gardeł.

– A Polacy i Rosjanie?

– Przecież nie powiesz mi, że Rosjanie są Słowianami! Rosjanie to wielki naród. Cokolwiek robią, dobrego lub złego, ma wpływ na cały świat.

– A polski naród?

– Przykro mi to mówić, i proszę – nie cytuj tego jako mojego poglądu, ale wśród wielu Anglików utarło się przekonanie, że Polacy to nie naród, lecz hałastra (rabble). Mężnie się biją, jeśli dać im dobrych oficerów. Lecz poza tym… Przecież to Polacy byli w historii źródłem ciągłych konfliktów między Rosją i Niemcami?

Na tym zakończyliśmy rozmowę.

Polacy, jako odwieczne źródło konfliktów, to pogląd wszczepiony w zachodnioeuropejską myśl m.in. przez Fryderyka Engelsa, który pisał, że reakcyjnych z natury Polaków należy wysiedlić z miast i rozproszyć na bezludnych terenach, aby uniemożliwić im nacjonalistyczną konspirację i powstania, oraz aby umożliwić proletariatom Niemiec i Rosji podanie sobie rąk nad trupem Polski. W Polsce tylko duże biblioteki mają ten tom Engelsa, wydany w maleńkim nakładzie w latach siedemdziesiątych, w ramach edycji Dzieł zebranych owego mistrza. Natomiast stereotyp polnische Wirtschaft sięga znacznie głębiej w przeszłość, przed czasy Hitlera, Bismarcka, Engelsa. W Podróży Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791-1793 Friedrich Schulz opisuje – przy całej swej sympatii do Polaków – potworny bałagan po litewskich i polskich wioskach: Wioski są do najwyższego stopnia nędzne. (…) Miejscami tylko natrafiałem na ślady prawdziwie saskiego i czeskiego gospodarstwa. Odwieczny wątek: kto lepszy – Czech czy Lech? – znajduje zadziwiającą kontynuację w ostatnim czasie. Będzie o tym mowa nieco dalej.

Początek zwrotu

Jeszcze niedawno, zwłaszcza wśród starego pokolenia Amerykanów (zarówno białych, jak i kolorowych) można było napotkać stereotyp Polaka-katolika, brudnego przygłupa. Opublikowana w połowie lat 80. lista preferencji etnicznych (pytano ludzi, kogo chcieliby mieć za sąsiadów, i dawano do wyboru ponad pięćdziesiąt grup rasowo-etnicznych), miała na szczycie białych Amerykanów-Anglosasów, zaś po nich w pierwszej dziesiątce białych Kanadyjczyków, Żydów amerykańskich, Brytyjczyków, Francuzów, Skandynawów, czarnych Amerykanów; pod koniec trzeciej dziesiątki – Czechów i Węgrów, pod koniec piątej – Polaków, dalej zaś już tylko czarnych Jamajczyków i Portorykańczyków. Jeszcze niedawno spotykałem dziennikarzy, wierzących w goebbelskowską fałszywkę filmową, pokazującą polskich ułanów w 1939 r. pod Krojantami: głupi Polacy, próbujący szablami rąbać pancerze niemieckich czołgów. Wierzył w tę wersję historii również mój znajomy Anglik. Jak potwierdza prof. Norman Davies w rozmowie drukowanej w Plusie Minusie z 14-15 listopada 1998 r., jeszcze niedawno współczesny historyczny Times Atlas pokazywał początki Polski nie w Wielkopolsce lub Małopolsce, lecz w bagnach Prypeci. Idąc za XIX-wieczną nacjonalistyczną historiografią niemiecką, niektórzy angielscy uczeni zdecydowali, że dzikusy istotnie musiały kiedyś wyjść z bagien. Wiem, że profesor Davies nie obrazi się za przyczepienie łatki Anglikom. Norman Davies jest Walijczykiem.

 

Różnie można liczyć początek zwrotu w postrzeganiu Polaków w Ameryce Północnej. Najprawdopodobniej nastąpił on w drugiej połowie lat 70. Najpierw w Waszyngtonie pojawił się Zbigniew Brzeziński, później w Watykanie – Karol Wojtyła.

Brzeziński był przedstawicielem pierwszego pokolenia polskich Amerykanów, które nie czuło już potrzeby mimikry, zmiany swych trudnych słowiańskich imion i nazwisk w celu wtopienia się w tło. Jeszcze Danowi Rostenkowskiemu rodzice zmienili imię, aby łatwiej mu było przebijać się przez życie. Elita powojennej Ameryki to – z etnicznego punktu widzenia – Amerykanie pochodzenia anglosaskiego, irlandzkiego, włoskiego i żydowskiego. Brzeziński czuł się na tyle mocny intelektualnie, że nie musiał się maskować i dopasowywać do tła. Brzeziński stał się sygnałem do zmian.

Dalszy ciąg zmian w wizerunku Polaków w Ameryce Północnej można przypisać intelektualnemu i zawodowemu poziomowi przynajmniej części ogromnej fali emigrantów z Polski ostatnich dwóch dziesięcioleci. Setki tysięcy wypłynęły z Polski z wielką szkodą dla kraju. Teraz zaczynają spłacać dług. Na Polaków można natknąć się dosłownie wszędzie, w tym w uniwersytetach Harvarda i Yale, uczelniach w Princeton i Toronto. Przyjdzie czas, gdy młode pokolenie, zrodzone z owej wielkiej fali emigrantów lat 80., zacznie pokazywać się na ławach parlamentów. Lecz pójdźmy dalej.

W ubiegłym roku z pierwszej ręki dowiedziałem się o obiedzie w restauracji na Manhattanie. Spotkało się tam czterech młodych finansistów z wielkich domów maklerskich i banków inwestycyjnych: amerykańskiego Lehman Brothers, japońskiego Fuji Capital Development Corporation i francuskiego Paribas. Nieważne, o czym mówili, ważne że rozmawiali ze sobą po polsku, choć mogliby z równą swobodą mówić po angielsku. Ktokolwiek zna realia Ameryki i wie, że tacy ludzie należą do elity tamtejszego społeczeństwa, nie potrzebuje komentarza.

Od ekonomii do psychiki

Biuletyny agencji Reuters co tydzień przynoszą analizy gospodarczej i finansowej sytuacji Polski. Opinie są pochlebne. W jednym tylko tygodniu listopada Reuters cytował z Londynu opinie domów inwestycyjnych i maklerskich Nomura International i Merrill Lynch, SBC Warburg, Salomon Smith Barney i Morgan Stanley (są to wszystko zawodnicy światowej wagi ciężkiej), zaś z Warszawy – CA-IB Securities, Erste Securities i Credit Suisse-First Boston.

Oczywiście, można wytknąć, że niewielu – poza specjalistami – czytuje biuletyny agencji Reuters, ale byłoby to tylko pozornie prawdziwe. Opinie z takich, jak powyższe, źródeł trafiają po pewnym czasie do masowego odbiorcy za pośrednictwem dziennikarzy. Na zupełnych laików są też inne sposoby. Na przykład, na Kanadyjczyków działa argument o polskiej walucie, niegdyś gruntownie ośmieszonej, zaś od blisko trzech lat silniejszej od kanadyjskiego dolara. Polskie rezerwy walutowe pod koniec roku były o kilka miliardów dolarów USA większe od kanadyjskich, zbliżając się do poziomu rezerw Banku Anglii!.

Oczywiście, skądinąd wiadomo, że polski złoty oraz rezerwy walutowe NBP zostały napompowane do obecnego poziomu za sprawą wysokiego oprocentowania kredytu i – do późnej jesieni – dzięki niezwykle restrykcyjnej polityce Rady Polityki Pieniężnej. Lecz i tę okoliczność zachodni komentatorzy tłumaczą na korzyść Polski: w ubiegłym roku porównywali oni ostrą politykę antyinflacyjną RPP i kierownictwa NBP do polityki Bundesbanku. Wśród zachodnich finansistów trudno o większy komplement. Takie opinie, jedna za drugą, idą w lud, przyczyniając się do stopniowej zmiany dawnego wizerunku Polski, jako kraju bałaganu gospodarczego i szmatławej waluty.

Nie przypadkiem tak dużo miejsca poświęcam sprawom, uważanym przez większość ludzi za hermetyczne. Prawie wszyscy wiedzą, że Clinton wygrał wybory prezydenckie w 1992 roku pod hasłem: Gospodarka przede wszystkim, durniu!. Niektórzy pamiętają, że tekturkę z tym hasłem przyczepił Clintonowi do biurka jego doradca i organizator kampanii, James Carville. Niewielu chyba pamięta, że po zwycięskich dla Clintona wyborach Carville powiedział mu: Jeśli istnieje reinkarnacja, to chciałbym ponownie narodzić się nie jako prezydent lub papież, lecz jako rynek obligacji. Wówczas wszyscy baliby się mnie.

Polskie obligacje skarbowe, w przeciwieństwie do rosyjskich, ukraińskich, słowackich, okresowo również czeskich, mają dobrą markę na międzynarodowym rynku. W połowie grudnia ubiegłego roku Ministerstwo Finansów wykupiło na wtórnym rynku nasze obligacje serii Brady’ego (część długów okresu Gierka) wartości 750 milionów dolarów. Była to druga tego typu polska operacja rynkowa w ciągu 18 miesięcy. Wywołała bardzo pozytywną reakcję, niemal zbiegając się w czasie z kolejnym podwyższeniem stopnia wiarygodności kredytowej Polski przez londyńską agencję Fitch-IBCA. Po finansowej katastrofie Rosji w sierpniu ub. roku Polska w ciągu trzech tygodni wynurzyła się z zamieszania rynkowego, jako bezsprzecznie najsolidniejszy finansowo kraj Europy Środkowowschodniej. Nie tylko finansowo najsolidniejszy.

Właśnie latem zeszłego roku zauważyłem wśród zachodnich reporterów, komentatorów, wreszcie również wśród polityków, piszących i mówiących o rozszerzeniu NATO i Unii Europejskiej, charakterystyczny zwrot, który początkowo łatwo było uznać za freudowską pomyłkę, lecz który w ciągu następnych miesięcy stał się normą.

Freudowska pomyłka

Od początku starań Czech, Węgier i Polski o wejście do obu organizacji taka właśnie alfabetyczna kolejność wymieniania trojga kandydatów obowiązywała w tekstach angielskich (Czech Republic, Hungary, Poland), zaś Węgier, Polski i Czech w tekstach francuskich (Hongrie, Pologne, Republique Tcheque). Gdy dwa lata temu w Waszyngtonie pytałem Richarda Perle’a, byłego zastępcę sekretarza obrony USA ds. bezpieczeństwa strategicznego, o ocenę postępu tych trzech krajów w zbliżaniu się do standardów NATO i Unii, odpowiedź była jednoznaczna: według Perle’a faktyczny postęp pokrywał się z kolejnością alfabetyczną – od najlepszych Czech, przez dobre Węgry, do niezłej Polski.

I oto ubiegłego lata Polska zaczęła być wymieniana na pierwszym miejscu, wbrew alfabetowi i protokołowi, lecz zgodnie z odczuciami dziennikarzy i polityków.

Zacząłem zbierać depesze agencyjne, aby dysponować dowodami. Było ich zbyt wiele, aby zachować wszystkie. Wskażę więc jedynie parę przykładów. 6 grudnia, przed spotkaniem ministrów spraw zagranicznych NATO, korespondent dyplomatyczny agencji Reuters, Paul Taylor, nadał z Londynu obszerny materiał, w którym dwukrotnie – wbrew kolejności przyjętej w oficjalnych dokumentach – wymieniał Poland, Hungary, the Czech Republic. W tydzień później, w Wiedniu, zebrał się szczyt Unii Europejskiej. Doniesienia zachodnich korespondentów opisywały szóstkę nowych kandydatów, dla oszczędności miejsca i czasu, jako sześć krajów od Polski po Cypr. W czasie listopadowej wizyty w Warszawie kanclerz Austrii określił Polskę jako przykład sukcesu, na którym winni wzorować się pozostali kandydaci do Unii. Londyński Economist – pismo niezwykle opiniotwórcze, rozprowadzające więcej egzemplarzy w USA niż w całej Europie – uznał, że tylko Polsce udało się do końca ubiegłego roku wyraźnie przezwyciężyć gospodarcze dziedzictwo komunizmu. W tym samym czasie londyńska firma Fitch-IBCA podniosła po raz kolejny ocenę kredytowej wiarygodności Polski, zaś Sejm uchwalił wprowadzenie warunków pełnej wymienialności złotego.

Różnić się pięknie

Naiwnością byłoby twierdzenie, że dobra koniunktura i wysokie notowania waluty przesądzą o nowym wizerunku Polaków. To są sprawy zmienne. Poza tym, stare wyobrażenia o Polakach bywają pieczołowicie podgrzewane. New York Times stale publikuje reklamę polskiej żytniówki Belvedere, importowanej do USA: zarośnięty chłop w czapce wecuje osełką kosę na tle zmierzwionego łanu żyta. Ecce Polonus! Tenże dziennik nie przepuszcza żadnej okazji, aby ukazać obskurantyzm i antysemityzm niektórych Polaków na przykładzie wojny krzyżowej na oświęcimskim żwirowisku. Nowojorczycy łączą siły z prałatem Henrykiem Jankowskim, rabinem Avi Weissem i z Kazimierzem Świtoniem, aby cofnąć wizerunek Polski do poziomu roku 1968.

Potrzebne są więc stale nowe dowody na to, że Polska stała się krajem nowoczesności, stabilnej demokracji i tolerancji. Koronny dowód, przytaczany przeze mnie w rozmowach z amerykańskimi dziennikarzami, jest zaskakująco prosty: premierem katolickiej Polski jest ewangelik, ministrem spraw zagranicznych – Polak z rodziny żydowskiej, ocalony przez chrześcijan z zagłady, szefową banku centralnego żarliwa katoliczka. Ten argument działa na Amerykanów w sposób piorunujący, bowiem przywodzi im na myśl ich własną elitę władzy, w której – jak się rzekło – rej wodzą Anglosasi, kojarzeni z protestantyzmem, Amerykanie pochodzenia żydowskiego oraz Amerykanie pochodzenia irlandzkiego i włoskiego, kojarzeni z katolicyzmem.

Do legendy już przeszło niedawne powiedzenie Jerzego Giedroycia: Polacy to okropny naród. Oczywiście, wszystkie narody są okropne…. Donoszę czytelnikom, że z północnoamerykańskiego punktu widzenia (wewnątrz Polski wygląda to inaczej) Polacy po prostu różnią się, i różnią się nieźle. Przykładem takiej różnicy były wypowiedzi w czasie natowskiej debaty ratyfikacyjnej w Sejmie.

Minister Bronisław Geremek mówił o wpływaniu Polski do bezpiecznego portu, poseł Jan Łopuszański był przeciw, przywołując przykłady sojuszniczych zdrad w przeszłości. Komentatorzy załamali ręce. Niesłusznie. W każdym demokratycznym parlamencie występuje postać Filipa z konopi, urozmaicającego poważne debaty. Zachodnia opinia przyjmuje opory mniejszości, jako sprawę normalną. Jednomyślność byłaby raczej sygnałem alarmowym.

