Dzienne archiwum: 17 lipca 2013

Mówimy Ukraina, a w domyśle Moskwa

ZAPISKI Z PODRÓŻY Kto wygrał wojnę krymską, czyli różne wizje historii Mówimy Ukraina, a w domyśle Moskwa Przewodniczka Ina, stojąc przy fragmencie murów obronnych Chersonia, opisuje historię ziem u ujścia Dniepru do Morza Czarnego. Mówi, że już w 1734 roku wielkiej imperatrycy Katarzynie II udało się wynegocjować te ziemie od Turcji. Zdumiony takim uproszczeniem historii Rosji mówię, że przecież Katarzyna była wówczas kilkuletnią dziewczynką, carycą miała stać się dopiero trzydzieści lat potem, a ziemie u ujścia Dniepru „wynegocjował” znacznie później jej faworyt książę Grigorij Potiomkin z pomocą sił zbrojnych. Ina reaguje agresywnie, pytając, czy na pewno znam datę urodzin carycy (nie znam), po czym mówi, że przecież car Piotr Wielki i caryca Katarzyna II panowali przez większość XVIII stulecia, rok 1734 przypadł już zaś po śmierci tego pierwszego. No więc?

Wieczorem owego dnia w czasie wyprawy na jedną z wysp na Dnieprze Ina załamuje się, gdy wyciągam karteczkę z imionami sześciorga caryc i carów panujących w długim okresie przedzielającym ową znamienitą dwójkę: Katarzyna I, Piotr II, Anna, Iwan, Elżbieta, Piotr III. Mówi: nas jakoś inaczej uczono historii.

Ignorancję spotyka się wszędzie, lecz w tym przypadku chodzi o coś znacznie ważniejszego niż niewiedza jednej osoby. Oto stoimy pod murami historycznego miasta w południowej Ukrainie, lecz spieramy się o historię Rosji. Mówimy po rosyjsku – ona jak Rosjanka, ja – jak to Polak. I ta rosyjskojęzyczna Ukrainka przyznaje, że dla jej pokolenia (do sowieckiej szkoły chodziła za późnego Breżniewa) liczyli się w szkole i w życiu władcy silni, pomnażający domeny Rosji. Gdzie stąpnie noga rosyjskiego żołnierza, ta ziemia nasza – mówiła Katarzyna II. O innych władcach historia nie mówiła. Pomyślmy w tym miejscu o Putinie.

Wyprawa studyjna na Ukrainę grupy entuzjastów z Ogrodu Sztuk i Nauk przy Muzeum Iwaszkiewiczów w Stawisku pod Warszawą przemierzyła w maju i czerwcu około pięciu tysięcy kilometrów na Ukrainie – od Łucka do Jałty, od Sewastopola i Odessy po Lwów. Każdy interesował się swoją dziedziną, historia była jedną z nich. Ja starałem się zrozumieć, jak sowieckie wychowanie i wykształcenie w dawnym ZSRR odbija się na stereotypach myślowych obecnych obywateli Ukrainy. Bo też przy tak szerokiej marszrucie należy mówić raczej o obywatelach niż o Ukraińcach.

W Sewastopolu i Bałakławie naszym przewodnikiem był Andriej, według jego słów – potomek rodziny polskiej osiedlonej na Krymie w 1862 roku. W przeciwieństwie do nieszczęsnej Iny bystry i dobrze wykształcony (obrazowan na istorii – z wykształceniem historycznym), dawno już stracił związki z polskością i jest Rosjaninem krymskim, obywatelem Ukrainy. To moja subiektywna ocena; pytać się o tożsamość etniczną na Ukrainie jest grubym nietaktem!

Rozmowa z Andriejem byłaprzyjemnością, przetykaną jednak niespodziankami. Oto w Bałakławie, miejscu słynnej szarży brytyjskiej lekkokonnej brygady w czasie wojny krymskiej (porównywalnej do szarży naszych szwoleżerów gwardii pod Somosierrą), Andrieja interpretacja historii różni się zasadniczo od wersji europejskiej, choć fakty podaje identyczne. Wyruszyło do szarży 673 jeźdźców, powróciło żywych mniej niż 200. Lecz Andriej twierdzi, że Anglicy przegrali z kretesem; nie wie o tym, że po samobójczej szarży wycięli załogę baterii rosyjskich, wie jedynie, że zwycięzcami byli huzarzy i dragonicarscy, na których cześć rząd rosyjski wzniósł dwa obeliski przy szosie (obelisk ku czci poległych lekkokonnych Brytyjczycy wznieśli na odległym od szosy wzgórzu). Tymczasem owi huzarzy i dragoni ustąpili z pola owego październikowego dnia 1854 roku, nie broniąc swych artylerzystów, o czym informuje każdy podręcznik zachodnioeuropejski, a również Internet.

Rozbrat z europejską świadomością historyczną notuję również przy omawianiu ogólniejszych spraw wojny krymskiej. Dla Andrieja (chyba też dla innych Rosjan) była to wojna nierozstrzygnięta, a być może nawet zwycięska dla Rosji. Wprawdzie Sewastopol utracili na jakiś czas, lecz w ostatniej chwili zdążyli zdobyć na słabych Turkach twierdzę Kars na Kaukazie, którą później udało im się wymienić na Sewastopol. Ulegli co prawda presji państw sojuszniczych i zgodzili się w traktacie pokojowym na neutralizację Morza Czarnego, lecz po klęsce Francji w wojnie z Niemcami w 1871 roku Rosja wypowiedziała ów traktat. Czyli ostatecznie niczego nie straciliśmy – konkluduje Andriej. Jak Rosja mogła wypowiedzieć traktat, pytam zdumiony? Ano tak, zawiera się i respektuje traktaty z silnymi przeciwnikami, rewiduje traktaty ze słabymi. Przy całej mojej sympatii dla Andrieja z Krymu jest to mentalność Andrieja Gromyki z ZSRR, i warto o tym pamiętać, słuchając aksamitno-twardych wypowiedzi Siergieja Ławrowa, obecnego ministra spraw zagranicznych Rosji.

Wątek łamania traktatów przenosi nas ponownie do Bałakławy. Andriej wyjaśnia: jeszcze niedawno na wycieczkę do Sewastopola potrzebna by nam była specjalna przepustka rosyjskich władz wojskowych. Do Bałakławy przepustki nie dostałby nikt, również ja, mieszkaniec Sewastopola. Bałakława była bazą nuklearnych łodzi podwodnych Floty Czarnomorskiej. Tych łodzi oficjalnie nie było, ponieważ ZSRR podpisał układ o denuklearyzacji Morza Czarnego. W rzeczywistości były ukryte w tunelach skalnych zatoki bałakławskiej, w każdej chwili gotowe do odpalenia rakiet z głowicami jądrowymi. Andriej pokazuje nam tunele wyrąbane w skalnym górotworze nadmorskim, niewidoczne dla satelitów, widoczne tylko dla oczu patrzących z Bałakławy. Andriej nie pochwala akcji rządu sowieckiego, przyznaje, że było to wiarołomstwo. Lecz z błysku oka domyślam się, że jest jednak dumy. W domyśle: nas, Rosjan (obecnie obywateli Autonomicznej Republiki Krymu w obrębie państwa ukraińskiego), Zachód próbował zażyć z prawa i z lewa, a myśmy tak czy owak stawiali na swoim. Aż do rozpadu ZSRR.

W powyższych notatkach nie odkryłem Ameryki, nie odkryłem Rosji. Rozmowy z dwiema czy pięcioma osobami nie stanowią podstawy dla uogólnień. Dla historyków i politologów są to sprawy znane w skali makro, rzadko jednak występują one w tak krystalicznie czystej postaci jak w powyższych rozmowach. Jeśli założyć, że przekonania wyrażane przez moich rozmówców podzielane są przez innych ludzi pamiętających czasy potęgi ZSRR, jeśli pamiętać, że carowie zarówno biali, jak i czerwoni oceniani bywali przez poddanych według kryterium siły i zaborczości władzy i że sprawa ta uległa odwróceniu dopiero za Gorbaczowa piętnaście lat temu, można zastanowić się nad przyszłością Rosji putinowskiej i rosyjskojęzycznej części Ukrainy. Poparcie społeczne dla silnej i zaborczej władzy chyba istnieje nadal, przynajmniej wśród pokoleń starszego i średniego. Będą one musiały wymrzeć, zanim sprawy przybiorą bardziej europejski, z naszego punktu widzenia, wymiar.

JERZY JASTRZĘBOWSKI Autor jest niezależnym publicystą

Gorący kartofel Europy

POLSKA W OCZACH ŚWIATA

Gorący kartofel Europy

źródło: Nieznane

RYS. JANUSZ KAPUSTA Wszyscy sprzysięgli się przeciw Polsce i Polakom. Chirac nas beszta, Giscard odbiera Niceę, Schröder poucza, Bush nie daje wiz, Rosjanie oskarżają o proamerykańską stronniczość, Blair… Czym można by Blaira obciążyć? Czyż nie jest to – w karykaturalnej przesadzie – obraz przekonań przeciętnego zjadacza chleba w naszym kraju?

Zanim zaczniemy jednak kpić z biednego Polaka, przywołajmy parę przykładów nastawień zagranicy do nas w ciągu ubiegłych pokoleń.

Klasycy

Młodzi Marks i Engels wykazywali zrozumienie dla polskich dążeń niepodległościowych i biadali nad uciśnionym narodem Lechitów. Lecz już w 1847 roku, w czasie londyńskiego wiecu w 17. rocznicę wybuchu powstania listopadowego pada pierwsze ostrzeżenie. Oto wyjątek z przemówienia Marksa (cytuję za „Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, tom IV, Książka i Wiedza, Warszawa 1962 r.): „Zjednoczenie i braterstwo narodów jest frazesem, który mają dziś na ustach wszystkie partie, a w szczególności burżuazyjni rzecznicy wolnego handlu. (…) Dawna Polska istotnie zginęła i my mniej niż ktokolwiek inny pragniemy jej odbudowania”.

Owo wydanie klasyków nie przypadkiem opuściło późniejszą korespondencję Engelsa, w której wyraża on skrajne rozczarowanie Polakami, którzy – miast angażować się w walkę klas – wykazują przesadną skłonność do konspirowania niepodległościowego. W owym późnym materiale, wydrukowanym w Polsce w minimalnym nakładzie dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, Engels ubolewa, że nadgorliwi w swych niepodległościowych rojeniach Polacy stanowią barierę uniemożliwiającą wielkiemu proletariatowi Niemiec podanie dłoni młodemu proletariatowi Rosji dla ostatecznego zwycięstwa rewolucji europejskiej. Engels zaleca rozsiedlenie polskiego elementu etnicznego z dużych miast obu zaborów po wsiach, tak aby – rozrzedzeni i izolowani – Polacy nie stanowili siły zapalnej. Późny Engels był najradykalniejszym polakożercą do czasu Hitlera i Himmlera.

A więc klasycy byli za, a nawet przeciw, i na szczęście mamy ich już z głowy.

Wielka Brytania

Polscy negocjatorzy na peryferiach Wersalu (takie nam miejsce historia wyznaczyła) w 1919 r. wiele mogliby powiedzieć o stanowisku premiera Wielkiej Brytanii – wówczas nie tylko królestwa, lecz również cesarstwa – Davida Lloyda George’a w sprawie zachodnich granic odradzającej się Polski. Wszystko, co mógł – Śląsk, Gdańsk, Warmię z Elblągiem – oddawał Niemcom. Miał swoje powody, lecz za sprawą wrednej brytyjskiej dyplomacji Ślązacy musieli trzykrotnie iść do powstania, by uratować część Śląska dla Polski. W 1920 roku, gdy dywizje komandarma Tuchaczewskiego parły na Warszawę, brytyjscy dokerzy nie dopuścili do ładowania na statki broni przeznaczonej do obrony Polski przed bolszewikami.

W 1997 roku zwróciłem się do mojego kolegi w Kanadzie, absolwenta świetnej akademii wojskowej w Sandhurst i emerytowanego oficera armii brytyjskiej, z prośbą o opis stereotypu brytyjskich wyobrażeń o takich słowiańskich nacjach, jak Polacy i Rosjanie. Kapitan T. H. zaczął od wprowadzenia poprawek do mojego pytania (całość rozmowy ukazała się drukiem w „Plusie Minusie” 20 – 21 lutego 1997 r.). Cytuję fragment:

– Polacy i Rosjanie to przecież nie Słowianie! Słowianami nazywamy tę bezkształtną masę narodowości, zamieszkujących Bałkany na południe od Karpat. Słowianie zajmują się głównie podrzynaniem sobie gardeł. (…) Przecież nie powiesz mi, że Rosjanie są Słowianami! Rosjanie to wielki naród. Cokolwiek czynią, dobrego lub złego, ma wpływ na cały świat.

– A polski naród?

– Przykro mi to mówić i proszę, nie cytuj tego jako mojego poglądu, ale wśród wielu Anglików utarło się przekonanie, że Polacy to nie naród, lecz hałastra (rabble). Mężnie się biją, jeśli dać im dobrych oficerów. Lecz poza tym… Przecież to Polacy byli w historii źródłem ciągłych konfliktów między Rosją i Niemcami?

Francja

Mój kpiarski artykuł („Rzeczpospolita” z 26 sierpnia 2004 r.) o bohaterskim powstaniu paryskim w 1944 roku wywołał komentarze, w tym przypuszczenie, że muszę nienawidzić Francuzów, jeśli ich postawy tak ostro krytykuję. Nic bardziej mylnego: krytyka i kpina nie są znamionami nienawiści. Odezwała się niezawodna w tych sprawach „Gazeta Wyborcza” piórem Marka Beylina stająca w obronie uciśnionych i wzgardzonych – Francuzów oczywiście, nie Polaków.

Wbrew obrońcom uciśnionych dodam jednak, że gdy rząd francuski wymógł przeniesienie rządu generała Sikorskiego z Paryża do Angers, obstawił Polaków agentami kontrwywiadu po to, aby nie pogarszali sytuacji, drażniąc swą obecnością „rząd pana Hitlera”. Czołgi niedobrego „pana Hitlera” wkrótce jednak podeszły pod Paryż.

Rosja

Rosja carska chciała Polaków po prostu zrusyfikować, uprawosławić i strawić. Pod koniec XIX wieku wydawała się bliska osiągnięcia tego celu. Opisy wiernopoddańczych hołdów składanych carowi i samodzierżcy „wsiej Rossii” Mikołajowi II przez pokornych przedstawicieli ludu Warszawy w czasie wizyty Jego Majestatu w stolicy „priwislenskogo kraju” w roku 1896 utwierdzają mnie w tym przekonaniu. Na szczęście zabrakło im czasu.