Tenże minister Geremek, występując w ubiegłym roku w funkcji przewodniczącego OBWE, przyczynił się do wytworzenia klarownego obrazu Polski jako współmediatora na europejskiej scenie i zebrał wiele komplementów pod adresem kraju. Jednak w pewnym momencie medialne komplementy zaczęły przekraczać zwykłą miarę. Gdy 11 listopada wielki kanadyjski dziennik Globe and Mail, do niedawna zaciekły przeciwnik rozszerzania NATO na wschód i nigdy nie hołubiący Polaków, zamieścił jako Ważne Wydarzenie Dnia kurtuazyjną jednozdaniową notkę: W Warszawie rozpoczęły się uroczystości 80. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, obleciał mnie strach. Tego rodzaju protokolarne notki rocznicowe bywały dotychczas rezerwowane tylko dla możnych tego świata: USA (4 lipca), ZSRR (7 listopada), Francji (14 lipca). Skąd Polska w tym towarzystwie?

W ostatnim tygodniu ubiegłego roku korespondent tygodnika The Economist na Europę Wschodnią (dla Brytyjczyków wciąż jesteśmy na Wschodzie), Matthew Valencia, posunął sprawę do końca. Po wylewnych pochwałach pod adresem polskiej gospodarki (największy i najdynamiczniejszy rynek inwestycyjny na tym obszarze, daleko za sobą zostawił Węgry, a zwłaszcza Czechy) autor postawił zdumiewającą jak na Brytyjczyka tezę filozoficzną: Polska wszechogarniająca etyka katolicka daje temu krajowi instynkt moralny, którego tak bardzo brak w innych krajach postkomunistycznych. W Polsce jest mniej nieuczciwości i protekcji. Gdy polski biznesmen postępuje nieetycznie, przynajmniej wie, że grzeszy. Nie można tego powiedzieć, na przykład, o Rosjanach.

A więc nawet polski katolicyzm, przez wielu niechętnych na Zachodzie od pokoleń utożsamiany z obskurantyzmem, w ubiegłym roku stał się wreszcie wyróżnikiem pozytywnym? Tytuł sąsiedniego artykułu, pióra moskiewskiego korespondenta Edwarda Lucasa, krzyczy: Rosja rozpada się!.

Zastanówmy się, czy nagły zwrot w zachodniej opinii jest wyłącznie naszą zasługą? Zastanówmy się na konstrukcją psychologicznej pułapki. Czy jednym z powodów nagłego awansu Polski do roli pieszczocha Zachodu nie jest pogrążanie się w zachodniej opinii dwóch nacji i państw, którym ta sama opinia jeszcze niedawno i chętnie przyznawała wyższość nad Polakami?

Rosja

W trakcie pierwszego pobytu w Minnesocie rozmawiałem z profesorem prawa międzynarodowego o szczególnych cechach kulturowych różnych narodów. Gdy mówiłem o zasadniczych różnicach filozofii życiowej, dzielących Polaków od Rosjan, między innymi o różnej wartości przypisywanej życiu ludzkiemu w obu kulturach, usłyszałem kwaśny komentarz: Dlaczego wy, Polacy, jesteście tacy antyrosyjscy? Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, o ile większy od Polaków wkład do światowej historii, kultury i nauki wnieśli Rosjanie? Przecież jesteście młodszym bratem Rosjan….

Pokolenia lewicujących zachodnich intelektualistów wychowały się w atmosferze masochistycznego uwielbienia Wielkorusa. Celowo zwulgaryzuję ich stereotyp Rosjanina: mocarny Rus, okrakiem stojący nad Uralem, w prawej dłoni dzierżący knut, w lewej bałałajkę. Wielu intelektualistów Zachodu było Rosją tak oczarowanych, jak gdyby swą edukację rozpoczynali od lektur Tiutczewa (stąd mocarny Rus), zaś kończyli na Dostojewskim (stąd stereotyp Polaczka, płaskiego szwarccharakteru).

Komunizm nie przeszkodził w zachwytach. W latach 30. sowiecki wywiad z łatwością werbował najzdolniejszych studentów angielskich uniwersytetów. Całe pokolenie Amerykanów, od prezydenta Franklina D. Roosevelta po ostatniego kucharza pułkowego w US Army nazywało Stalina Wujaszkiem Józiem. Jeszcze w latach 80. amerykańscy korespondenci w Moskwie poszliby na kolanach pod mury Kremla, byleby porozmawiał z nimi kolejny mocarny Rus – gensek Breżniew, Andropow, Gorbaczow. Wśród tych entuzjastów był publicysta tygodnika Time, zakochany w Gorbaczowie i pierestrojce Strobe Talbott, obecnie zastępca sekretarza stanu. Jako przyjaciel Clintona, Talbott jeszcze w 1995 roku odradzał prezydentowi rozszerzanie NATO na takie państewka (w oryginale small states), jak Polska, doradzał ułożenie się z Rosjanami ponad głowami państewek. Dostał za to później po uszach od pani Madeleine Albright.

Teraz wszystko się zmieniło. Niedawno, w wykładzie na uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, Talbott nie mówił już o Gorbaczowie ani Jelcynie, ale cytował Gogola. W Martwych duszach Gogol porównywał Rosjan do pasażerów konnej trojki, pędzącej przez zamarznięty step. Obecnie, mówił Talbott, trzeba by się zastanowić, czy ta trojka nie pędzi ku przepaści. W oczach Zachodu, konkludował Talbott, wizerunek Rosji ostatniego roku jest fatalny. Rosji trzeba pomóc, zanim dojdzie tam do katastrofy.

Rosyjska katastrofa przebiega w wielu odsłonach. Nie tu miejsce na diariusz wydarzeń. Wystarczy zanotować, że pod koniec ub. roku Bank of America, występując w imieniu Klubu Londyńskiego, ogłosił Rosję bankrutem. Cena rosyjskich obligacji serii Brady’ego spadła poniżej ośmiu procent wartości nominalnej. Dziennikarze i wydawcy uznali, iż jest obecnie w dobrym stylu podśmiewanie się z Rosjan. W swym noworocznym wydaniu Globe and Mail zapowiedział druk najlepszych korespondencji i zdjęć prasowych dwudziestego stulecia i rozpoczął od zdjęcia Lenina, przemawiającego do tłumu w 1917 roku, oraz zdjęcia najwyraźniej pijanego Jelcyna, przecierającego jedno oko okaleczoną dłonią. W podpisie: Z komunizmem nam nie wyszło, za to wódki nam nie brakuje.

O głupich przejawach lekceważenia Rosjan pisał z irytacją Gustaw Herling-Grudziński w jednym ze swych niedawnych Dzienników…, tak przedstawiając reakcje Włochów na wydarzenia w Rosji: Coś tam się dzieje (…), ale w gruncie rzeczy mało nas to obchodzi. Rosja została (…) wyeliminowana na zawsze z rozgrywek światowych. Niech się kiszą we własnym sosie (…).

Oczywiście wiadomo, że rosyjska klasa polityczna sama sprowadza na naród obecne klęski. W ostatnim szkicu politycznym swego życia, drukowanym na tych łamach w sierpniu ub. roku (Wielka Rosja i ulica Kielecka), nieodżałowany Kazimierz Dziewanowski zawarł w niewielu słowach ocenę przyczyn rosyjskich klęsk ostatnich lat: Wielu polityków rosyjskich prześcigało się w demonstrowaniu wrogości we wszystkich azymutach. Właśnie ta fala gróźb płynących z Moskwy ułatwiła Polsce, Węgrom i Czechom akces do NATO. Tupanie, nie poparte siłą, bardzo zaszkodziło wizerunkowi Rosji na Zachodzie.

Rosjanie wiedzą, że są lekceważeni i reagują neurotycznie. Nazajutrz po grudniowym wznowieniu bombardowań Iraku bez konsultacji z Moskwą jeden z gazetowych tytułów ogłaszał z goryczą na całą pierwszą stronę: Rossija bolsze nie w sczot (Rosja już się nie liczy). Jelcyn zapowiedział zjednoczenie z Białorusią, jego minister obrony pochwalił się nowym systemem rakietowym Topol-M. Zachód nie bierze już tego poważnie. Dawni entuzjaści, poprzednio modlący się do Rosji, uznali Rosję za neurotyczną żebraczkę. A jeszcze tak niedawno czaił się w głębi strach.

W kilka miesięcy po odejściu z premierostwa Jan Krzysztof Bielecki, wówczas minister ds. integracji europejskiej, mówił mi o doświadczeniach z dni puczu Janajewa w Moskwie. Wówczas nie nadawało się to jeszcze do druku. Niepowtarzalnym swobodnym językiem, używanym tylko w prywatnych rozmowach, Bielecki mówił: Nie wiedziałem, że mam tylu kolesiów wśród premierów na Zachodzie! Niektórzy wydzwaniali po dwa razy dziennie, aby dodać mi otuchy. Oni mieli takiego pietra, że gdyby ten pucz trochę potrwał, to Polska już byłaby we Wspólnym Rynku. Tacy byliśmy dla nich dobrzy, ale tylko przez trzy dni, potem przestali zachęcać.

Kierownicy polskiej nawy państwowej nie potrzebują rad, jak postępować w obecnych okolicznościach. Wiedzą, że Rosjanie mają dobrą pamięć.

Inna nacja, szybko tracąca prestiż na Zachodzie, może obarczyć winą za swe porażki Vaclava Klausa.

Czechy

W latach 1994-1996 obserwowałem ówczesnego premiera Czech w telewizyjnych dziennikach BBC World, oglądanych codziennie przez kilkaset milionów widzów. Ilekroć szło o dochodzenie Czech do NATO i UE, Klaus zapewniał, że jedynie jego kraj spełnia wszystkie warunki do akcesu, zaś na dźwięk słowa Polska reagował jak alergik: kurczył twarz w ironicznym uśmiechu, wykonywał małpie gesty. Polska była nie po drodze, uważał ją za kulę u prężnej czeskiej nogi. Celowo i skutecznie sabotował prace Trójkąta Wyszehradzkiego.

Czesi grali z wysokiej pozycji. Tradycja Masaryków i Benesza jeszcze po półwieczu zapewniała im opinię Europejczyków w zachodnim stylu. W tę tradycję znakomicie wpisał się Vaclav Havel. Jego premier Klaus dostał od Zachodu duży mandat zaufania. Klaus zmarnował go doszczętnie. Uznał, że jest mądrzejszy od Balcerowicza i lepiej wie, jak wyprowadzić gospodarkę z komunizmu. Lecz dwa lata temu jego kuponovka okazała się fiaskiem, zachodni kapitał zaczął uciekać z Czech, załamała się korona, wyszedł na jaw skandal z finansowaniem Klausowskiej partii ODS, pod koniec ubiegłego roku Czechy były już w recesji. The Economist określił czeskie banki jako najsłabsze w naszym obszarze Europy (polskie były wśród najmocniejszych), zaś w listopadzie Fitch-IBCA obniżył Czechom i Rumunii ocenę wiarygodności kredytowej. W tym samym czasie podwyższył ją Polsce. To już była klęska: Polacy w przodzie, Czesi w tyle, w towarzystwie Rumunów!

Największy blamaż przydarzył się jednak Czechom w dziedzinie praw człowieka. Ucieczka tysięcy Romów do Wielkiej Brytanii i Kanady w 1997 r., ich oskarżenia Czechów o rasizm, spowodowały nie tylko czasowe wznowienie obowiązku wizowego dla obywateli czeskich. Doprowadziły również do zbadania sprawy przez zachodnich dziennikarzy. Wyniki dochodzeń były dla Czechów fatalne. Pod koniec ubiegłego roku zachodnie gazety opisały sprawę: w czasie hitlerowskiej okupacji wymordowano 95 procent Romów na terytorium obecnych Czech, wielu z nich w obozie koncentracyjnym Lety, w którym strażnikami byli podobno sami Czesi. Na terenie byłego obozu obecnie mieści się chlewnia; brak oznakowania tragedii Romów, brak grobów.

Nie warto ciągnąć tego żałosnego tematu. Natomiast warto zauważyć, że akcje Słowaków w opinii Zachodu idą silnie do góry od chwili przegranej Meciara. Zachodnie media nie przegapiły faktu, że młody premier Mikulasz Dzurinda po objęciu władzy pojechał po nauki do Warszawy. Słowacja i Węgry mają obecnie dobrą prasę na Zachodzie. Czechy – niedobrą. Rosja z Białorusią – fatalną. Polska – poza New York Timesem – znakomitą.

Konkluzja

Napisałem o zmianach w zachodnim wizerunku Polaków, Rosjan, Czechów, ponieważ te procesy, zwykle przebiegające przez pokolenia, ostatnio gwałtownie przyspieszyły. Wydaje się, że sprawy idą w dobrym dla nas kierunku. Byle nie ulec poczuciu schadenfreude i triumfalizmu. Pamiętajmy: Vaclav Klaus już triumfował.

Zmiany obecnej dekady stawiają na porządku dnia oklepaną już kwestię: czy Polska powraca do Europy, do Zachodu, czy też nie powraca, ponieważ nigdy stamtąd nie wychodziła. Rozsądna odpowiedź musi chyba godzić dwa przeciwstawne argumenty: wprawdzie nigdy z Europy, z Zachodu, z własnej woli nie wychodziliśmy, lecz w oczach Europy, Zachodu, nigdy tak naprawdę i całkiem nie byliśmy ich częścią. W przeszłych pokoleniach bywaliśmy dla nich egzotycznym, często niewygodnym wykrzyknikiem, zawierającym się we francuskim zwrocie ces pauvres Polonais. Czy nie dlatego Józef Beck tak intensywnie nie znosił francuskich polityków? Lecz Anglicy mieli do nas jeszcze bardziej protekcjonalny stosunek. Jak wiemy, niektórzy widzieli w Polakach nie naród, lecz hałastrę.

I oto teraz, w biuletynach ekonomicznych, we freudowskich przejęzyczeniach dziennikarzy i polityków, na serio wchodzimy do Europy, której nigdy nie opuszczaliśmy. Przytoczę zdanie wyrwane z pozornie odmiennego kontekstu, z eseju Bogdana Cywińskiego na 80-lecie Niepodległej: Tradycja polskości zmieniła swój sens moralny, przestała być tradycją klęski zawinionej lub niezawinionej, stała się nauką, że warto być upartym….

Oczywiście, będą koszty awansu. Już je płacimy, Wyrasta nowe pokolenie. Przeżywamy – my, starsi – swój własny koniec świata szwoleżerów. Tomasz Jastrun pisze w recenzji z książki Tomasza Łubieńskiego o Mickiewiczu: Mała jest szansa, że w nowym tysiącleciu poezja Mickiewicza będzie robić tak piorunujące wrażenie, jak w tym, które odchodzi. Bo zamiera uczucie romantyczne, gwałtownie zmienił się historyczny kontekst.