Czy zgorszę czytelników twierdząc, że trzeźwiejszy pogląd w sprawie Polaków miał Stalin? Gdy zdrajcy ojczyzny Alfred Lampe i Wanda Wasilewska skierowali doń wiernopoddańczy adres upraszając, aby zechciał kraj nad Wisłą włączyć do ZSRR jako kolejną sowiecką republikę, dał im odpowiedź wymijającą. Później zaś miał wypowiedzieć owe słynne słowa: „Komunizm pasuje do Polski niczym siodło do krowy”. Polska miała być pod sowieckim butem, lecz nigdy w bucie. Uwierałaby. Miał rację Josif Dżugaszwili, i ani słowa więcej, aby nie narazić się obrońcom uciśnionych i wzgardzonych – Rosjan oczywiście, nie Polaków.

Gdzież więc znaleźć przyjaciół stojących twardo w każdej sytuacji na stanowisku obrony polskich interesów?

Stany Zjednoczone

Tak by się tylko zdawało. Powszechnie znane jest zdjęcie premiera Stanisława Mikołajczyka z prezydentem Franklinem D. Rooseveltem w Białym Domu w czerwcu 1944 roku. Armia Czerwona wkroczyła właśnie na tereny przedwojennej Rzeczypospolitej, NKWD rozbrajał oddziały AK, oficerów wysyłając na odpoczynek do łagrów, zaś żołnierzy wcielając do oddziałów Berlinga. Po napiętej twarzy i nienaturalnym uśmiechu Mikołajczyka widać, jak źle czuł się w roli petenta błagającego Roosevelta o interwencję u Stalina. Przecież to były przedwojenne ziemie Rzeczypospolitej! Uśmiechnięty Roosevelt ściska dłoń polskiego premiera mówiąc mu, że Polska wyjdzie z wojny nieuszczuplona (undiminished). Wkrótce po owej rozmowie, jak dzisiaj wiemy z archiwów Departamentu Stanu, Roosevelt wysłał do Wujka Józia (tak do końca życia nazywał Stalina, a obecny w czasie takich wypowiedzi Churchill podobno wzdrygał się niedyplomatycznie) szyfrogram stwierdzający, że w ocenie Waszyngtonu Polaków da się jednak ułagodzić i przekonać, aby przystali na warunki sowieckie. W miesiąc później Sowieci patronowali utworzeniu w Lublinie marionetkowego PKWN.

Najbardziej jednak dla Ameryki charakterystycznym objawem lekceważenia losów Polski był rozwój wydarzeń na giełdzie nowojorskiej. W ciągu miesiąca – od ataku Rzeszy na Francję do upadku Paryża w czerwcu 1940 roku – wskaźnik Dow Jones spadł katastrofalnie – o 23 procent. Interpretacja: wali się dotychczasowy porządek w Europie, ci zwariowani Europejczycy będą teraz próbowali wciągnąć USA do swojej wojny (USA nie angażowały się w konflikt aż do japońskiego ataku na Pearl Harbor w 18 miesięcy później). Natomiast w ciągu miesiąca od ataku Rzeszy na Polskę do dnia następnego po upadku Warszawy wskaźnik Dow Jones radośnie pomaszerował w górę o 13,9 procent. Interpretacja: nareszcie w tej zwariowanej Europie będzie spokój, wielkie Niemcy jak zwykle podzielą się zdobyczą i wpływami z wielką Rosją i można będzie wreszcie z obiema stronami robić interesy. W USA do czasu wojny, czyli – dla Amerykanów – do 1941 roku, etniczni Niemcy cieszyli się ogromnymi wpływami i poważaniem, dopiero wojna zmieniła ten stan.

Dostarczyłem pozornie niezbitych dowodów na skalę lekceważenia i krzywd wyrządzanych biednej Polsce przez wielki świat. Czas zabrać się do tychże dowodów od podszewki.

Najlepiej od 400 lat

Po pierwsze, są to wszystko reakcje obcych na zastaną sytuację. Przez blisko dwa stulecia w świadomości Zachodu Polska była albo pustym dźwiękiem, bez odzwierciedlenia w życiu praktycznym, albo istniała jako twór wasalny, albo też jako państwo słabe i skłócone z sąsiadami. Fakt, że to nie my chcieliśmy się kłócić, przekraczał zdolność percepcji przeciętnego inteligenta i burżua, czytających gazety w Paryżu lub Londynie. W ich rozumieniu Polacy od czasu do czasu wywoływali burdy, to z Rosjanami, to z Prusakami, i potem jako niedobitki – pokrwawieni, głodni i obdarci – zjawiali się na ich progu. Trzeba ich było nakarmić i gdzieś schować, aby swą obecnością nie prowokowali Niemców lub Rosjan.

Byliśmy przez wiele pokoleń niczym gorący kartofel – zbyt duży, by go połknąć i strawić, zbyt słaby, aby się z nim liczyć. Poza przejściowymi okresami entuzjazmu (po powstaniu listopadowym i w czasie stanu wojennego dwadzieścia parę lat temu) wielu na Zachodzie nie mogło pojąć, dlaczego to dziwne plemię nie zdecyduje się wreszcie, czy chce być poddanymi Niemiec, czy wielkiej Rosji. Wyobraźmy sobie przeciętnego polskiego zjadacza chleba pytanego o jego stosunek do mężnych obywateli Paragwaju, którzy okresowo (fakt historyczny!) szli do boju ze znacznie potężniejszymi wojskami Argentyny, Brazylii, Boliwii i dostawali od nich krwawe baty. Pierwszym historykiem, przynoszącym Anglosasom psychologiczną, nie tylko faktyczną prawdę o motywach działań Polaków w XX wieku, był Norman Davies, pierwszym autorem-publicystą, który to również rozumiał – Timothy Garton Ash. Ale oni stali się szerzej znani na Zachodzie dopiero przed kilkunastu laty! A potrzeba co najmniej dwóch pokoleń, aby prawda o Polsce zapadła głębiej w pamięć Zachodu.

Zasięgałem w przeszłości opinii nie byle jakich mistrzów: wpierw Stefana Kieniewicza i Tadeusza Łepkowskiego, później – z rzadka – Aleksandra Gieysztora, wreszcie – Antoniego Mączaka. Zapamiętałem ich zbiorową mądrość: jeśli Polsce uda się wyślizgnąć z objęć sowieckich i dobić do członkostwa w NATO i Unii Europejskiej (za życia pierwszych dwóch wydawało się to czystym rojeniem), znajdziemy się w najkorzystniejszej koniunkcji strategicznej od czterystu lat. Obecnie ta koniunkcja jest faktem i żadne szaleństwa tak zwanej na wyrost klasy politycznej od optymizmu mnie nie odwiodą. W Europie nastąpiła rewolucja odwrotna od tej, o której marzyli przytoczeni na wstępie klasycy. Skończyła się też nasza rola jako gorącego kartofla, którego najważniejszym zadaniem było nie dać się wchłonąć i strawić potężniejszym sąsiadom. Spójrzmy na losy Czeczenów, przekonamy się, co nam mogło grozić, gdyby nam się nie udało.