To dobrze, że się zmienił. Wreszcie jesteśmy normalnymi obywatelami świata. A z drugiej strony, żal. Lecz widocznie tak być musi.

 

 

W połowie kwietnia w Uniwersytecie Harvarda mam mówić o rasowo-etnicznych stereotypach obszaru dawnej Rzeczypospolitej – polskim, żydowskim, ukraińskim – i co z nich do dziś pozostało. Będzie spotkanie z ciałem i ze studentami. Nie wiem, jakie będą pytania. Wiem, jestem pewny, że nikt mi nie zaproponuje wysłuchania kolejnego żartu o Polakach. Temat wygasł.

Jerzy Jastrzębowski

Praca w gabinecie luster

Informatorem KGB zostałem przypadkowo. Wczesną wiosną 1985 roku znajomy profesor zaprosił mnie na Uniwersytet Duke w Północnej Karolinie. Przyjeżdżali radzieccy, nie było wiadomo, w jakim właściwie celu. – Na Kremlu dopiero co zasiadł nowy sekretarz, nazywa się Gorbaczow, warto będzie posłuchać, o czym mówią – zachęcał mnie znajomy.

Już pierwszego dnia dowiedziałem się, po co przyjechali. Właśnie wymieniłem wizytówki z którymś z dziennikarzy, towarzyszących radzieckiej delegacji, i wszedłem do toalety, gdy on zajął miejsce przy sąsiednim pisuarze. Odbyła się rozmowa, jedna z dziwniejszych w moim życiu (zapisuję je sobie w notesie), początkowo po angielsku:

On: – A ty, co tu robisz?

Ja: – Jak to, co robię? Przecież masz moją wizytówkę?

On: – No, wizytówkę mam. Ale, co naprawdę robisz?

Ja: – Nagrywam reportaż dla kanadyjskiego radia.

On: – Dla kanadyjskiego radia? (pauza) No, można i tak. Dlaczego nie, nagrywaj ten swój reportaż. A co ty sądzisz o sytuacji w Polsce? Proces w sprawie tego księdza, jak mu tam… Popiełuszko… skończył się?

Ja: – Proces się skończył? Słuchaj, a jak chcesz wiedzieć o sytuacji w Polsce, to ci powiem: nie chcieliście się dogadać, kiedy był na to czas, nie chcieliście się władzą dzielić, to przyjdzie kiedyś czas, że oddacie całą władzę. Rozmawiać trzeba, póki czas.

On: – Nu, my eto znajem, znajem. No kak sowierszyt eto – nie znajem.

W tym momencie do toalety wsunął się mizerny człowieczek, rzucił okiem na zajęte pisuary i z rezygnacją podążył w stronę kabin. My, pośpiesznie, zakończyliśmy, co trzeba i wyszliśmy, zaś człowiek zmienił zamiar w pół kroku i wyślizgnął się za nami.

Konferencja okazała się niewypałem. Radzieccy chcieli kupić, mimo oficjalnego zakazu Waszyngtonu, dwadzieścia tysięcy komputerów – „dla szkół”. Nie mogli ich dostać. Lecz mój znajomy profesor promieniał: jeszcze nigdy nie rozmawiał z tyloma Rosjanami naraz. „Wiesz, z jednym tylko miałem kłopoty. Dwóch agentów FBI pilnowało go całą dobę. Niby korespondent agencji prasowej, a oni mówią, że to oficer wywiadu w stopniu majora”. Na pamiątkę zachowałem pożółkłą wizytówkę: „Nikolai Setounski, Bureau Chief, TASS News Agency”.

Ponura agentura

Zdarzało się być informatorem KGB, człowiekiem Kiszczaka i CIA, czasem wszystkimi trzema naraz. Inwencja rodaków bywała niewyczerpana. Kiedyś spytałem Dariusza Fikusa: – Czy Polacy zwariowali? A Darek na to: – Mój drogi, przereagowujesz. Polski naród jest głęboko skaleczony, a już najbardziej – inteligencja. Niektórzy nie umieją sznurowadła prawidłowo zawiązać (był czerwiec 1993 roku – J.J.), więc biorą się za ferowanie wyroków. Mnie też niektórzy zawsze uważali i będą uważać za agenta – bo umiałem bez ich udziału coś zrobić. A ja się nie obrażam. Zamiast babrać się w polskiej piaskownicy, napisz, co dzieje się w tych sprawach na świecie. Otarłeś się przecież.

Obiecałem wówczas Darkowi, że postaram się.

Piaskownica

Wiosną 1990 roku wszedłem do bardzo ważnego gabinetu w Sejmie. Nikogo wokół – Obywatelski Klub Parlamentarny odbywał kolejne zebranie. Na biurku – stosik zadrukowanego papieru z pieczęcią „ściśle tajne”, egzemplarze numerowane. Nie byłbym dziennikarzem, gdybym nie spojrzał. Raport polskiego wywiadu z Waszyngtonu, sprawozdanie ze spotkania którejś z wielu komisji Senatu na Kapitolu. Podpis szefa Zarządu Wywiadu, pułkownika (obecnie gen. w st. spocz.). Sprawa poważna. Czytam i po chwili orientuję się, że przebieg tego spotkania oglądałem w telewizji CNN jakiś czas wcześniej w Ameryce. Sprawozdanie można zresztą zamówić w Bibliotece Kongresu. Zaczynam chichotać, gdy wchodzi sekretarka i wyrywa mi raport z rąk: – Zostaw to, ściśle tajny dokument!

Tajne służby na całym świecie usiłują usprawiedliwić swe istnienie i zabezpieczyć swe budżety dostarczaniem informacji, których wartości mocodawcy często nie są w stanie sprawdzić. Ale żeby aż tak!

Polski wywiad

Polski wywiad miewał duże osiągnięcia. Chcemy w to wierzyć. Może nie za PRL, ale przed wojną, to już na pewno. Lektura książki Andrzeja Pepłońskiego „Wywiad polski na ZSRR, 1921-1939”, pozbawia nas złudzeń co do kierunku wschodniego. Wywiad na Niemcy dysponował dużą siatką agentów, lecz ich śmiertelnie ryzykowna praca nie wpłynęła, o ile wiem, na przebieg kampanii wrześniowej, zaś fakt, że archiwum II Oddziału znalazło się w rękach niemieckich, zaś później sowieckich, wystawia niedostateczną notę jego kierownictwu. Można sobie wyobrazić losy polskich agentów, których dane osobowe znalazły się w rękach gestapo i NKWD! Polacy chętniej ofiarnie umierają, niż mądrze szpiegują. Jako dowód dobrej kondycji polskiego wywiadu w okresie późnej PRL podawany jest sukces kapitana (obecnie gen. w st. spocz.) Mariana Zacharskiego. Zdobycie dokumentacji systemu naprowadzania rakiet na cel musiało być istotnym osiągnięciem, jeśli amerykański wymiar sprawiedliwości uhonorował Zacharskiego bardzo surowym wyrokiem. Wysokiej klasy wyczynu nie należy kwestionować. Laik może jednak zgłosić w tej sprawie trzy pytania.

Kucie wałów na zimno

1. Kpt. Zacharski dokonał tego wyczynu nominalnie w imieniu PRL, lecz obiektywnie dla ZSRR. Czy główną korzyścią dla jego ojczyzny było podniesienie przyjaźni polsko-radzieckiej na wyższy szczebel?

2. Na wyczyn kpt. Zacharskiego propaganda PRL powoływała się z podobnym entuzjazmem, jak w latach 70. na patent odkuwania wałów na zimno metodą inżyniera Ruta. Starsi czytelnicy wiedzą, o co chodzi. Ilekroć wypływał temat technicznej zapaści polskiego przemysłu, tylekroć pojawiał się argument: jednak sprzedaliśmy za granicę patent na odkuwanie wałów na zimno. Czy mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem?

3. Pozostaje do ustalenia, czy i w jakim stopniu autentyczny wyczyn Zacharskiego był częścią kampanii dezinformacyjnej, prowadzonej w owych latach przez KGB przeciw wywiadowi USA. Proszę się nie śmiać, będzie o tym mowa w dalszej części tekstu.

Trzy ruchy przeciw trzynastu

W ciągu półtora roku od wybuchu afery Oleksego, po lekturze Szarej i Białej Księgi, oraz po bezprecedensowej serii wywiadów dawanych przez generałów UOP dla prasy, wrażenie „piaskownicy” utrwaliło się, nie tylko w umyśle laika. Niemal od początku krążyło podejrzenie, że polski wywiad i kontrwywiad zostały „wpuszczone w maliny” przez rosyjskich kolegów, którzy mieli w takiej operacji jasny interes: wywołanie wrażenia na Zachodzie, zwłaszcza w USA, że w przededniu decyzji o rozszerzeniu NATO kierownictwo polskiego państwa jest opanowane przez agenturę. W ub.r. płk Konstanty Miodowicz, i nie tylko on, taką możliwość zdecydowanie odrzucił. Mimo dementi, miarodajne koła w Ameryce nadal uważają taką możliwość za najbardziej prawdopodobną. Oto opinia dobrze poinformowanego Amerykanina, wyrażona przy okazji rozmowy na zupełnie inny temat: – Prezydent Clinton nie spotkałby się był z prezydentem Kwaśniewskim w lipcu ubiegłego roku i nie przekazałby mu był znanej już prywatnej obietnicy w sprawie NATO, gdyby jego doradca do spraw bezpieczeństwa państwa oraz Departament Stanu wierzyły w sprawę Olina, Kata i Minima. Wy, Polacy, macie skłonność do niedoceniania Rosjan. W tej grze Polacy planowali trzy ruchy do przodu, Rosjanie – trzynaście. I mogłoby się im udać, gdyby nie nachalny pośpiech, wymuszony zresztą przez samych Polaków, w związku z wyborami prezydenckimi w waszym kraju. W pewnym momencie cała afera była szyta zbyt grubymi nićmi. Przejdźmy do gry poważnej.

Wielka Gra

Jest to termin tradycyjnie używany przez anglosaskich autorów dla określenia rywalizacji, od drugiej połowy XIX wieku, między wywiadami brytyjskim, rosyjskim, zaś później również niemieckim, na obszarze od Tybetu, przez północno-zachodnie Indie, Afganistan, Iran, aż po Imperium Ottomańskie. Celem Rosjan było dotarcie do Oceanu Indyjskiego, celem Niemców – dotarcie do pól naftowych Mossulu, celem Brytyjczyków – niedopuszczenie jednych i drugich do osiągnięcia tych celów. Naiwne, choć zawierające elementy prawdy, opisy wycinka Wielkiej Gry, zawarte są w książce Rudyarda Kiplinga „Kim”.

Anglicy mieli organizację wywiadowczą już w XVI wieku, gdy elżbietańska Anglia była śmiertelnie zagrożona przez mocarstwo hiszpańskie. Angielski agent z otoczenia króla Filipa II donosił na bieżąco sir Francisowi Walsinghamowi na dworze angielskim o gromadzeniu się Wielkiej Armady w portach hiszpańskich, przekazując nawet takie detale, jak liczba beczek z peklowaną wołowiną, ładowanych na pokład statków. Pracownikiem wywiadu w początkach XVIII wieku był Daniel Defoe, autor między innymi „Robinsona Crusoe” i powiedzenia: „Zbieranie informacji jest duszą wszelkiej działalności publicznej”.

MI-6 + MI-5

Nowoczesny wywiad powstał w początkach naszego wieku. W 1909 roku Brytyjczycy powołali do życia MI-6 (wywiad, znany też jako Secret Intelligence Service) i MI-5 (kontrwywiad, organizacja do tego stopnia utajniona, że dopiero przed paru laty brytyjski rząd przyznał oficjalnie w parlamencie, iż coś takiego w ogóle istnieje, i dostaje pieniądze z budżetu oraz podał do wiadomości nazwisko jej szefa – była nim kobieta). Przedstawiając sprawę humorystycznie, lecz zgodnie z prawdą, brytyjski wywiad zapisał się w historii XX wieku:

1. Całkowitym niedocenieniem znaczenia rewolucji bolszewickiej. Penetrujący Rosję agent Sidney Reilly (ani on nie był Sidney, ani Reilly, miał kilka różnych biografii, lecz podobno był Rosjaninem z Odessy) okazał się hochsztaplerem, który w 1918 roku donosił do centrali, że trzyma w garści zarówno rewolucję, jak i bolszewików. Zorganizował potem pucz łotewski i zamach Dory Kaplan na Lenina, potem zginął w do dziś nie wyjaśnionych okolicznościach. Feliks Dzierżyński prawdopodobnie wiedział, co przydarzyło się Reilly’emu.

2. Rekrutowaniem do pracy w latach 30. głównie tych absolwentów Uniwersytetu Cambridge (Burgees, Maclean, Blunt, Cairncross, Philby), którzy już na studiach byli ideowymi sympatykami Sowietów, zaś później – agentami NKWD. Ostatniemu z tej słynnej piątki, Haroldowi „Kimowi” Philby’emu, MI-6 powierzyła po wojnie służbę łącznikową przy wywiadzie amerykańskim dla kierowania akcjami dywersyjnymi przeciw ZSRR i krajom podporządkowanym. Trudno się dziwić, że akcje pomocy WiN-owi w Polsce, UPA na Ukrainie, innym organizacjom w krajach bałtyckich, zakończyły się katastrofą dla uczestników. Philby uciekł do Moskwy w 1963 roku i przeżył tam jeszcze 25 lat. Pod koniec życia pozwolono mu spotykać się z gośćmi z Zachodu, którym opowiadał, że został mianowany generałem KGB. Była to blaga, lecz zachodni dziennikarze chętnie w nią uwierzyli.

3. Wielką kompromitacją w latach 60., gdy ujawniono zakres i głębię penetracji brytyjskich tajnych służb przez KGB. Podcięło to współpracę z Amerykanami. Szef kontrwywiadu CIA, James Jesus Angleton, popadł w paranoję, poszukując dalszych ukrytych agentów u siebie i wśród aliantów (między innymi zrujnował karierę szefa kanadyjskiego kontrwywiadu, Leslie Bennetta, którego, jako obywatela brytyjskiego, podejrzewał o agenturalność). Stan Angletona był tak poważny, że w 1974 roku ówczesny dyrektor CIA, William Colby, musiał zwolnić go ze służby. Był to koniec Wielkiej Gry starego typu. Brytyjczycy zeszli na dalszy plan, pierwszeństwo przejęły służby USA i ZSRR, komputery i satelity.

Historia wielkich organizacji wywiadowczych ostatniego ćwierćwiecza, to historia wyścigu technik rakietowych i elektronicznych. Łamaniem szyfrów przeciwnika dawno przestali się zajmować matematycy z kartką papieru. Już od czterdziestu lat robią to komputery. Ponad pięćset satelitów – nie tylko i nie przede wszystkim meteorologicznych i telekomunikacyjnych – krąży po orbitach Ziemi. Fotografowaniem obiektów wojskowych przeciwnika przestali się zajmować szpiedzy z aparatem ukrytym w rękawie. Robią to satelity, które zresztą zamiast fotografować, robią coś w rodzaju wideoklipów, przesyłanych w zaszyfrowanej postaci na ziemię. Strona przeciwna, oczywiście, stara się te miliony kropek napływających z kosmosu zarejestrować i odczytać w swojej centrali.

Urządzenia podsłuchowe i komputery obsługiwane są przez specjalistów wydziału COMINT (Communications Intelligence), podsłuchujących i rejestrujących przekazy telefoniczne, radiowe, mikrofalowe i satelitarne, po czym rozszyfrowujących ich zawartość.

Specjaliści wydziału SIGINT (Signals Intelligence) również starają się łamać szyfry, lecz głównie analizują przekazy radiowe w sensie ściśle technicznym. Jak wiedzą eksperci, każdy przekaz, każda depesza ma charakterystyczne cechy, porównywalne z liniami papilarnymi. Dlatego angielska nazwa tego rodzaju pracy wywiadowczej brzmi „fingerprinting”. Ci specjaliści określają kto, na jakich falach i z jakiego nadajnika przekazuje depesze.

Specjaliści wydziału ELINT (Electronic Intelligence) przechwytują i analizują impulsy nadajników radarowych, które nie przekazują treści, lecz zdradzają źródło – i jego prawdopodobne zastosowanie – z którego pochodzą przechwytywane sygnały.

Komputery nie nadążają

Ilości i mocy komputerów zainstalowanych w centralach służb wywiadowczych nikt nie zliczy, podobno jednak ich moc potraja się co pięć lat. Nie tak dawno prezydent Clinton mówił przy okazji trzydziestolecia filmu „2001. Odyseja kosmiczna”: – Dzisiaj samochód typu Ford Taurus, którym gospodyni jeździ na zakupy, ma więcej zainstalowanej mocy cybernetycznej w swoich procesorach, niż rakieta kosmiczna Apollo 11, która wyniosła pierwszego Amerykanina na Księżyc.

Tempo postępu nowej techniki stale przyśpiesza. Na ostatnim Światowym Forum w Davos, główny technolog koncernu Xerox, Mark Weiser, ujawnił, że jego firma pracuje nad projektem komputera, którego wyprodukowanie ma kosztować nie więcej niż trzy dolary. W kilka dni później, koncern Texas Instruments wprowadził na amerykański rynek nowy typ „czipa”, wykonującego miliard sześćset milionów operacji na sekundę (tak, na sekundę!).

Postęp w technice cybernetycznej doprowadził do zaskakującej rewolucji w pracy wywiadów. Komputery szyfrujące pracują tak szybko, często „w biegu” zmieniając szyfry, że stało się niemożliwością rozszyfrowywanie wszystkiego, co dzieje się w eterze. Przyczyna jest matematycznie prosta: za każdym razem, gdy zainstalowana moc komputera szyfrującego powiększa się do kwadratu, strona przeciwna musi zwiększyć moc komputera deszyfrującego do sześcianu. Według źródeł amerykańskich, w ciągu ostatnich trzydziestu lat specjalistom z National Security Agency (NSA jest instytucją znacznie bardziej utajnioną, niż CIA) nie udało się złamać niemal żadnego ze strategicznych szyfrów radzieckich/rosyjskich. Wyjątkiem było złamanie szyfrów radzieckich w 1972 przy okazji rozmów SALT w sprawie ograniczenia zbrojeń strategicznych, gdy radzieccy szyfranci pomylili się przy wprowadzaniu szyfru do swych komputerów. Amerykanie twierdzą, że osiągają sukcesy tylko w deszyfracji najmniej tajnych 25 procent depesz. Oczywiście, można w to wierzyć, lub nie.

Nieopłacalność prób rozszyfrowywania wszystkiego, co dzieje się w eterze, doprowadziła NSA oraz Defence Intelligence Agency (DIA jest organizacją tak utajnioną, że tylko kilku członków Kongresu zna jej budżet, jednak bez prawa wglądu w to, na co jest przeznaczany) do mierzenia jedynie zmian w natężeniu ruchu elektronicznego między obiektami, będącymi w polu zainteresowania. Gdy natężenie wyraźnie wzrasta, specjaliści podejmują próby deszyfracji.

Natomiast wyraźny spadek natężenia, a zwłaszcza cisza radiowa, uruchamiają dzwonki alarmowe w centrali przeciwnika. Dla pracowników wywiadu i kontrwywiadu jest to sygnał, że przeciwnik „szykuje skok”.

Tu dygresja, pozornie nie związana z pracą wywiadu. O tym, że Amerykanie pracują nad zbudowaniem bomby atomowej, Stalin dowiedział się już w 1942 roku i bynajmniej nie od swego wywiadu. Młody radziecki fizyk, Georgi Florow, stwierdził ze zdumieniem, że z amerykańskich czasopism fizycznych od 1940 roku znikły artykuły i nazwiska czołowych atomistów: Fermiego, Szilarda, Tellera, Andersena i Wignera. Wyciągnął wniosek: widocznie cała piątka pracuje nad doświadczeniami z rozszczepianiem atomu. Napisał list do Stalina, zaś ten mu uwierzył i polecił Igorowi Kurczatowowi wznowić pracę jego Instytutu, zawieszoną na czas wojny. Polecił też przyjąć do pracy Florowa.

Niemożliwość deszyfracji milionów depesz i miliardów słów, przekazywanych na falach radiowych, stworzyła pole dla ponownego rozkwitu bardzo starego działu pracy wywiadu.

Gra pozorów

Tylko organizacje wywiadowcze małych państw ograniczają się do wyłuskiwania konkretów od potencjalnego przeciwnika. Wielkie organizacje poświęcają ogromną część czasu, środków i talentu swych najlepszych pracowników na wprowadzenie przeciwnika na fałszywy trop za pomocą gry pozorów. Jest to praca w gabinecie luster. Jak przyznają Amerykanie, mistrzami dezinformacji były tradycyjnie służby radzieckie, głównie KGB, zaś w mniejszym stopniu GRU (gław-razwiedka, czyli wywiad wojskowy). Oto zaledwie dwa spośród wielu fałszywych manewrów, na jakie Amerykanie poniewczasie przyznają, że dali się nabrać:

1. W latach 1947-1952 specjalny referat w CIA, we współpracy z brytyjskim MI-6, organizował zrzuty agentów, pieniędzy i wyposażenia na tereny Polski, Ukrainy i krajów bałtyckich. To, że miejscowe antykomunistyczne grupy oporu zostały spenetrowane przez agenturę KGB (wówczas zwanego MWD), zaś na terenie Polski – przez kontrwywiad wojskowy i UB, jest znane od dawna. Co najmniej dwie ostatnie komendy WiN prowadzone były przez PRL-owskich i radzieckich oficerów wywiadu i kontrwywiadu. Lecz dlaczego ta gra trwała tak długo, aż do wczesnych lat pięćdziesiątych; dlaczego oficerowie sowieccy i PRL-owscy fingowali rzekome bitwy i robili zdjęcia umyślnie wypalonych czołgów, przesyłane później na Zachód?

Stalin był przekonany, że Amerykanie – od 1945 roku dysponujący bronią atomową – mogą w każdej chwili zaatakować ZSRR. Potrzebował czasu. Chodziło mu o to, aby amerykański wywiad sam przekonywał politycznych mocodawców w Waszyngtonie, że siły oporu w Europie Wschodniej są silne i same dadzą sobie radę z nową okupacją, wystarczy je wesprzeć dolarami i bronią, nie warto tracić żołnierzy w nowej wojnie. W sierpniu 1949 roku ZSRR miał już bombę atomową, w sierpniu 1953 roku – bombę wodorową. Głośno rozreklamowanej likwidacji nie istniejących już praktycznie organizacji antykomunistycznego podziemia dokonano w okresie między tymi dwiema datami. Pozory słabości nie były już potrzebne.

2. Od końca lat 60. przez wiele lat Sowietom udawało się fałszować sygnały elektroniczne z przeprowadzanych prób rakietowych. Sygnały te, przechwytywane przez amerykańskie satelity, prowadziły Amerykanów do wniosku, że radzieckie systemy naprowadzania rakiet na cel są mało precyzyjne i że ich rakiety są w gruncie rzeczy niegroźne. Jednocześnie zarówno agentura GRU, jak i KGB w Ameryce wychodziła ze skóry, aby wykraść amerykańskie systemy naprowadzania rakiet. Chodziło o utrwalenie tych pozorów. Przypomnijmy teraz przypadek kpt. Zacharskiego. Dopiero w latach 80. amerykański wywiad przyznał, że dał się zwieść tej grze pozorów. Przy tak skomplikowanej grze, technika w pewnym momencie staje się mało użyteczna. Tylko ludzka inteligencja – po angielsku Human Intelligence – może odróżnić prawdę od pozorów. Ten sam termin – skrócony do akronimu HUMINT – oznacza wywiad osobowy.

Wywiad radziecki był mistrzem w rekrutacji i posługiwaniu się podwójnymi agentami. Jednym z jego największych triumfów był George Blake, który – jak podejrzewają amerykańscy i brytyjscy eksperci wywiadu – był agentem potrójnym. Oficer MI-6, prawdopodobnie od wczesnych lat pracujący dla radzieckiego wywiadu, w latach 50. zaskoczony przez wojska komunistyczne w Seulu, przez trzy lata był więziony w Korei Północnej. Po uwolnieniu przyznał się kierownictwu MI-6, że radziecki wywiad zmusił go do współpracy. Brytyjczycy uwierzyli i postanowili wykorzystać go w grze z Sowietami jako swego podwójnego agenta, dając mu wolną rękę w kontaktach z KGB w celu podrzucania materiałów dezinformacyjnych. Na trop „prawdziwego” Blake’a wprowadził ich dopiero płk Michał Goleniewski, zastępca szefa wywiadu wojskowego PRL, który w 1961 roku uciekł na Zachód. Blake spowodował takie spustoszenie, wydając tajemnice operacyjne, włącznie z danymi osobowymi brytyjskich agentów w Polsce i ZSRR, że był sądzony w zamkniętym przewodzie bez uczestnictwa prasy i skazany na 42 lata więzienia: rok za każdego straconego agenta. Siedział sześć lat. Pomógł mu uciec bojowiec IRA, można się domyślić – za czyje pieniądze.

Blake odnalazł się w Moskwie, gdzie otrzymał Order Lenina, ożenił się, przez wiele lat przyjaźnił się z Haroldem Philby’emu. Jego wybawcę, który również uciekł do Moskwy, spotkał okrutny los. Wkrótce po przyjeździe, rozczarowany życiem w ZSRR, postanowił wrócić do Irlandii. Za dużo mówił. Na rozkaz szefa Zarządu Wywiadu KGB, Aleksandra Sacharowskiego, dosypywano mu do pożywienia środki chemiczne, powodujące nieodwracalne zmiany w mózgu, lecz nie pozbawiające życia. Musiał jedynie stracić pamięć. Pisze na ten temat Oleg Kaługin, były generał KGB w swej książce „Pierwszy Zarząd. 32 lata pracy w wywiadzie przeciw Zachodowi” (wyd. St. Martin’s Press, Nowy Jork 1994).

Krety

Marzeniem wywiadu jest umieszczenie „kreta”, czyli własnego agenta w centrum dowodzenia przeciwnika. Takim był Kim Philby, który omalże nie został naczelnym dyrektorem MI-6. Na następne odkrycie przyszło czekać 30 lat. W 1994 roku kontrwywiad FBI aresztował w Waszyngtonie Aldricha Amesa, naczelnika wydziału kontrwywiadu na ZSRR (później na Rosję) w centrali CIA (FBI prowadzi kontrwywiad wewnętrzny w USA, CIA – kontrwywiad zagraniczny). Przez 8 lat, Ames – będąc upoważniony do utrzymywania kontaktów z oficerami KGB – sprzedawał im wszystko, o czym wiedział, między innymi nazwiska co najmniej 10 amerykańskich agentów w ZSRR, za co dostał od Rosjan 2,5 miliona dolarów w gotówce, zaś od Amerykanów – wyrok dożywotniego więzienia.

Od tego czasu wyłuskiwanie starych radzieckich agentów z central amerykańskich służb specjalnych poszło w przyśpieszonym tempie. W listopadzie ubiegłego roku FBI aresztowało wysokiego rangą pracownika CIA, Harolda Nicholsona. Przyznał się do sprzedania Rosjanom dokumentów operacyjnych za ponad 180 tysięcy dolarów. W grudniu aresztowano Earla Pittsa, naczelnika wydziału kontrwywiadu FBI, w latach 1987-1992 odpowiedzialnego za rekrutację do współpracy radzieckich dyplomatów w Nowym Jorku. Zamiast rekrutować, Pitts sam wynajął się do współpracy, sprzedając Rosjanom plany operacji kontrwywiadowczych FBI za 224 tysiące dolarów.

W ubiegłym roku FBI, po 30 latach, rozwiązało zagadkę tajemniczego żołnierza z NSA, o którym z podziwem pisze Oleg Kaługin, sam niegdyś osobiście odpowiedzialny za agentów penetrujących CIA, FBI i NSA. Ów żołnierz przez lata podrzucał w umówionych z oficerami KGB skrzynkach kontaktowych wokół Waszyngtonu kopie najtajniejszych raportów NSA, między innymi cotygodniowych raportów oceniających bezpieczeństwo państwa dla Białego Domu. Kaługin pisze, że do końca nie poznał danych osobowych owego żołnierza, odpowiedzialnego za dystrybucję dokumentów wewnątrz NSA. Można w to wierzyć lub nie. Teraz wiadomo już, że były żołnierz nazywa się Robert Lipka i że od roku jest pod kluczem.

Informacja a władza

Jeśli KGB był tak groźną i skuteczną służbą wywiadowczą, dlaczego nie obronił ZSRR? Odpowiedzi dostarcza Kaługin w swej książce: od lat 60. musiał dobrze płacić wszystkim zagranicznym agentom, niemożliwością stało się rekrutowanie agentów ideologicznie zaangażowanych. Zabrakło wyznawców komunizmu. Wcześniej było ich mnóstwo. Absolwenci angielskich uniwersytetów (Philby i koledzy nie szpiegowali dla pieniędzy), dziennikarze (Richard Sorge, powieszony przez Japończyków, ostrzegał Stalina przed inwazją Hitlera), niezwykła Czerwona Orkiestra w hitlerowskiej Rzeszy, mniej niezwykli, lecz skuteczni Ruth i Juergen Kuczynscy w Wielkiej Brytanii, fizycy atomowi darmo oddający rosyjskiemu wywiadowi plany budowy bomby atomowej… Ideologicznie motywowani entuzjaści byli przekonani, że pomagając stalinowskiej Jutrzence Wolności, pomagają całej ludzkości. Legenda i magia komunizmu dawała ogromną przewagę NKWD (później KGB) nad znacznie bardziej zrutynizowanymi służbami Zachodu.