Strach przed obcymi?

Naród czy społeczeństwo obywatelskie? I jedno, i drugie. Narodowa przeszłość może przynosić współczesnym sporo mądrości, ale bywa też nośnikiem strachu przed obcymi. Jak temu zaradzić?

Anna Wolff-Powęska w „Gazecie Wyborczej” z 11 – 12 września pisze o straszeniu Niemców przez Sejm i wykazuje bezsensowność i szkodliwość uchwały o reparacjach wojennych. Przykłady i argumenty przytaczane przez panią profesor są bez zarzutu, lecz całość wywodu cierpi na zasadniczy mankament: jest on wyrwany z kontekstu. Pomijanie kompleksu polskiej krzywdy, przeciwstawionej niemieckiej bucie (Erika Steinbach wskrzesiła kolejny odwieczny stereotyp!) prowadzi do szlachetnego wołania na puszczy.

Powiedzmy sobie szczerze: Polska jest zbyt słaba, aby przepchnąć w Unii decyzje wbrew woli Niemiec i Francji, lecz jest jednocześnie zbyt duża, aby pozwolić się lekceważyć. Zaryzykuję wielkie uproszczenie: jeśli w ciągu najbliższego pokolenia uda nam się podnieść produkt krajowy brutto do poziomu 75 procent średniej unijnej, utrzymać liczbę ludności w wysokości około czterdziestu milionów (to akurat może okazać się trudne bez zaplanowanej masowej imigracji Ukraińców i Białorusinów do Polski – oni świetnie się aklimatyzują), nie dopuścić do zapaści służby zdrowia i systemu edukacji narodowej oraz stworzyć małe, lecz sprawne siły szybkiego reagowania – będziemy się mogli uśmiać, gdy jakiś przyszły Chirac lub Schröder zechce nas lekceważyć. A co do uchwały sejmowej, może jednak na dwoje babka wróżyła: od czasu do czasu nie zaszkodzi tupnąć, jeśli ma się dobrą dyplomację, która – z uśmiechem oczywiście – wszystko to adresatom wytłumaczy. –

 

‚Gorący kartofel Europy’

23 października 2004 | Plus Minus | RD
LISTY‚Gorący kartofel Europy ‚Pod tym tytułem ukazał się w „Rzeczpospolitej” („Plus Minus” 9 – 10 października) artykuł Jerzego Jastrzębowskiego na temat opinii o Polsce. Rozumiem, że w krótkim tekście, obok trafnych spostrzeżeń, mogą się też znaleźć uwagi uproszczone. Jednak trudno się zgodzić ze stwierdzeniami po prostu nieprawdziwymi czy metodologicznie nieuprawnionymi. Nie jest więc prawdą opinia, że Marks i Engels w latach 40. XIX wieku „wykazywali zrozumienie dla polskich dążeń niepodległościowych”, ale później Engels „wyraża… skrajne rozczarowanie Polakami”. Jastrzębowski powołuje się na bałamutne wydania korespondencji Marksa i Engelsa z 1962 r. i bliżej nieokreślone wydanie z drugiej połowy lat 70. XX w. Bałamutność polega na przemilczeniu niewygodnych dla ówczesnej cenzury stwierdzeń Marksa i Engelsa. Nieprawdziwy jest pogląd, że obaj teoretycy i działacze pod koniec wieku stali się nie tylko wrogami Polaków, ba „późniejszy Engels” – zdaniem Jerzego Jastrzębowskiego – „był najradykalniejszym polakożercą”! Ta ocena rozmija się z elementarną wiedzą. Oczywiście, w różnych okresach życia zwłaszcza Engels miał różne poglądy na „kwestię polską” w zależności od tego, jaka była sytuacja polityczna, układ sił społecznych w Europie itp. Ale to właśnie „późniejszy Engels” i Marks do mityngu w Genewie skierowali z okazji 50-lecia „Rewolucji Polskiej” 1830 roku słynny list: „Okrzyk: ČNiech żyje Polska!C, który rozległ się wówczas w całej Europie Zachodniej, nie był wyłącznie daniną sympatii i podziwu dla bojowników patriotycznych, brutalną siłą zgniecionych. Okrzykiem tym witano naród, którego wszystkie powstania – tak dla niego samego fatalne – zatrzymywały zawsze pochód kontrrewolucji, naród, którego najlepsi synowie nie zaprzestali nigdy wojny odpornej, walcząc wszędzie pod sztandarem rewolucji ludowych. Z drugiej znów strony, podział Polski wzmocnił Święte Przymierze, tę maskę hegemonii cara nad wszystkimi rządami Europy. Okrzyk więc: ČNiech żyje Polska!C, mówi sam przez się: śmierć Świętemu Przymierzu, śmierć despotyzmowi militarnemu Rosji, Prus i Austrii, śmierć panowaniu mongolskiemu nad społeczeństwem nowożytnym!” (Londyn, 27 list. 1880 r. Marks, Engels, „Dzieła” t. 19).

Gdyby Marks i Engels, pomijając ich błędne teorie na temat kapitalizmu i socjalizmu, tylko tyle powiedzieli o Polsce, to i tak ta wypowiedź – nie tylko zgodna z faktami, a nawet profetyczna (w odniesieniu do 1920, 1939, 1944 i 1981), lecz także najgłębiej sprawiedliwa – nie może być przemilczana.

Powoływanie się na jakiegoś oficera brytyjskiego na temat Polaków, jak to czyni Jerzy Jastrzębowski, to przecież nieuprawnione uogólnienie, krzywdzące również dla wielu uczciwych Anglików i setek tysięcy Angielek, które (jak moja kuzynka) poślubiły Polaków jako mężnych ludzi, dobrych fachowców i zaradnych życiowo mężów i ojców.

Polacy, jak członkowie innych narodów, są różni i nie ma potrzeby popadania w kompleksy, bo to przecież nie polski król kazał zamordować kilka kolejnych żon jak znany władca W. Brytanii, to nie w Polsce, lecz w Anglii i we Francji były rzezie na tle religijnym, i to nie Polacy, lecz inni zdradzili nas zarówno w 1939, jak i w latach 1943 – 1945.

Warto też przypomnieć niektórym Europejczykom, gdy dziś manifestują swoją megalomanię, co o Polsce i Polakach napisał wybitny uczony, do dziś czytany i wznawiany, Erazm z Rotterdamu, w liście do humanisty polskiego Decjusza: „Składam powinszowania narodowi, który – chociaż niegdyś uważany był za barbarzyński – teraz (pisane w 1523 roku – R.D.) tak pięknie się rozwija w dziedzinie nauki, praw, obyczajów, religii i we wszystkim, co przeciwne jest wszelkiemu nieokrzesaniu, że współzawodniczyć może z najbardziej kulturalnymi narodami świata” (R. Palacz, „Klasycy filozofii”, 1997 s. 115).

Oby tylko nasi posłowie i rządzący stanęli na wysokości zadania i kontynuowali rozwój społeczny i kulturalny Polski na miarę naszych przodków.

Ryszard Dyoniziak

 

Prof. dr hab. R. Dyoniziak jest socjologiem, wykładowcą, autorem monografii i współautorem podręcznika „Społeczeństwo w procesie zmian. Zarys socjologii ogólnej”.

 

„Gorący kartofel Europy”

14 maja 2005 | Plus Minus | JJ
LISTY „Gorący kartofel Europy”Szyderczy artykuł („Plus Minus” z 910 października 2004) pod powyższym tytułem, traktujący o historycznym kłopocie, jaki rwący się do niepodległości Polacy stanowili przez wiele pokoleń dla sytej Europy, zostawiłem w redakcji w październiku i na wiele miesięcy wyjechałem za granicę. Gdy wróciłem, zastałem wydrukowany artykuł, a w tydzień później głos krytyczny pana Jana Kality, m. in.: „Nikt nas nie kocha, nikt nas nie lubi. Na całym świecie. I to od pokoleń (…). Nie było polskiego papieża, „Solidarności” i Lecha Wałęsy (…), nie było upadków komunizmu i muru berlińskiego (…), nie było w Polsce reform i zmiany systemu (…) i nie mogę się nadziwić, że tak się myśli o Polsce na całym świecie. Jako niepoprawny optymista mam jednak nadzieję, że jest to odosobniony pogląd autora tego zadziwiającego tekstu”. Szanowny Adwersarzu: W moim pastiszu nie piszę również o Bolesławie Chrobrym, Tadeuszu Kościuszce i Józefie Piłsudskim, choć dalibóg powinienem był to zrobić. Gdybym pisał historię Polski na pięciu stronach maszynopisu.

W moim szacownym gimnazjum ponad pół wieku temu siedział pod oknem kolega, który za żadne skarby nie mógł opanować materii historycznej. Pamiętam, jak nasz historyk, śp. profesor Gojdź, pochylił się pewnego razu nad nim i przyciszonym głosem powiedział: Słuchaj, Kądziela, jeśli ci raz przeczytać nie wystarczy, czytaj ponownie, i jeszcze raz, za którymś razem może zaskoczy.

Jerzy Jastrzębowski

Szczerbaty uśmiech Ukrainy

Szczerbaty uśmiech Ukrainy

Ukraińcy, choć wolą o tym nie mówić, mieli przez pokolenia tak wielki kompleks wobec Polaków, że wciąż jeszcze nie umieją się przyznać do swych win i słabości, wolą natomiast przypisywać Polakom przewinienia popełnione lub imputowane.

Ławra w Poczajowie na Wołyniu – ukraińska Jasna Góra. Żegnający się prawosławnym zamachem wierni pochylają się, by pocałować szklaną taflę nad szczątkami ihumena Joba (Hioba), a brodaty mnich kolejno nasadza im na głowy haftowaną czapę ihumena i błogosławi. Pytam po rosyjsku, czy katolik i Polak może również złożyć hołd błogosławionemu, który przez ponad 50 lat rządził monastyrem i dożył setki. Mnich wzrusza ramionami. Owszem, mówi, lecz „żałko”, żem się dotychczas na prawdziwą wiarę nie nawrócił. Po czym demonstracyjnie odwraca się, odmawiając mi błogosławieństwa. Monastyr w Poczajowie podlega moskiewskiemu patriarchatowi Cerkwi prawosławnej na Ukrainie. Nieprzejednaną wrogość tego patriarchatu wobec Kościoła rzymskiego, a więc i żywiołu polskiego na Ukrainie, potwierdza katolicki biskup Łucka Marcjan Trofimiuk, oprowadzający nas po odbudowanej po sowieckim wandalizmie katedrze łuckiej.

Była to jedyna niezawiniona demonstracja wrogości, jakiej doświadczyłem w czasie wyprawy (3000 km) z Ogrodem Sztuk i Nauk z Podkowy Leśnej, w czasie której odwiedziliśmy Łuck i Krzemieniec, Olesko i Podhorce, Zbaraż i Wiśniowiec, Ostróg i Międzyrzecz Ostrogski, Międzybórz i Berdyczów, Wierzchownię (Balzac z Hańską) i Zofiówkę (Szczęsny Potocki i „piękna Bitynka”), Humań i Tulczyn, Woronowicę i Bar (wzięliśmy go dwukrotnie!), Kamieniec Podolski i Zaleszczyki, Okopy Świętej Trójcy, Skałę Podolską i Chocim, Niemirów i Śniatyń, Czerniowce, Kołomyję, Worochtę i Jaremcze, wreszcie Nadwórną, Brzeżany, Stanisławów (Iwanofrankiwsk), Rohatyń, Lwów i Żółkiew. Tropiliśmy resztki polskiej kultury kresowej, zmiażdżonej w znanych nam okolicznościach. 4 września ma zostać otwarty, po wieloletnich pracach konserwatorskich finansowanych przez stronę polską, dom-muzeum rodziny Słowackich w Krzemieńcu. Może uda się więc zachować choć szczątki wysokiej kultury, od pokoleń niszczonej, zwłaszcza przez sowiecką władzę, jako przeżytek „polskiej okupacji”? Jednak nie w zachowaniu owych resztek polskiej kultury widzę pozytywną zmianę w stosunkach polsko-ukraińskich na poziomie podstawowym, mającym niewiele wspólnego z okresową wymianą duserów między prezydentami Kwaśniewskim i Kuczmą.

Dźwięk i światło Kresów

Nie piszę pocztówki z podróży, parę słów poświęcę jednak sentymentalnym wrażeniom: oto kruki podfruwające w ciepłym wietrze nad ruinami zamku królowej Bony nad Krzemieńcem; oto berdyczowscy Polacy – po polsku nie mówią od pokoleń, lecz w niedzielę chodzą do kościoła i stąd wiedzą, kim są; oto straszliwie zdewastowane przez bolszewików, Niemców i samych Ukraińców magnackie rezydencje na Wołyniu i Podolu; i „Lenin wiecznie żywy” na placach miasteczek; i widoki z murów Kamieńca Podolskiego, Chocimia – ten już po „tureckiej” stronie, i z wysokich Okopów Świętej Trójcy nad pętlą Zbrucza; i dzieci proszące o cukierki po polsku, jako że jedynie Polacy tam przyjeżdżają; wreszcie ów emeryt na moście zaleszczyckim, dla Polaków rozjaśniony szczerbatym uśmiechem, na pytanie, jak się żyje, odpowiadający: „Tjażko”, choć emeryturę mam dobrą, całe 158 hrywien (130 złotych) miesięcznie, ale tylko dlatego tak dużo, bo trak w pracy dłoń mi urżnął (pokazuje kikut), więc dostaję dodatek inwalidzki, stąd taka emerytura. Bieda straszna!

I jeszcze unikat na skalę światową: piec do podgrzewania smoły oblężniczej wewnątrz potężnych murów Międzyrzecza Ostrogskiego, jako że Tatar (a pewnie i Kozak, choć tego nie mówimy, nie chcąc ranić sentymentów gospodarzy) specjalnie lubił być polewany wrzącą smołą, gdy drapał się na mury polskiej fortecy.