Mit zaczął rozsypywać się po XX Zjeździe KPZR i po rewolucji węgierskiej w 1956 roku. Już pod koniec lat 50. współczesny Goleniewskiemu funkcjonariusz wywiadu PRL odwiedzający Wiedeń, ówczesne centrum agentur wszystkich służb wywiadowczych świata, rozpuścił do domu najbardziej zaufanych agentów, mówiąc im, że wszystko, o co walczyli i za co przed wojną siedzieli w więzieniach, okazało się szalbierstwem. Tej informacji nie mają nawet archiwiści Łubianki. Dzisiejszym szefom wywiadu chyba trudno w to uwierzyć, lecz ten funkcjonariusz musiał być zawiedzionym idealistą.

Wiadomo, że łatwiej sprawuje się władzę, mając zaufanie obywateli. Łatwiej też zdobywa się informacje, sprawując władzę nad sercami i umysłami.

Watykan i Mosad?

1 grudnia 1989 roku blok radziecki był w stanie zaawansowanego rozpadu, gdy do Watykanu przyjechał – już w roli pokutnika – sekretarz generalny Michaił Gorbaczow. Była to jego ostatnia próba uratowania ZSRR – następnego dnia miał spotkać się na Malcie z prezydentem Bushem. Oto opis watykańskiej wizyty, autorstwa Carla Bernsteina i Marco Politiego z książki „Jego Świątobliwość Jan Paweł II i sekretna historia naszych czasów” (Doubleday, Nowy Jork, Londyn, Toronto, 1996), która ukazała się również w Polsce: „Owego dnia z okien kurii wychylali się wszyscy księża arcybiskupi, aby zobaczyć scenę, jaką zdarza się widzieć raz na 1000 lat. Załamywała się wroga cywilizacja. Od przeszło 60 lat Kościół rzymskokatolicki zaangażowany był w walkę z Kremlem, zaś ci ludzie w czarnych sutannach, wychowani w seminariach do walki ze sługami Szatana, byli zawsze w pierwszym szeregu. Walka wywiadów jest tylko jednym z wielu przejawów walki wielkich cywilizacji o umysły i o dusze ludzkie. Wywiad radziecki, działający również przy pomocy swych surogatów, takich jak Stasi i bułgarska Durżawna Sigurnost’, był wywiadem znakomitym, dopóki stała za nim idea”.

Ci sami autorzy cytują opinię generała w st. spocz. Vernona Waltersa, reaganowskiego ambasadora do specjalnych poruczeń: „Papież ma do dyspozycji najstarszą służbę wywiadowczą na świecie, chyba że weźmiemy pod uwagę Izraelczyków; lecz jego służba nie miała tysiącletniej przerwy”.

Genius Ecclesiae

Dusza buntuje się, gdy nieżyczliwi autorzy (ostatnie rozdziały książki są paszkwilem na dogmatyzm polskiego papieża) stawiają Kościół rzymski – Ecclesia, Mater Nostra – na jednej płaszczyźnie z Mosadem. Jest to wulgarne ujęcie tematu, mimo że organizacja Opus Dei istotnie wykazuje cechy porównywalne z cechami organizacji wywiadowczych. Jest natomiast prawdą, że w wielopiętrowej hierarchii Kościoła nieporównywalny z żadnym innym przepływ informacji zależy obecnie (różnie to w przeszłości bywało) głównie od zaufania wiernych, i że powolnie wypracowywane decyzje mają utrwalać władzę nad sercami i umysłami 900 milionów członków Kościoła. Nie zawsze się to udaje.

Ci sami dwaj autorzy twierdzą, że Kościół, osiągnąwszy zwycięstwo nad Czerwonym Szatanem Wschodu, na polecenie papieża angażuje swą potężną organizację informacji i władzy do walki z konsumeryzmem i relatywizmem moralnym Zachodu. Wskazuje na to – według nich – przesłanie encykliki „Veritatis Splendor”. Po 20 latach walki ze złem Wschodu, twierdzą autorzy, papież chce poświęcić resztę życia walce z wpływami Zachodu.

Jako organizacja władzy (nad sercami wiernych), działalność Kościoła – podobnie jak innych organizacji – podlega rygorom oceny opinii publicznej. Wiedzą o tym mądrzy hierarchowie: inaczej bywał oceniany, i inne miewał wpływy na serca i umysły ludzkie Kościół Cierpiący, Kościół Walczący, Kościół Triumfujący. Ten ostatni bywał traktowany jako część establishmentu.

Ramiona wzniesione do nieba

Latem 1987 roku jechałem z korespondentem „Los Angeles Timesa”, Bobem Gillette, z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą. Wybrałem boczną drogę, przez Kozienice. Za wsią Mniszew zjechałem na parking-skansen z czasów bitwy o Studzianki: w kiosku pożółkłe ulotki informacyjne, na piedestale czołg T-34, w rowach działka przeciwpancerne. Później pojechałem dalej, by Amerykanin zobaczył, że jest w ojczyźnie władza większa od tej, którą dają radzieckie armatki. O kilometr dalej, po prawej stronie, na wysokim wzgórzu, w błagalnym geście do nieba – dwie płaszczyzny ścian kościoła, już zwieńczone krzyżem, jeszcze nie dachem. Ich gest dominował nad okolicą. – To najwspanialsza metafora rządów nad Polską – te niewinne ściany na wzgórzu i te rdzewiejące czołgi w dolinie – powiedział Gillette. Wkrótce potem został zastępcą szefa Radia Wolna Europa.

Ubiegłego lata jechałem tamtędy ponownie. Genius loci – duch miejsca – zmienił się po latach. Rdzewiejące czołgi są nadal, lecz całkiem już odparowały z ludzkiej świadomości: kiosk sprzedaje colę i batoniki „Mars”. Faraoński w swym majestacie kościół na wzgórzu nie wyciąga już ramion błagalnie do nieba. Nie jest symbolem błagania ani buntu, nie rozpala wyobraźni.

Przypisy

Przewertowałem wiele książek, starając się oddzielić ziarno od plew. Z pewnością nie w pełni mi się to udało. Pisanie o tajnych służbach też jest pracą w gabinecie luster: większość publikacji jest inspirowana.

Nie piszę o izraelskim Mosadzie, przez niektórych uważanym za najsprawniejszy wywiad na świecie. Szkoda fatygi. Nawet korespondencja przewożona przez jego kurierów pieczętowana jest nieprawdziwą nazwą. Samo słowo „Mosad” oznacza po prostu instytut. Pełna nazwa „ha-Mosad le-Tafkidim Mejuchadim” oznacza Instytut do Zadań Specjalnych, lecz Izraelczycy mają również – „ha-Mosad le-Bitachon Leumi” – Instytut ds. Bezpieczeństwa Państwa. Dziennikarz, pytający osobę wtajemniczoną o to, który instytut jest którym, napotyka ciężkie spojrzenie: A po co ci ta wiadomość? Grubą książkę z podtytułem „Pełna historia izraelskiego wywiadu”, można spokojnie odłożyć na półkę – ani pełna, ani historia.

Zabrzmi to nieprawdopodobnie, lecz najbardziej wiarygodnym autorem w tych skomplikowanych sprawach wydał mi się być emerytowany generał KGB, Oleg Kaługin: krytycyzm, imponująca pamięć, chłodna logika, intelektualna spójność.

No, lecz skoro już jest się informatorem KGB…

 

Ostatni Żyd z Dukli

REPORTAŻ

Nie ma jużreligijnych Żydów w Polsce? Są tylko Żydzi od czasu do czasu?

Ostatni Żyd z Dukli

JERZY JASTRZęBOWSKI

Jaanécha Elohim be-jóm tsará. .. Przez puszczę beskidzką ku słowackiej stronie niesie się hebrajski przyśpiew psalmu Dawidowego. Simon Yarmusch pół recytuje, pół śpiewa. Gdy głos załamuje mu się w płaczu, z pomocą śpieszy rabin Pinchas Menachem Joskowicz, dopowiadając utracony werset.

Jeságe wehá szem Elohé Jaaków. .. Stary Żyd płacze, bo po raz pierwszy stanął nad odnalezionym grobem swych braci. Dwaj rabini (drugim jest nowojorski rabin Michael Schudrich z Fundacji Ronalda Laudera) skłaniają głowy ku Janowi Holucie, łemkowskiemu gospodarzowi z pobliskiej Tylawy. To on ocalił od zapomnienia bezimienny żydowski grób, zagubiony w nadgranicznym lesie. Otrzyma od Simona tablicę z wyrytym w stali dwujęzycznym napisem: „Cadikej hu-omou ha-olom — Sprawiedliwemu Wśród Narodów Świata”. Lecz to będzie osobna ceremonia.

Jiszlach ezrechá mi-kodesz. .. Las osłupiał. Po raz ostatni dźwięki hebrajskiej mowy rozbrzmiewały w tym miejscu w sierpniu 1942 roku. Lecz wówczas odmawiano tu Szmá Israél, straszliwą modlitwę Żydów, idących na zatracenie. Rozebranym do naga dorosłym żandarmi strzelali w plecy, dzieci za nóżki wrzucali do dołu, dobijając łopatami. Zaraz i nad tamtym grobem rabin Joskowicz odmówi kadysz, modlitwę za umarłych. Towarzyszy mu kilkunastu pobożnych Żydów, przybyłych na leśny obrządek aż z Krakowa. Bez obecności przynajmniej dziesięciu dorosłych Żydów nie można odmówić kadyszu, więc przyjechali wów upalny czerwcowy wieczór aż z Krakowa, bo nigdzie bliżej Żydów w Polsce już nie ma. Zaś Simon bardzo prosił o pozwolenie odmówienia modlitwy nad grobem swych braci. Ich grób leży osobno, jest tajemniczy.

Umi-Tsijón Jisadécho. .. Łoskot gromu przetacza się wzdłuż łańcucha gór. Tego wieczora padało w pobliskiej Dukli, lało w Jaśliskach, podtopiło Nowy Sącz. W naszej dolinie mogił nie spadła ani kropla. Surowy Bóg Żydów Adonai, znany chrześcijanom jako Bóg Ojciec, skierował żydowskie chmares, czyli polskie chmury, gdzie indziej. Simon musi przecież dośpiewać Psalm do końca.

Simon Yarmusch i rabin Pinchas Joskowicz. W głębi Jan Holota z wnukiem

Simon Yarmusch i rabin Pinchas Joskowicz. W głębi Jan Holota z wnukiem. fot. Wojciech Jastrzębowski

Rozglądam się. W chuście na głowie przycupnęła pod drzewem Renée, amerykańska żona Simona. Amerykanka, lecz rodzice urodzili się dawno temu w Birczy pod Przemyślem. Za Janem Holutą ławą stoją jego bracia, Wasyl i Teodor, syn Mikołaj, synowa Pelagia, wnuki. Simon wstydzi się swego płaczu, przełyka łzy. Wtem widzę, że Holutom pocą się oczy, wreszcie płaczę i ja.

 

Jak do tego doszło

Lata reporterskiego dreptania doprowadziły do sceny nad żydowskim grobem. Spotykałem się z ludźmi z okolicznych wiosek. Zadawałem pytania. Lecz ludzka pamięć bywała zawodna. Kolejne reportaże drukowane były w „Plusie Minusie”.

Parę lat temu Jan Holuta wyciągnął z szopy stary traktor i załadował nań dwóch wnuków i mnie. W połowie drogi z Tylawy do Barwinka Holuta skręcił z szosy w leśną drogę. Oto jego opowieść. „Latem 1942 roku Żydzi w getcie dukielskim mocno już przymierali głodem, toteż radowali się ogromnie, gdy niemieccy żandarmi kazali im siadać na ciężarówki. Przejeżdżali koło domu, machali do nas, w ołali, że na roboty do Słowacji jadą. Ale my już wiedzieli, jakie to roboty Niemcy im szykują, bo kilka dni wcześniej przywieźli junaków z hufca pracy do kopania dołu na łące za Kanasówką, gdzie ja konie pasał. Więc pobiegli my na górę — ojciec ze mną i jeszcze z wujkiem — i już w drodze słyszymy żydowski lament >>uu-uu-uu<<, aż się po górach niesie. Na szczycie Kanasówki za buk my się schowali i patrzymy: Żydów żandarmi zgonili na jedno miejsce, po dziesięciu odprowadzają, każą się rozbierać do naga, i pojedynczo wpędzają na deskę w poprzek dołu, a tam żandarm strzela w plecy. Nie doczekali my końca katowni, tak że tylko z opowiadań wiem, że na koniec żandarmi kazali junakowi dobić łopatą ruszające się jeszcze ciało, on odmówił, to jego też zastrzelili nad rowem. Dół zasypali, ale po miesiącu ziemia się w tym miejscu zapadła i na łąki wypłynęła cuchnąca ropa. Konie tamtędy nawet przejść nie chciały, rwały się z rąk gorzej niż przed wilkami. Niemcy znów przyjechali, posypali grubo jakimś proszkiem i tak już zostało. ”

Traktor dojeżdża na miejsce kaźni. Chłopcy byli tu już ze mną poprzednio, wiedzą, że my chrześcijanie nie powinniśmy się modlić nad żydowskim grobem, bo Żydzi uważają to za bluźnierstwo. Jako wyraz pamięci, każdy z nas kładzie na zbiorowej mogile po kamyku przyniesionym z leśnej drogi.

Wówczas Jan Holuta odciąga nas głębiej w las: „A teraz, panie Jurku, chcę, aby pan i wnuki wiedzieli — jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam”.

Jan pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. Dwóch młodych Żydów uciekło z transportu. „To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach aż do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi i ch złapali. Łemko furman — nazwiska już nie pamiętam — saniami później wiózł żandarmów z nimi aż tutaj i opowiadał, jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą. Może ktoś będzie o nich pytał. ”

Wziął mnie podziw na upór łemkowskiego chłopa, walczącego o zachowanie pamięci o ludziach innej niż on wiary, ludziach, których właściwie nie znał. Kolejnej jesieni jakieś leśne zwierzę złamało kołek nagrobny. Wówczas Holuta wbił w to miejsce żelazną rurkę, zaś jego wnuk wetknął w nią gałązkę leszczyny. Dla rozpoznania.

Sam przeciw Hitlerowi

Los zetknął mnie z niezwykłą metaforą historyczną. Ideologia i praktyka hitleryzmu doprowadziły do wymazania z terenów Europy Środkowowschodniej — terenów dawnej Rzeczypospolitej — całego narodu żydowskiego, dla którego te ziemie były ojczyzną od wieków. Lecz hitlerowcy zamierzali pójść dalej: wymazać wszelką pamięć o tym narodzie. Cmentarze żydowskie miały być zatarte, macewy (stele grobowe) — użyte do brukowania dziedzińców. Jedynym śladem istnienia narodu miało być Muzeum Przeklętej Rasy, zaplanowane przez Heydricha w Pradze.