I jeszcze Zofiówka pod Humaniem, zbudowana dla najpiękniejszej kurtyzany Europy przez zdradzanego przez nią męża, targowickiego arcyzdrajcę Stanisława Szczęsnego Potockiego; i tegoż Potockiego wzorowany na Wersalu Tulczyn, z pomnikiem konnym feldmarszałka Suworowa, za plecami którego w 1805 roku na katafalku leżał ów zdrajca w gali orderowej general-en-chefa carskiej armii, w nocy zaś rabusie odarli trupa z kosztowności i rzucili nagie truchło pod mur kaplicy (pisał Jerzy Łojek: „Przestępcy dokonali aktu, który winien należeć do kompetencji kata w Warszawie”). Zofiówce w XIX w. wieku przemianowanej na Carycyn Sad, przez bolszewików zaś na Park imieni Tretjego Internacjonała, obecnie przywrócono starą nazwę. Opowiadając tę historię, piękna przewodniczka Galina Wladymirowna („koleżanki twierdzą, że wyglądam na Polkę”) parska śmiechem o ułamek sekundy przed Polakami, potwierdzając pocieszający fakt, że nadajemy i odbieramy na tych samych falach, mimo iż Galina jest pół Rosjanką, pół Ukrainką.

O tych falach chciałbym mówić, ponieważ w skali historycznej ważniejsze będzie dla przyszłych stosunków polsko-ukraińskich, jak nasze narody oceniają się wzajemnie, niż to, co prezydenci mówią przy kawie i koniaku.

Stereotyp i rzeczywistość

Przez wiele lat drążyłem sprawę stereotypów – wizerunku Polaka w oczach Ukraińca i odwrotnie. Przed wojną wiadomo, robione były badania: w umysłach bardzo wielu Polaków Ukrainiec jawił się jako „krwawy rezun”, w umysłach Ukraińców Polak jako „fałszywy pan”. Wizerunkowi Ukraińca nie pomogły masowe mordy na Polakach na Wołyniu i w Galicji, wizerunek Polaka pogorszyła akcja „Wisła”.

Jak więc jest teraz? W ubiegłej dekadzie pytałem o to profesora Romana Szporluka, dyrektora Instytutu Ukrainistyki w Uniwersytecie Harvarda, lecz z irytacją odpowiadał, że będzie to wiadome, gdy zostaną przeprowadzone nowe naukowe badania w obu społeczeństwach. Postanowiłem więc przeprowadzić moje własne, całkiem nienaukowe (próbka respondentów zbyt mała), lecz skuteczne badanie.

Wyniki kilkunastu rozmów były zaskakujące. Poza lwowskim głównie środowiskiem spadkobierców tradycji UPA Polacy nie są już „aroganckimi okupantami” ani „fałszywymi panami”, wynoszącymi się ponad brać ukraińską. Znani są natomiast jako pracodawcy dla dziesiątków tysięcy Ukraińców jeżdżących do Polski na saksy. Są również zamożnymi turystami, zostawiającymi pieniądze w ukraińskich hotelikach i restauracjach. Charakterystyczny przykład: pokojówka, zarabiająca w krzemienieckim hoteliku 200 – 300 hrywien miesięcznie, z rozmarzeniem opowiadała mi o planach ponownego wyjazdu w roli gosposi do Polski, gdzie w ubiegłym roku płacono jej zawrotną sumę 600 złotych miesięcznie (tyle w Krzemieńcu otrzymuje kierownik oddziału banku). Podobne historie, nawarstwiające się z roku na rok i z rodziny na rodzinę, stanowią przełom w postrzeganiu Polaków.

Jestem pewien, że przystąpienie Polski do UE, przypieczętowujące w oczach największych nawet niedowiarków polską przynależność do zamożnej cywilizacji Zachodu, jest najlepszą rękojmią dalszej poprawy naszego wizerunku w oczach Ukraińców.

Zaryzykowałbym twierdzenie, choć próbka badawcza była skąpa, że wśród Ukraińców Polacy są obecnie postrzegani tak, jak w latach osiemdziesiątych Niemcy zaczęli być postrzegani przez Polaków: jako zamożni i raczej przyjaźni obywatele dobrze urządzonego państwa. Wówczas był to przełom, którego ukoronowaniem był uścisk Tadeusza Mazowieckiego z Helmutem Kohlem w Krzyżowej. Na polsko-ukraiński odpowiednik Krzyżowej przyjdzie poczekać. Spróbuję wytłumaczyć, dlaczego.

Słabości Ukraińców

Jesienią 1988 roku przeprowadziłem dla paryskich „Zeszytów Historycznych” równoległe wywiady z trzema historykami w Stanach Zjednoczonych: Piotrem Wandyczem, Romanem Szporlukiem i Frankiem Sysynem. Chodziło mi o przemiany w stereotypach polsko-ukraińskich. Ostatni z tej trójki, poprzednik Szporluka na stanowisku dyrektora Instytutu Ukrainistyki w Uniwersytecie Harvarda, był gorącym i nieustępliwym obrońcą interesów ukraińskich w ich historycznym konflikcie z interesami polskimi. I otóż ten bojowy rzecznik interesów Ukrainy (mówił mi Sysyn, że jego babka do końca życia nienawidziła Francuzów za pomoc, jakiej Francja udzieliła Polakom w odsieczy Lwowa) powiedział pod koniec naszej rozmowy: – Ukraińcy są na nieco wcześniejszym etapie odbudowy swej świadomości historycznej. Wciąż jeszcze walczą o zachowanie pamięci, z konieczności gloryfikując każdy zachowany jej szczegół. Polacy są silniejsi: są już w stanie kwestionować niektóre ze swych wątpliwych zwycięstw dziejowych. (…) Niechże Polacy, jako strona silniejsza, wykażą więcej wyrozumiałości, cierpliwości i dobrej woli dla bardzo już umęczonego narodu ukraińskiego. Obustronne korzyści z takiego podejścia do sprawy polsko-ukraińskiej mogą okazać się rewelacyjne, i to już w najbliższym pokoleniu.

Ukraińcy, choć wolą o tym nie mówić, mieli przez pokolenia tak wielki kompleks wobec Polaków, że wciąż jeszcze nie umieją się przyznać do swych win i słabości, wolą natomiast przypisywać Polakom przewinienia popełnione lub imputowane. Ich brak pewności siebie przybiera formy komiczne. Gdziekolwiek wielowiekowa polska obecność wyryła swe piętno, muszą na wierzchu przybić ukraiński stempel. Na szczycie wzgórza lwowskiego Wysokiego Zamku postawili tablicę z wielojęzycznym napisem informującym, że pierwotny zamek wzniesiony został przez książąt ruskich (prawda!), że w 1648 roku podczas wyzwoleńczej wojny zdobył go pułkownik Krzywonos (prawda!) i że od roku 1991 miejsce to jest pod opieką narodu i rządu niepodległej Ukrainy (też prawda!). Wszystko to zaś, wyrwane z kontekstu, jest historycznym łgarstwem. Kogóż to Krzywonos musiał pokonać, aby Wysoki Zamek zdobyć? Jakie to mianowicie wojsko stało w Wysokim Zamku przez sześćset bez mała lat?

W hallu lwowskiej politechniki zachowała się przedwojenna tablica upamiętniająca założyciela i pierwszego rektora szkoły, profesora Juliana Zachariewicza. Aby zrównoważyć ów polski akcent, ukraińskie władze wmurowały w przeciwległą ścianę dwie tablice upamiętniające dowódców UPA Stepana Banderę i Romana Szuchewycza, których kariery jako żywo poszły w odmiennym od naukowego kierunku. W Żółkwi, swą wspaniałą historię zawdzięczającej dwóm polskim rodom – Żółkiewskim i Sobieskim, miejscowa rada umieściła w murze zdewastowanego zamku popiersie… Bohdana Chmielnickiego. A mają wszak Ukraińcy swe własne cuda, które mogliby uczciwie zachwalać. Na przykład szesnastowieczną drewnianą cerkiew w Rohatyniu, z cudownym złotym ikonostasem z XVII wieku, z tajemnym wyjściem z tunelu wiodącego wprost z rynku miasta, spod pomnika Nastii Lisowśkiej, jedynej bodaj Ukrainki, która pod imieniem Roxolany wywarła w XVI wieku spory wpływ na losy Europy.