I oto mój przyjaciel, nieuczony łemkowski chłop, wywraca owe plany, zaprzecza Hitlerom, Himmlerom, Eichmannom, mówiąc: „Tu też ludzie leżą” i „Panie Jurku, może ktoś będzie o nich pytał, może ktoś zrodziny po nich się zgłosi”.

Nikt się już nie zgłosi, byłem tego niemal pewien. Całą rodzinę wymordowano. Lecz dlaczego by nie spróbować dojść prawdy: kto tam leży, kto i w jakich okolicznościach ich mordował?

Dochodzenie prawdy

Najwcześniej udało się rozszyfrować osobę mordercy. Jan i jego brat Wasyl byli zgodni: na tym terenie ukraiński policjant kolaborant Sołomka mordował Żydów, bił zaś okrutnie Łemków. Lecz Sołomka, mówią Holutowie, nie był Ukraińcem. Był mały, czarniawy, nazywał się podobno Szoma i był Cyganem ze Wschodu, prawdopodobnie z Rusi Zakarpackiej. A więc morderca należał do drugiego z narodów wybranych do gazu i walczył o swe życie, mordując innych. Może chciał udowodnić swą lojalność?

Potem Janowa żona, Marysia, przypomniała sobie postać i opowieść starego furmana. Na koniec Teodor Gocz z Zyndranowej zawiózł mnie do Antoniego Rysza, świadka likwidacji dukielskiego getta. Z ułamków zbiorowej pamięci, rok temu, powstała poniższa relacja.

„Dukielska rodzina Jarmoszów prowadziła sklep z artykułami żelaznymi w rynku. Mieli czterech synów i córkę. Najstarszy syn, Mendel, zdążył uciec przed hitlerowcami na wschód. Po wojnie Rysz widział go w Dukli. Resztę rodziny hitlerowcy wymordowali, lecz niejednocześnie. Dwóch młodszych synów — ich imion nawet Rysz nie pamięta — uciekło z obławy w 1942 roku i ukrywało się w pobliskiej wsi Chyrowa. Albo policjanci ich złapali, albo ktoś na nich doniósł, mówi Rysz, bo kanalie są w każdym narodzie. Dawno nieżyjący woźnica, Fecio >>Hładkich<< Turkowski, wiózł nieszczęśników z obstawą na zarekwirowanych saniach. W miejscu, gdzie od szosy na Barwinek odchodzi droga w las (wówczas była tam łąka) , jeden z Jarmoszów zaczął wzywać Boga na pomstę. Wówczas Sołomka strzelił mu w twarz. Drugiego zastrzelił nad grobem. >>Hładkich<< zdążył rzucić kilka gałązek jedliny na dno, aby >>nie leżeli zakopane jak psy<<. ”

Dziś pozostaje żelazna rurka w lesie i pamięć Jana Holuty. Od pięćdziesięciu pięciu lat czeka on na kogoś, kto mógłby się o szczątki upomnieć. Pewnie nikt się już nie zgłosi. Lecz może ktoś zechce tam kamień położyć. Wszak nazwiska i okoliczność śmierci są od dziś znane. Po ubiegłorocznym reportażu czekałem na reakcję. Cisza. Nie ma już religijnych Żydów w Polsce? Są tylko Żydzi od czasu do czasu?

Powiozłem ból nie znanej mi żydowskiej rodziny do Kanady. 5 lutego br. tygodnik „Canadian Jewish News” wydrukował apel.

„Mam problem”

„Problemem nie są koszty. Sam mogę kupić kamień nagrobny. I problemem nie jest rząd ani naród polski. Czasy się zmieniły. (. .. ) Problemem są Żydzi, których zabrakło. W całym województwie krośnieńskim nie zbiorę dziesięciu dorosłych religijnych Żydów do odmówienia modlitwy nad grobem pomordowanych. Mogę postawić kamień, lecz przecież nie odmówię kadyszu, bo nie jestem Żydem. I nie zaprojektuję epitafium nagrobnego, które winno być nie tylko po polsku, ponieważ nie znam ani jidysz, ani hebrajskiego.

Czy żyją jeszcze gdzieś na świecie — w Izraelu, Ameryce lub Kanadzie — starzy Żydzi z przedwojennej Dukli, którzy zechcieliby odmówić modlitwę nad grobem dwóch młodych ludzi, których jedyną winą był fakt, że urodzili się w niewłaściwym miejscu, niewłaściwym czasie?

Jeśli żyjecie gdzieś, dukielscy Żydzi, zgłoście się na ten apel. Proszę Was! ”

Zagotowało się

Pierwszy telefon — następnego dnia o siódmej rano. Murray Rose nie był Żydem z Dukli. On chciał tylko serdecznie podziękować. Frederick Rose z Toronto zawiadomił mnie, że rozsyła faksy do amerykańskich oddziałów Geszer Galicjen, organizacji łączącej potomków galicyjskich kongregacji żydowskich z dawnych Austro-Węgier. Telefony: z Montrealu i Los Angeles, San Francisco i Nowego Jorku. Wreszcie zadzwoniła Leah Judah z Toronto: „Jakie to nieszczęście, że mój ojciec tego nie doczekał — Pinchas Hirschprung był ostatnim rabinem Dukli, po wojnie zaś przez 29 lat — Głównym Rabinem Montrealu. Umarł na dwa tygodnie przed ukazaniem się pańskiego apelu. Natychmiast dzwonię do matki, przebywającej z krewnymi na Brooklynie”.

Z Brooklynu zadzwonił telefon i po minucie byłem u celu. Chaja Hirschprung mówiła po angielsku: „Proszę pana, gdybyż mój mąż mógł tego dożyć! Znam rodzinę na Manhattanie, noszącą wymienione przez pana nazwisko, choć obecnie pisane nieco inaczej. Ojciec urodził się w Dukli. Przesyłam im kopię artykułu”. Gdy telefon zadzwonił ponownie, poszukiwania dobiegły końca.

Saga rodu Jarmuszów

Nazywali się Jarmusz, nie Jarmosz, jak podpowiedziała zawodna pamięć ludzka. Dzieci było sześcioro, nie pięcioro. I Mendel nie był najstarszym synem. Poza tym wszystko jest prawdą, twierdzi obywatel amerykański Simon Yarmusch, czyli Szymek Jarmusz.

Rodzice Mojsze i Zysla prowadzili sklep w rynku. Starzy Łemkowie do dziś ich pamiętają: mieli najlepsze kosy w okolicy. Dzieci pomagały: synowie Szlomo, Luzer, Mendel i Szymon, córki Hana i Ester. Mendel istotnie uciekł na Wschód, pracował jako spawacz w fabryce zbrojeniowej w ZSRR, potem zmobilizowany, podobno doszedł aż do Berlina. Zmarł w Izraelu w 1993 roku. Szlomka, Luzera i Szymka Niemcy zagnali do katorżniczej pracy w kamieniołomie w Lipowicy pod Duklą. Starsi bracia później uciekli z powrotem do Dukli. Szymka Niemcy przewieźli z Lipowicy do obozu w Płaszowie. Kopał rowy kanalizacyjne wzdłuż magistrali Ostbahn. Później fabryka amunicji w Częstochowie. Wreszcie ponurej sławy obóz Nordhausen-Dora, gdzie Szymon drążył tunele wskale. Stamtąd na wykończenie wzięto go do Buchenwaldu. Lecz młody Żyd wciąż nie chciał umierać. Gdy nadciągnął front, SS-mani pognali żywe szkielety na 4-tygodniowy marsz śmierci. Niewielu więźniów go przeżyło. Pewnego piątku — religijny Żyd z kapłańskiej kasty Kohenów do dziś pamięta, że był to piątek — SS-mani znikli, pojawili się Amerykanie. Szymon był tak słaby, i ż nie podniósł się z ziemi. Spędził sześć miesięcy w szwedzkim szpitalu. W 1947 roku wylądował w Nowym Jorku.

Po studiach rabinackich i latach ciężkiej pracy, wzorem ojców i dziadów — tyle że na Manhattanie — założył sklep z artykułami żelaznymi. Dziś prowadzą go dwaj synowie Murray i Allan.

Szymon wiedział, że dwaj jego starsi bracia zginęli, lecz nie znał miejsca ani okoliczności śmierci. Natomiast reszta rodziny nie zginęła w masakrze na Błudnem. Znacznie wcześniej hitlerowcy wywieźli większość żydowskiej ludności Dukli ciężarówkami na dworzec kolejowy w Iwoniczu. Stamtąd odjechali — rodzice i dwie siostry — upchani w wagonach bydlęcych. Dokąd? Tego Szymon nie wie. Najbliżej było do Auschwitz-Birkenau. Był też Bełżec. Potem hitlerowcom brakło już środków transportu, kolej zapchana była wojskiem, więc pozostałych w Dukli kilkuset Żydów zamordowali na łące pod słowacką granicą, na łące, która dziś jest lasem, w którym Simon Yarmusch śpiewa swój żałobny psalm.

Chciałby ciała swych braci ekshumować i pochować na starym żydowskim cmentarzu w Dukli. Rabin Chaskel Besser z Manhattanu, wielki chochem, czyli mędrzec, zaś pierwotnie nasz rodak z Katowic, był w tej sprawie w kontakcie z Głównym Rabinem Rzeczypospolitej, Pinchasem Joskowiczem. Wojewoda krośnieński był w kontakcie z burmistrzem gminy Dukla. Wszyscy, ze wszystkich sił, starają się pomóc. I to byłby szczęśliwy koniec tragicznej historii, ponieważ — mówi Simon — pobożny Żyd chce, aby po śmierci ktoś z rodziny odmówił nad jego grobem kadysz, i chce, by grób leżał na pobłogosławionej ziemi, nie narażonej na obecność obcych symboli religijnych.

***

Młoda praktykantka dziennikarstwa spytała mnie niegdyś, czy radzę jej pozostać w zawodzie, czy pójść na studia prawnicze? Odpowiedziałem, że jeśli zadaje takie pytanie, powinna od razu zmienić zawód. Jako adwokat lub notariusz, będzie cieszyć się pieniędzmi, być może nawet szacunkiem. Jeśli pozostanie przy dziennikarstwie, będzie tylko pracownikiem mediów.

Dziennikarstwo może być misją. Duże pieniądze przychodzą zeń rzadko inie one stanowią o napędzie zawodowym. Mówi się o czwartej władzy. Nie jest to ścisłe określenie. Chodzi raczej o możliwość wywierania wpływu na ludzkie losy drogą dochodzenia do prawdy: przebijania się przez kokon niepewnych lub nieprawdziwych świadectw bądź zwykłej ludzkiej niepamięci.

Gdy kokon ulegnie przebiciu, dochodzi czasem do ważnych wydarzeń. Na szczycie hierarchii zawodowej (jak w przypadku owych dwóch reporterów z „Washington Post” ćwierć wieku temu) chwieje się tron, prezydent mocarstwa odchodzi w niesławie. Na znacznie niższym poziomie zdarza się dać zwykłemu człowiekowi ulgę w jego bólu.

Bo to było tak. Na biurku zadzwonił telefon. Z Florydy, lecz po polsku, zaszlochał w słuchawkę starczy głos: „Panie, słysz pan — ja jestem Szymek Jarmusz! Panie, jakeś ich pan odnalazł? ! Przecież to byli moje braciszki! Szlomek i Luzer! Szlomek i Luzer! „.

PS: Po uroczystości nad leśnym grobem dwaj rabini złożyli radę i postanowili: nie będzie ekshumacji, nie będzie zakłócania spokoju zmarłych. Rodzina Holutów jest gwarancją, iż osobny żydowski grób nie ulegnie zatarciu. Szlomek i Luzer będą więc spać spokojnie we wspólnej mogile, oczekując na przyjście Mesjasza. Na zmartwychwstanie.

Łemkowskie góry nieszczęść

0000000000Ja was lublu, jak i swoich, Cygane Romane,
Was hołodnych i obdertych i sponeweranych.
Nie mate swojoj otczyzny, nigde ne priznany,
łem lubite naszy hory, bidujete z nami.
Iwan Rudenko „Łemkowyna”

 

Znów huknęło, pacnęło niczym grudką błota, i żołnierzyk z czerwoną gwiazdą na furażerce załamał się w skoku przez krawędź parowu, padając wprost pod nogi nadbiegającego chłopca. Dnem parowu Wanio Holuta gonił kobyłkę, spłoszoną ogniem moździerzy, i do dziś pamięta: lufa automatu,
wbita między kamienie potoku, na wysoko podgolonej potylicy żołnierza – szeroka na palec szpara po odłamku.

Nawet nie bardzo krwawił, dziwi się 67-letni dziś Jan Holuta. O, tu leży, pokazuje mi kępę chaszczy nad potokiem. Towarzysze zabrali mu buty, rozebrali do bielizny i zakopali, gdzie padł, ale za płytko i lisy wraz go wygrzebały. Wtedy sąsiadka zagrzebała go, jak należy. Będzie tu już leżał aż do Dnia Sądu. I nie on jeden nad tym potokiem.

We wrześniu 1944 roku rodzina Holutów — matka Ewa i trzech synów, Wasyl, Manio i maleńki Fecio (ojciec Mikołaj był we wsi, strzegąc chałupy przed ogniem) — koczowała w głębi parowu. Tuż naprzeciw, mówi Jan Holuta, przykucnął staryk-furman w zniszczonym mundurze. Zaparł się plecami o pień starego grabu (o, widzi pan, jeszcze są resztki starego pnia, parę lat temu, jak zrąbany) , krótko przy pysku trzymał dwa konie i wołał do matki z ukraińska po rusku: „Chaziajka, ne udyrajte teper, bo wam rebjata ubjut”. Aż gdy nagle ucichło, krzyknął: „Teper udyrajte, a to budet bolszoje srażenje”. My w nogi i przebiegli my w dół, ku wiosce, ze dwadzieścia kroków, aż tu huk straszny i tuman tam, gdzie my przed chwilą siedzieli. Więc ja wrócił się: konie stoją, jak stały, staryk jak siedział, tak siedzi, ino mu głowa na piersi opadła. Srogi musiał być furman, bo i po śmierci lejc z rąk nie wypuścił. Pochowany tuż obok, parę kroków od parowu.

Niedawno Janowa żona, Marysia, zobaczyła, że geodeta wkopał w to miejsce kamień mierniczy. Nawet nie zauważył, mówi Marysia, że ludzkie piszczele wykopał. Marysia zakopała kości staryka w tym samym miejscu.

W tych górach, mówi Jan, pod każdym drzewem, pod każdą kępą tarniny leży albo żołnierz, albo partyzan, albo cywil. W parę lat po wojnie latem pojechali my z ojcem do Polan, będzie stąd sześć kilometrów przez góry, a tam wysoko na zboczu płaty śniegu bieleją. Był lipiec, o tej porze już w naszych górach śnieg nie zalega, więc ojciec mówią do mnie: idź, zobacz, co tak błyszczy. Ja poszedł, a tam, panie, czaszka obok czaszki, i piszczele ludzkie, już obgryzione do czysta, wybielone wiatrem i słońcem. A co żelastwa: hełmy pogruchotane, automaty, strach przejść.

Początek

Wieś Tylawa w Beskidzie Niskim, tuż poniżej przejścia granicznego w Barwinku. Przełęcz Dukielska, karpackie wrota z południa na północ i odwrotnie. Odwieczne siedlisko Łemków, tych beskidzkich pobratymców Hucułów z Czarnohory i Bojków z Gorganów na wschodzie. Fale pasterzy wołoskich i ruskich nawarstwiały się stuleciami, idąc wzdłuż Karpat ze wschodu na zachód, tworząc autonomiczną kulturę i typ etniczny. Etnografowie nazywali ich Karpato-Rusinami. Austriacy i Węgrzy, bywało, „moskofilami” i piątą kolumną. Ukraińcy uznali ich za własnych odszczepieńców. Niektórzy Polacy — za Ukraińców. Tak zaczęła się łemkowska gehenna.

We wrześniu 1966 roku szedłem pod górę drogą od Dukli z ciężkim plecakiem, zerkając po chałupach, gdzie by przytulić się na noc. Z przedostatniej zagrody wyjechał wóz — jak się wkrótce dowiedziałem — ze starym Mikołajem i młodym jeszcze Janem Holutami po ostatnie owego lata kopy owsa na polu. Zaryzykowałem. Oni też. Odmówili przenocowania w stodole, bo „do rana zamarzną, u nas w górach po nocach już siwy mróz, nocować pan będą z nami w domu”. Dopiero po trzydziestu latach dowiedziałem się, że mocno zastanawiali się, czy nie ryzykują za bardzo: nie wiadomo, kto to może być, a poza tym. .. Nie miałem wówczas pojęcia o Łemkach. Nie wiedziałem też, że być Polakiem w tych stronach nie zawsze bywało dobrą rekomendacją. Ale, jak mówi dziś Jan, wrócili my z pola, a dzieciaki już bawią się z panem, jak z własną rodziną. Znaczy — musowo trzeba nakarmić i przenocować, nie może to być zły człowiek. Doświadczyłem gościnności tak szczerej, iż chwilami obezwładniającej. Rozpoczęła się niezwykła przyjaźń, po latach owocująca zwierzeniami, o których przygodny gość „z Polski” marzyć by nie mógł.

Łemko: Polak to czy Ukrainiec?

Problem zamazywania etnicznej i kulturalnej odrębności Łemków wypłynął już podczas jednej z wczesnych i bolesnych rozmów ze starym (od dawna już nieżyjącym) Mikołajem Holutą trzydzieści lat temu. Wzięto go z poboru w 1924 roku do pułku ułanów w Przemyślu. Pewnej nocy oficer przyszedł do stajni szwadronu i sprawdzał konie, czy wyzgrzeblone do czysta. Biała rękawiczka zaczerniła się na jednym z grzbietów. Dawaj, mówi Mikołaj, pobudka w środku nocy na dziedzińcu i ćwiczyć padnij-powstań, padnij-powstań. Panie, deszcz, kałuże błota, tak ja padał na ręce, by munduru nie zamoczyć. Wachmistrz zauważył, butem do ziemi przygniótł: „Za dziesięć minut, ścierwo, z powrotem w wypranym mundurze i do rana będziesz skakać!”.

Uśmiecham się i tłumaczę staremu ułanowi, że przecież w każdej armii na świecie rekrutów męczą. Mikołaj przeżuwa tę myśl, przeżuwa, i wreszcie wyrzuca z siebie swój ból: „Panie, a czy w każdej armii na świecie wyzywają żołnierza od ukraińskiego ścierwa: Przecie ja ani ścierwo, ani Ukrainiec, ino człowiek i Łemko”. Później, już jako starszy ułan i rymarz pułkowy, Mikołaj Holuta stał ze swym pułkiem w Gródku Jagiellońskim. A żołnierskiej przysięgi na wierność Rzeczypospolitej dotrzymał, i to jak!

Panie Jurku, panu pierwszemu. ..

Po tylu latach o tym pierwszy raz mówimy, bo to człowiek nigdy nie wiedział, co będzie dobre, a co złe. Jan Holuta opiera się o wrota stodoły po dniu pracy w polu. Zaraz pierwszej jesieni wojny przyjechało do nas auto, wysiedli dwaj w cywilu — ale coś mocno mi wyglądali na wojskowych — i ojciec zaraz wygonili nas z chałupy i zamknęli się z nimi. Potem matka dali im jeść a na noc oni z ojcem wyszli i ojciec wrócili ubłoceni aż na rano. My raz tylko próbowali pytać, ale ojciec tak spojrzeli po nas, że my już wiedzieli, że tajemnica wojskowa i nigdy więcej, aż do dnia jego śmierci, o nic nie pytali. A potem to mało było miesiąca, żeby kto w okno nocą od strony pola nie stukał — my z bratem Wasylem przecie słyszeli — a ojciec nic nie mówiąc ubierali się i dopiero rankiem wracali.

Jak się po przeszło półwieczu okazuje, ułan Mikołaj Holuta był przewodnikiem kurierów Polski Podziemnej, idących przez Karpaty na Węgry. I nie on jeden, ciągnie Jan. Na zmianę z nim chodził Mikołaj Kukulak z naszej wsi, a jeszcze chyba i nasz sąsiad Homzyk, choć tego nie wiemy na pewno, tylko się domyślamy po tym, jak ojciec z nim rozmawiali.

— Jak miał na imię Homzyk? — No, przecie. .. Wasyl Gubik.

— Zaraz, zaraz, więc Gubik czy Homzyk?

Brat Jana, Teodor Holuta, wybucha śmiechem: Oj, panie Jurku, jeszcze sporo musi się pan uczyć o łemkowskim obyczaju. Nazwiska u Łemków były dla władz, bo wszelkie władze wyłącznie po nazwiskach ludzi rozpoznają. Lecz między sobą Łemkowie wołali się przydomkami. Nasz ojciec, Mikołaj Holuta, wołał się Onufer, zaś Wasyl Gubik wołał się Homzyk. Stąd to nieporozumienie.

Łemkowskie dramaty

Z Homzykiem i jego rodziną tragedia wynikła, ciągnie Jan, opierając się o chomąto zawieszone na wrotach stodoły. Było tak: pierwszej jesieni po wojnie oficerowie sowieccy i polscy po wsi chodzili i silnie namawiali do wyjazdu na Ukrainę. A cyganili! Mówili: wy przecie prawosławni Ukraińcy, tu wszystko popalone, a na Ukrainie domy na was czekają i ziemi, ile ugodno. No i wie pan, niektórzy poszli na to, a wśród nich Homzyk. Zimą ruszyły transporty. Ale już na stacji Królik pod Rymanowem trzymano przesiedleńców przez sześć tygodni na mrozie, bez paszy i chleba. To najpierw bydło zaczęło zdychać, a potem i ludzie. I tak Homzyk z rodziną wyginęli. A od tych, co przeżyli i dojechali na Ukrainę, jak wieści zaczęły dochodzić, to jeden płacz! A wracać już nie było wolno. I do dziś niektórzy tam na nich mówią: Wy takie owakie, wy Polaki!

Później, po śmierci Świerczewskiego, to już nawet nie namawiali, tylko silnie wysiedlali na zachodnie tereny. Polski oficer po wsi chodził z papierami, na każdego coś miał, pytał się: gdzie urodzeni, gdzie chrzczeni — a tu przecie cała wieś prawosławna była — co za Niemca robili? Ojciec wszystko powiedzieli praudu, a inni (Homzyk wcześniej pewnie też) bali się, czy nie będą strzeląć w tył głowy, i nic nie mówili. Na koniec oficer mówi: Tylko Holuta i Kukulak na wzgórzu praudu mówią, a reszta do wysiedlenia. Byli tacy, co do obozu w Jaworznie wtedy trafili, a stamtąd trudno było wyjść z życiem i zdrowiem.

A wszystko przez naszą łemkowską naturę, bo Łemko nie krzyczy, nie buntuje się, cała armia mu na głowę wejdzie, a on zatnie zęby i tylko mocniej naprze w chomit, kończy Jan wskazując na chomąto.  A ja dziwię się, dlaczego cała wieś była prawosławna, przecież Łemkowie od wieków byli na ogół grekokatolikami? A teraz z kolei cała wieś jest rzymskokatolicka. Jak to tak?

Opowieść Teodora

Teodor Holuta, onże mały Fecio z parowu (na prawosławnym chrzcie Fedor mu dali) , zaprasza do swego domu, naprzeciw Janowego. Aż do emerytury przez dwadzieścia siedem lat uczył w szkole podstawowej w Tylawie. Mówi jędrną literacką polszczyzną, której niejeden polityk w Warszawie powinien mu zazdrościć.

Prawosławie przyszło do wioski za sprawą prostego przypadku, a raczej wypadku. Dawno temu wszyscy tu byli grekokatolikami, lecz był kiedyś ksiądz chciwy ogromnie, a nieczuły na ludzką krzywdę. Przydarzył się wypadek: chłopak spadł z dachu podczas budowy na plebanii i połamał kości. Ksiądz dał na otarcie łez. Wtedy ludzie zbuntowali się, solidarnie poszli i poprosili o popa. To było już dawno. Natomiast z rzymskim katolicyzmem, to już sprawa polityki powojennej.

Po wojnie popa zabrakło, nie muszę panu wyjaśniać dlaczego. Zaś z Dukli przyjechał rzymski ksiądz Kotulak, kazał ustawić się Polakom i Łemkom osobno i ogłosił, że prawosławnych spowiadać nie będzie. Baby oburzone od razu wyszły. Ale że popa miało już całkiem nie być, spaloną cerkiewkę odbudowano jako kościół katolicki, zaś następca księdza Kotulaka zaczął wreszcie wszystkich  spowiadać, więc po latach ci Łemkowie, którzy przeżyli, a nie zostali wywiezieni, jakoś przylgnęli do Kościoła rzymskiego. Ale jest u nas w starszym pokoleniu do dziś pewien uraz do księży, bo dali nam wówczas odczuć, że jesteśmy chrześcijanami gorszej kategorii.

Oczy Teodora wilgotnieją: panie Jurku, do dziś pozostał w Łemkach lęk: strach przed niewłaściwą tożsamością. Wszyscy nam mówili, że my „ich”: Madziarzy i Ukraińcy, Polacy i Sowieci. A my, jak usłyszymy „jesteście nasi”, to wiemy, że albo będą brać do wojska, albo do podwód, albo do kopania rowów, albo do obozów internowania. W pierwszą wojnę najgorsi byli Madziarzy, nazywali Łemków moskofilami i piątą kolumną, całą starszyznę łemkowską wzięli do obozu w Thalerhof, skąd mało który wrócił. W drugą wojnę kilku tylko z wywiezionych Łemków wróciło z Dachau i Oświęcimia, a do tego Niemcy napuścili na nas Ukraińców. W naszej wsi przed wojną żyło blisko dwieście rodzin, w tym jedna polska , trzy żydowskie, cała reszta — Łemki. Policja ukraińska kazała się Łemkom deklarować za Ukrainą. I co pan powie: ani jedna rodzina nie podpisała listy. To policjanci się mścili: jak szedł taki drogą, każdy Łemko z daleka miał czapkę ściągać i wołać „sława Ukrainie”. Jan czapki nie ściągnął, to tak w gębę dostał, że mu spuchła, zanim do domu dobiegł.

Jan: „Sława Ukrainie” to ukraiński nauczyciel kazał nam wołać, gdy wchodził do klasy. Ale my nadal opowiadali, jak byli przyuczeni: „Sława Jezusu Christu”.

Teodor: Zaś po wojnie, to z Łemków robiono Ukraińców i w dodatku bandytów. Przecież na naszych terenach ani nie mieszkali Ukraińcy, ani nie było UPA, a jedna banda, owszem, przyszła po wojnie: spaliła kilkanaście domów, rabowała co mogła, niektórzy z bandytów mówili po polsku, a jeden, co go żołnierze zastrzelili tuż obok naszej chałupy, to madziarskie wojskowe spodnie miał na sobie. Leży dokładnie pod dzisiejszą poszerzoną szosą: o, akurat TIR nad nim przejeżdża.

Potem były dochodzenia przeciwko Łemkom. A jak prowadzono dochodzenia, to ja już nie będę panu mówił, niech pan sam sobie poczyta.

W książce Romana Chomiaka „Nasz łemkowski los” (Sądecka Oficyna Wydawnicza w Nowym Sączu, 1995) , opisane jest między innymi śledztwo, w trakcie którego pracownicy UB rozbili krzesło na głowie przesłuchiwanego Łemka. Nic w tym odkrywczego dla rodzin akowców torturowanych i rozstrzeliwanych w Warszawie, Lublinie i gdzie indziej. Lecz była jednak różnica: akowcy wiedzieli, że torturują ich ubowcy. Łemkowie wiedzieli, że dręczą ich Polacy.

Jeszcze mieszkają między nami Polacy, którzy znęcali się nad Łemkami w czterdziestych latach, a my odwracamy głowy, udajemy, że nie pamiętamy. Gdyby to działo się wśród górali w Tatrach, już by ci Polacy dawno nie żyli. A kiedy starszego brata, Wasyla, wzięli do wojska, to od razu posłali go do karnej kompanii: na Śląsku w hucie węgiel na torach przerzucał. A dlaczego? Bo Ukrainiec, podejrzany element.

I tak to jest, panie Jurku, że w Polsce nas Ukraińcami przezywali, na Ukrainie Polakami, a my przecie ni jedno, ni drugie: my tutejsi, Łemki. Więc myśmy się z naszą tożsamością kryli.

Teraz jest już bez porównania lepiej, ale przecież jeszcze w sześćdziesiątych latach, gdy pan u nas się zjawił, rodzice bali się przy panu, a nawet przy otwartych oknach, rozmawiać po łemkowsku. Bali się, bo jak ktoś podsłuchał, że nie po polsku rozmawiają, zaraz mógł dać znać do wójta. A wójta mieliśmy bardzo niedobrego. I nawet dzieci, z którymi pan się bawił, nie chciały przy panu swobodnie rozmawiać po swojemu.

Dzieci

Ewa urodziła staremu Mikołajowi trzech synów: Jana, Wasyla i Teodora. Jan z Marysią mają trzech synów: Mikołaja, Władka i Janka. Władek ożenił się z amerykańską Łemkinią i buduje domy pod Nowym Jorkiem, ale tęskni za krajem. Janek mieszka i pracuje pod Jaśliskami. Mikołaj wziął za żonę Pelagię ze wsi Polany, pobudowali się w sąsiedztwie ojca i Pela urodziła mu trzech synów: Krzysia, Jarka i Radka. Rodzina Holutów jest jedną z trzech we wsi, w której rodzice do dzieci jeszcze mówią po łemkowsku, zaś dzieci odpowiadają — jeśli w pobliżu nie ma obcych — w tym samym języku. Jak mówił Teodor, przed wojną w Tylawie takich łemkowskich rodzin było niemal dwieście.