Musimy być cierpliwi

Proces umyślnego niszczenia pamiątek polskiej kultury szlacheckiej na Ukrainie został już powstrzymany. Niektóre obiekty niszczeją jeszcze przez niedbalstwo, większość przez brak środków. Postęp jest niesłychanie powolny, widoczny głównie tam, gdzie włączają się polskie instytucje i polscy specjaliści, jak choćby na Cmentarzu Orląt lub w domu Słowackich w Krzemieńcu. Natomiast w stosunkach między ludźmi postęp jest szybki, głównie z racji dużego ruchu turystyczno-zarobkowego między naszymi krajami. Polacy, którym dalsza poprawa leży na sercu, dobrze zrobią, jeśli będą hamować naturalne u nas zapędy w kierunku nazywania niektórych spraw po imieniu, polskim imieniu.

Polszczyzna jest powszechnie rozumiana w zachodniej Ukrainie, jednak gość z Polski winien uczynić choć symboliczny wysiłek w celu porozumienia się po ukraińsku, w przeciwnym razie może napotkać wrogość z gatunku zawinionych. Oto ilustracja z Żółkwi: po zwiedzeniu rodzinnej krypty hetmana Żółkiewskiego pod katolicką bazyliką (co naprawdę mieści owa krypta po rabunkach dokonanych przez hieny cmentarne, dowiedziałem się od polskiego kierownika robót konserwatorskich i było to zbyt wstrząsające, aby powtarzać całej grupie) skierowałem się do kawiarenki pod arkadami na rynku. Na progu przykucnęło trzech młodych Ukraińców, jeden z nich w stroju kelnera. Powitałem ich po polsku – dzień dobry, czy można zamówić kawę – i wszedłem do środka. Za plecami usłyszałem ukraińskie szyderstwo: Patrzcie go, myśli, że jest u siebie w domu, i jeszcze „dzień dobry” woła! Po czym dostałem jednak dobre espresso oraz pozwolono mi skorzystać z czystej toalety, co wciąż jeszcze stanowi rzadkość na Ukrainie.

W drodze powrotnej przemyślałem ten incydent i oto wnioski: jakiej reakcji mógłby spodziewać się Niemiec odwiedzający Głogów lub Słupsk, gdyby od progu wołał do polskich kelnerów: „Guten Tag, ein Kaffee bitte”? Reakcja mogłaby być różna, lecz też my nie jesteśmy wnukami Ukraińców, którym dwukrotnie w pierwszej połowie ubiegłego stulecia nie udało się wyrąbać sobie niepodległości, a za każdym razem w Polakach dojrzeli, słusznie lub nie, główną przeszkodę w swym dążeniu. W miarę umacniania się pewności Ukraińców co do wartości ich kultury oraz trwałości niepodległego bytu wrogie reakcje będą zanikać, podobnie jak zanikły już bądź zanikają wrogie reakcje Polaków wobec Niemców.

To była wielka tragedia

Sprawą, której wyjaśnienia moje pokolenie chyba już nie doczeka, jest sprawa mordowania Polaków przez Ukraińską Powstańczą Armię oraz nierównoważności między polską tragedią Wołynia i Galicji a ukraińskim dramatem akcji „Wisła”. Zachodni Ukraińcy (w Kijowie, Odessie i Charkowie w ogóle na ten temat niewiele wiedzą) wytworzyli sobie mechanizm obronny: zepchnęli ukraińską winę w głębokie pokłady świadomości. Są już wprawdzie ukraińscy historycy młodego pokolenia, którzy mogliby podjąć trud uczciwych poszukiwań i debaty z polskimi kolegami, lecz nie mają jeszcze oparcia w społeczeństwie. W zachodniej Ukrainie UPA jest jak u nas Armia Krajowa! Mówiąc brutalnie, przyjdzie nam poczekać, aż wymrą wnuki entuzjastów Doncowa, ukraińskiego ideologa czystek etnicznych, wnuki Szuchewycza i Bandery. A ileż nas jeszcze smutnych odkryć czeka!

Z huculskim przewodnikiem Jarosławem zatrzymaliśmy się przed XVII-wieczną drewnianą cerkiewką w Worochcie. Obchodząc ją wokół, zauważyliśmy skromny krzyż pod płotem. Jarosław próbował nam wyjaśnić, kto tam leży, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło. – To była wielka tragedia – powtarzał – wielka tragedia. Przeszedłem więc przez głęboką, mokrą po deszczu trawę, aby przeczytać zagadkowy napis wyryty na stalowej tabliczce: „W tej zbiorowej mogile spoczywają 72 osoby, wśród nich rodziny Wydrów i Ptyczynów. Zginęli w sylwestra 1944/45. Cześć ich pamięci. Rodzeństwo Janek, Hela, Staszek”. Naciskany, Jarosław wyjaśnił, choć niechętnie: owego sylwestra zeszła z gór grupa bojowców UPA i w ciągu paru godzin wymordowała wszystkich ocalałych po wojnie Polaków. Worochta stała się etnicznie czysta.

Siedzieliśmy na przyzbie cerkiewki i patrzyliśmy na przecierający się po deszczu łańcuch Czarnohory. 72 Polaków i Polek w bezimiennym grobie patrzy tak od sześćdziesięciu lat, czekając na godniejsze upamiętnienie swej tragedii. Jestem pewien, że ich czas nadejdzie. Proces polsko-ukraińskiego pojednania i przebaczenia jest przerażająco długi i zawikłany. Jeśli jednak powstańcy warszawscy doczekali się pełnego uznania dopiero po sześćdziesięciu latach, przyjdzie też kolej na ofiary polskiej tragedii na Wschodzie. Bądźmy optymistami.

Honor i europejska ojczyzna

ZAPOMINANE WARTOŚCI?

Honor i europejska ojczyzna

Przemówienie Józefa Becka w Sejmie, 5 maja 1939 r. (C) ADM

źródło: Nieznane

Nicea albo śmierć, dla nas kompromis to Nicea – od tego miał zależeć nasz honor narodowy. Wchodzimy więc do Unii Europejskiej z honorem nieco potarmoszonym, lecz jednak wchodzimy skutecznie. W przedziwny sposób nasze wejście jest zadośćuczynieniem historycznym. Przypomnę, że 65 lat temu, w pełnym blasku honoru, historia przymusiła nas do działań tragicznie nieskutecznych.

Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasłużyła. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My, w Polsce, nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. (Oklaski) Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: tą rzeczą jest honor!” (Burzliwe oklaski, wszyscy wstają z miejsc).

Piątego maja mija 65. rocznica sejmowego przemówienia ministra spraw zagranicznych RP Józefa Becka. W marcu 1939 roku Hitler zajął Kłajpedę i Pragę, ogłosił niemiecki protektorat nad Słowacją; w kwietniu wypowiedział pakt o nieagresji z Polską. Żądał Gdańska i korytarza pomorskiego. Sytuacja stawała się oczywista.