Wojna, powojenne prześladowania, emigracja (podobno więcej jest obecnie Łemków w Nowym Jorku niż w całej Polsce) , zaś w ostatnim pokoleniu szkoła i telewizja spowodowały to, że zasięg kultury łemkowskiej, obecnej w tych górach „od zawsze”, kurczy się z roku na rok. Jeszcze stary Gocz z Zyndranowej dokonuje cudów, aby utrzymać w swej wiosce – pięć kilometrów drogą, trzy kilometry przez góry z Tylawy — skansen łemkowski, jeszcze organizuje festiwale pieśni i tańca, ale pieniędzy z Ministerstwa Kultury i z województwa jest coraz mniej, zaś stary Gocz też nie jest wieczny. A poza tym skansen nie zastąpi żywej kultury. Więc proszę Holutów, ich synów, a zwłaszcza wnuków:

Proszu was, bisiadujte po łemkywśky!

Rozmawiajcie po łemkowsku, zachowajcie swój język, to was czyni bogatszymi od sąsiadów Polaków, bo wy i tak tkwicie już mocno w polskiej kulturze, lecz teraz macie ostatnią szansę zachowania tej starej ludowej kultury, z której wyszliście. Jeszcze będą was na uniwersytety zapraszać, aby posłuchać, jak dźwięczy język Karpato- Rusinów. A dźwięczy przedziwnie: postronny słuchacz z trudem odróżni go od ukraińskiego, lecz przecież różnice są istotne. Podstawowe słowo „mówić, rozmawiać” — po ukraińsku „howoryty” — przekłada się na łemkowskie „bisidowaty”. I już stąd blisko do siedemnastowiecznej polszczyzny, wktórej słowa „biesiadować, biesiada” oznaczały rozmowę, dyskusję.

A i polszczyzna Łemków bliższa Jana Chryzostoma Paskowej niż „WC Kwadrans”. Trzeba nieźle znać podstawy składni i obyczaju językowego dawnych Polaków, aby zrozumieć najkrótszą zanotowaną przeze mnie rozmowę między Janem i Marysią Holutami:

— Zaś gdzie są?

— Zlegli przecie.

Przekłada się to na obecną polszczyznę: A gdzie matka? Poszła już spać.

Z pana to romantyk, smutno uśmiecha się Teodor Holuta, a życie ma swoje twarde prawa: za pięćdziesiąt lat tylko w encyklopediach będą o nas pisać, że byli, żyli niegdyś Łemkowie. Nawet śladu po nas nie zostanie na tych ziemiach. Ale najważniejsze jednak, że udało nam się przeżyć wojny. Bo wojna to u nas była nie jedna, nie dwie. ..

Dawne ruskie

Babcia Ewa ma prawie dziewięćdziesiąt lat i pamięta, jak do wioski w 1915 roku weszli „tamte dawne ruskie”. Chłopom dawali chleb, dzieciom cukierki, bogate byli, w czapach, w złocistych kaskach — huzary albo ułany ich nazywali. A potem była wielka bitwa, o tam za górą Dił (po polsku Dział–JJ), przez cały dzień my słyszeli huki krzyk, i Austriaki zabrali swoich na cmentarze, a po ruskich zostały góry trupów, zagrzebywane później po lasach. Już potem ruskich nie bywało, a niezadługo przyszli Polaki i Mikołaja wzięli do ułanów.

Polska

Wspomnienia z niepodległej Polski są nieliczne, bo życie w Tylawie przebiegało w miarę normalnie. Jan Holuta (rocznik 1929) pamięta biedę lat trzydziestych. Buty juchtowe w Dukli kosztowały pięć złotych, to był duży pieniądz. Najbogatszą osobą we wsi była wdowa pobierająca rentę po amerykańskim żołnierzu Łemku, poległym na zachodnim froncie. Miała tyle pieniędzy, że jej syn kupił sobie rower!  I był jeszcze drugi rower we wsi, wystrugany całkowicie z drewna przez zmyślnego stelmacha lub kołodzieja. Wypożyczał on drewniany rower po pięć groszy za jazdę. Pieniędzy u ludzi we wsi było mało, a gdyby nie Żydzi z Dukli, Rymanowa i Ropianki, którzy kupowali produkty od chłopa — za grosze, ale jednak kupowali — to by pieniędzy wcale nie było, mówi Jan.

Nasi Żydzi po łemkowsku mówili tak jak my, my ich traktowali jak sąsiadów. Antysemityzmu, jaki podobno był gdzie indziej, u nas nie bywało i dlatego to, co hitlerowcy z Żydami zrobili, to kary boskiej na to mało.

Żydzi

Latem 1942 roku, pamięta Jan Holuta, Żydzi w dukielskim getcie silnie już głodem przymierali, toteż radowali się ogromnie, gdy niemieccy żandarmi kazali im na ciężarówki siadać. Przejeżdżali koło domu, machali do nas, wołali, że na roboty do Słowacji jadą. Ale my już wiedzieli, jakie to roboty Niemcy im szykują, bo kilka dni wcześniej przywieżli junaków z hufca pracy do kopania dołu na łące za Kanasówką, gdzie ja konie pasał. Więc pobiegli my na górę — ojciec ze mną i jeszcze z wujkiem — i już w drodze słyszymy żydowski lament „uu-uu-uu” aż się po górach niesie. Na szczycie Kanasówki za buk my się schowali i patrzymy: Żydów żandarmi zgonili na jedno miejsce, po dziesięciu odprowadzają, każą się rozbierać do naga, i pojedynczo wpędzają na deskę w poprzek dołu, a tam żandarm strzela w plecy. Nie doczekali my końca katowni, tak że tylko z opowiadań wiem, że na koniec żandarmi kazali junakowi dobić łopatą ruszające się jeszcze ciało, on odmówił, to jego też zastrzelili nad rowem. Dół zasypali, ale po miesiącu ziemia się w tym miejscu zapadła i na łąki wypłynęła cuchnąca ropa. Konie tamtędy nawet przejść nie chciały, rwały się z rąk gorzej niż przed wilkami. Niemcy znów przyjechali, posypali grubo jakimś proszkiem, i tak już zostało.

Jedziemy traktorem z Janem i jego wnukami Krzysiem i Jarkiem. Chłopcy byli tu już ze mną poprzednio, wiedzą, że my, chrześcijanie, nie powinniśmy modlić się nad żydowskimi grobami, bo Żydzi uważają to za bluźnierstwo. Jako wyraz pamięci, każdy z nas położy w miejscu kaźni kamyk podniesiony z leśnej drogi. Traktor skręca w las, gdzie niegdyś była łąka, na której Wanio konie pasał. Prostokątne betonowe obramowanie zarosło chwastami (gmina nie ma pieniędzy, dla Fundacji Nissenbauma widać za daleko z Warszawy) , pionowa tablica, na niej sporo już nałożonych kamyków, napis po polsku i w jidysz oznajmia: „W bratniej mogile spoczywa tutaj przeszło 500 Żydów z Dukli i Rymanowa, którzy zginęli śmiercią męnczeńską z rąk niemieckich morderców 13 sierpnia 1942”.

A teraz, panie Jurku, chcę, żeby pan i wnuki wiedzieli: jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam. Jan odciąga nas w las o kilkanaście kroków w kierunku wschodnim i pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. Dwóch młodych Żydów uciekło z transportu. To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach aż do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi ich złapali. Łemko furman saniami później wiózł żandarmów z nimi aż tutaj i opowiadał, jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą. Może kto będzie o nich pytał. Tak jak o poległych Niemców niedawno mnie pytali.

Niemcy

Aby zacząć Janową opowieść o Niemcach, musimy podejść ponownie pod górę parowu, gdzie leży sowiecki żołnierzyk trafiony odłamkiem z moździerza. Stajemy twarzą do wioski w dole, rozciągniętej wzdłuż szosy o niecały kilometr od nas. Obejścia Holutów widzimy stąd jak na dłoni, zaś Jan opowiada:

Latem czterdziestego czwartego roku, gdy sowiecka ofensywa już była niedaleko, Niemcy silnie się umacniali w tych górach. Stąd, panie Jurku, pod górę jak pójdą, to wejdą na Wyrch (Wierch – J. J.), a następna góra — Wapno. Tam pod osłoną lasu Niemcy zbudowali masę bunkrów. Sowieci później tak zrąbali Wapno katiuszami, że ani jedno drzewo nie ocalało, a co dopiero żołnierze. W następną wiosnę, jak słońce przygrzało, to od Wapna taki trupi zaduch poszedł, że my z całej wsi się zebrali i trupy niemieckie pościągali, kablami telefonicznymi za nogi, do wspólnego dołu. Setki tego ściągnęli, a ile tam jeszcze pod ziemią zostało, nikt panu nie powie.

Zaś jak obrócą się w stronę granicy, to Kanasówkę widać, gdzie była druga linia niemiecka. To stamtąd jesienią moździerze biły po nadbiegających od Wyrchu sołdatach i po nas w potoku.

W naszym gospodarstwie rozłożył się sztab tej jednostki, która obmierzała i umacniała góry. Swój samochód, który zwali kubelwagon (Kubelwagen, potoczna nazwa niemieckiego łazika-amfibii  J. J.), na noc wprowadzali przodem do tunelu, który wykopali w ziemi przy naszej studni. I jeździli tym autem major i porucznik z kierowcą. Aż jednego dnia pojechali na Słowację, a wrócili już ciężarówką, owinięte w prześcieradła. Wylecieli na partyzanckiej minie. Następnego dnia oficerów owinęli w czerwone płachty ze swastyką, kierowcę w białą płachtę, i wywieźli w górę parowu na polankę przy potoku, każdemu podłożyli pod głowę butelkę z jego wojskową metryką, i zakopali. O tu, panie Jurku, jak popatrzą uważnie, zobaczą trzy zaklęsłe miejsca, bo groby na starość zapadają się. W pięćdziesiątych latach przyszedł do wsi list z NRF-u, w nim dokładna mapa wsi z potokiem i okolicą, krzyżykiem zaznaczone groby i pytanie, co z tymi grobami się stało. Musowo rodziny tych poległych chciały wiedzieć. Ja by nawet odpisał, że są jak były, ale kto w pięćdziesiątych latach chciał do NRF-u listy pisać? Zaraz by milicja zaczęła chodzić po wsi i pytać. A ze dwa lata temu, to z Warszawy Niemcy autem przyjechali, chyba że z ambasady, ja ich traktorem tu na górę wciągnął, pytali — ja odpowiadał, i potem to żadnej wiadomości już od nich nie miał. Widać Niemcy też mają oszczędności budżetowe, czy jak? Ale coś najbardziej mi się wydaje, że rodziny tych Niemców wymarły i nie ma komu sprawy dopilnować.

Jan rozgląda się po górach jasnymi, dobrymi oczami, w których czasami migocze iskierka uśmiechu, zaś ja myślę, że chyba już wyjdzie na to, że on z wnukami zostaną jedynymi opiekunami bezimiennych grobów w tej okolicy — dwóch żydowskich, dwóch sowieckich i trzech niemieckich.

Sowieci

Takich rodzin jak Holutowie przydałoby się więcej na tej ziemi przeoranej wojnami i podłością ludzką. Teodor mówi, że sami Sowieci przyznawali się do straty  dwustu tysięcy żołnierzy na 20-kilometrowym odcinku od Doliny Śmierci pod Duklą po granicę słowacką. Czyni to dziesięć tysięcy poległych na każdy kilometr zdobytego terenu. Jan opowiada, jak płakali żołnierze 38-ej armii generała Moskalenki, mówiąc, że bat’ko Stalin posyła ich na wygubienie, bo żaden Ukrainiec nie ma prawa wojny przeżyć, a oni są wszak z Frontu Ukraińskiego. Oficerowie NKWD gnali 18-latków w furażerkach na niemieckie gniazda karabinów maszynowych w nadziei, że Niemcom w końcu przecie amunicji zabraknie.

Będziemy się żegnać

Dość wspomnień, nie psujmy humorów. Dziś wspólna kolacja z Holutami, jutro będziemy się żegnać. Z Janem, Teodorem i Mikołajem ucałujemy się po trzykroć w usta, jak mężczyznom przystało. Babcię Ewę, Marysię i Pelę ucałuję w policzki; chłopców Krzysia, Jarka i Radka w czoło. Niektórym oczy będą się błyszczeć, bo Holutowie mają oczy na mokrym miejscu. Dwa lata temu przy pożegnaniu Babcia Ewa trochę się popłakała i powiedziała po łemkowsku coś, co zawstydzona Marysia musiała mi przetłumaczyć: „Babcia mówią, że pierwszego całkiem porządnego Polaka w życiu spotkali”. W owej wypowiedzi było z pewnością więcej emocji niż prawdy. A jednak … Może od czasu do czasu powinniśmy przejrzeć się w lustrze, czy nie zobaczymy rysów, których – my, Polacy – pwinniśmy się wreszcie pozbyć?

Koniec

    Zapada najkrótsza noc w roku. Idę jeszcze raz w górę parowu na Wyrch, by o zmroku spojrzeć w dół na Tylawę. Nieodstępny wiejski kundel Gucio uwielbia takie spacery. Przechodzimy obok kamienia, gdzie zagrzebano piszczele staryka, wchodzimy w czeluść parowu i dochodzimy do niemieckich grobów, gdy Gucio staje jak wmurowany z łapą uniesioną na znak, że coś tam jest. Naglę jeży się przerażony i skowycząc, z tupotem łap po kamieniach, pędzi z powrotem do wsi. Robi się całkiem ciemno i trochę straszno. Przyspieszam kroku, oglądając się raz wraz przez ramię, lecz w ciemności i tak nic nie widać. Jeszcze tylko chaszcze, pod którymi śpi żołnierzyk w furażerce i już w ciemności bieleje prosta droga na Wyrch. 

    Rozglądam się wokół: Kiczurka i Kanasówka, Wapno i Ździary, Dił i Kiczera patrzą na mnie czarnymi oczodołami, a pod każdym drzewem, pod każdą kępą tarniny leży żołnierz, ‚partyzan’, lub cywil: ruski lub niemiecki, ukraiński, łemkowski lub polski, słowacki, madziarski lub żydowski. Oni też patrzą w dół, ku Tylawie, gdziezaczynają właśnie gasnąć światła po domach, a wraz z nimi – po cichu i bez krzyku, jak to zwykle u Łemków – gasną resztki języka i kultury, które kwitły w tych górach „od zawsze”. Nie za pięćdziesiąt lat, może znacznie wcześniej, nie zostanie po nich śladu. I to będzie ostatnia już góra łemkowskich nieszczęść.

                                                                                                             Jerzy Jastrzębowski

    PS: Fakty przytoczone w wypowiedziach świadków wydarzeń nie były weryfikowane ze źródłami historycznymi. Zamierzeniem autora było przedstawienie historii byłej łemkowskiej wsi w Beskidach w sposób, w jaki zanotowana ona została w pamięci czterech kolejnych pokoleń tylawskiej rodziny Holutów.