W Sejmie owego dnia Beck zebrał oklaski i gratulacje za słuszny, twardy kurs polityki zagranicznej. Ulica warszawska szalała zaś z radości, że bezczelnym szkopom dostało się wreszcie od Polaków. Polska się nie ugnie.

Lepszy oficer niż strateg

Rozmawiałem ze świadkiem owej sceny w Sejmie. Marian K. Dziewanowski poznał osobiście Becka i Hitlera, a w 1938 roku obserwował – na zlecenie II Oddziału Sztabu Generalnego WP – wkroczenie wojsk niemieckich na teren czeskich Sudetów. Dziewanowski, krewny śp. Kazimierza Dziewanowskiego, publicysty i późniejszego ambasadora Rzeczypospolitej w USA, był owego dnia w Sejmie służbowo, jako redaktor polityczny Polskiej Agencji Telegraficznej. Przedtem spędził dwa lata na placówce PAT w Berlinie.

Dziewanowski Becka znał i nie lubił. Twierdzi, że wręcz odpychał swoją wyniosłością i chłodem. Natomiast nie był ani podły, ani służalczy; był odwrotnością cech przypisywanych mu przez propagandzistów PRL (por. „Pamiętniki Józefa Becka”, Czytelnik 1955, posiekane haniebnymi wtrętami dyspozycyjnego komentatora). Beck, mówi Dziewanowski, był znacznie lepszym oficerem artylerii konnej Legionów, ukochanym oficerem Komendanta, niż strategiem politycznym. Ciążyło na nim niezrozumienie intencji Hitlera. Będąc przez siedem lat niekwestionowanym sternikiem polskiej polityki zagranicznej, wytyczonej przez Marszałka, pozostawał przez długi czas umiarkowanie proniemiecki, nie wierząc w antypolskie ostrze polityki Hitlera, a zagrożenie dla Polski widząc w Rosji Sowieckiej.

Proniemiecki kurs przyczynił się do utraty popularności przez szefa dyplomacji. Dziewanowski wspomina, jak w lutym 1937 roku oglądał szopkę polityczną w jednym z warszawskich kabaretów. Beck siedział w pierwszym rzędzie, a kukiełka wyśpiewała mu prosto w twarz:

 

Bo to się zwykle tak zaczyna,

Sam nawet nie wiem, jak i gdzie,

Po prostu jedziesz do Berlina,

A potem mówią, że to źle.

Z początku tylko wizytujesz,

A potem częściej chcesz tam być,

A w końcu już samemu czujesz:

Bez tego dziś nie można żyć.

 

Dziewanowski twierdzi, że na Becku ciążyło wychowanie w szkołach wiedeńskich – myślał i mówił po niemiecku jak wiedeńczyk i uważał Hitlera za Austriaka, czyli człowieka honoru. Nie czytał chyba dokładnie „Mein Kampf”, nie zauważył, że Hitler od czasu wielkiej wojny kompletnie sprusaczał. Uważał, że pójdzie on w ślady Habsburgów, kierując ekspansję wzdłuż Dunaju na południowy wschód, na Bałkany.

Dopiero rozmowy z Hitlerem i von Ribbentropem w styczniu 1939 roku przyniosły ozdrowieńczy wstrząs. W początkach kwietnia tegoż roku Beck podpisał w Londynie porozumienie kładące podwaliny pod późniejszy sojusz polsko-brytyjski. To w odpowiedzi na owo porozumienie oraz gwarancje francuskie ogłoszone tydzień później Hitler wypowiedział Polsce pakt o nieagresji. Trudno już wówczas było zapobiec wojnie.

Lecz można było jeszcze grać na zwłokę, czekając, aż Brytyjczycy przygotują się do działań oraz przyślą obiecane Polsce „myśliwce Hurricane i sto bombowców najnowszego typu”. Można było poświęcić Gdańsk, który był i tak nie do uratowania. Ba, mówi Dziewanowski, wówczas rodacy zastrzeliliby Becka na warszawskiej ulicy jako zdrajcę. A poza tym, była to, jak usłyszeliśmy, sprawa honoru! Beck nigdy nie wziął sobie do serca słynnego powiedzenia kolegi z Legionów Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego: „Oficer kawalerii może czasem robić głupstwa, ale nigdy świństwa, a w dyplomacji – przeciwnie: zawsze świństwa, nigdy głupstwa”. Nie, za późno było na odwrót. W swym majowym przemówieniu Beck występował już nie tyle jako polityk, ile jako Hamlet.

Dwa pogrzeby

Koniec Józefa Becka był straszny. Internowany w Rumunii, odtrącony z Paryża i Londynu przez rząd generała Sikorskiego, po nieudanej ucieczce z Bukaresztu osadzony w domowym areszcie na prowincji rumuńskiej pod strażą kilkunastu oficerów bezpieczeństwa (pod koniec byli to już agenci gestapo), przez dwa ostatnie lata konał na gruźlicę. Zmarł w skrajnym wycieńczeniu na rękach żony Jadwigi w czerwcu 1944 roku. Nie miał jeszcze 50 lat! Leopold Unger pisze („Intruz”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001), że jest jedynym żyjącym świadkiem obydwu pogrzebów Becka: tego w Bukareszcie i późniejszego, w maju 1991 roku, na cmentarzu wojskowym w Warszawie.

A więc – jak w wypadku drugiego wielkiego przegranego we wrześniu 1939, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego – historia oszczędziła Beckowi zniewagi ostatecznej: spoczął jednak w ojczystej ziemi. Byłem tam niedawno: pogrzebany jest obok Jana Stanisława Jankowskiego, delegata rządu na kraj i wicepremiera, zamęczonego w 1953 roku w sowieckim więzieniu. Za życia, prycha Dziewanowski, nie chciałby Beck nawet usiąść obok Jankowskiego: jako fanatyczny legionista pogardzał chadekami ze Stronnictwa Pracy. Może tak i było – po śmierci leżą ramię w ramię, pogodzeni.

Koniec poczucia honoru?

Chyba tak. Gdy rozmawiam z młodymi, na hasło „honor” widzę pustkę w oczach. Gdy oglądałem i słuchałem znakomitych świadków, niedawno jeszcze radośnie ucztujących pospołu, a następnie zeznających przed sejmową komisją śledczą – od Rywina i Michnika po Jakubowską i Millera – wnioski potwierdzały tezę o zaniku poczucia honoru. Obecnie liczy się skuteczność. Może to i dobrze. Mariaż wielkiego honoru z błędną polityką – na przykładzie Becka – przyniósł Polsce katastrofalne konsekwencje. Sposób, w jaki wchodzimy do Unii Europejskiej, świadczyłby, że rycerzami honoru pozostajemy w pewnych aspektach polityki zagranicznej. Co innego na użytek krajowy.

Bądźmy jednak świadomi tego, że wraz z poczuciem honoru odchodzi cała formacja, która ukształtowała nas w naród o niepospolitej odporności na obcy zabór, również kulturalny. Jak będzie w przyszłości, jeśli już teraz badania opinii publicznej wskazują, że coraz więcej Polaków pomstuje na obrzydliwy stan naszego kraju, jednocześnie zaś coraz mniej bierze udział w życiu społecznym i politycznym? W listopadową rocznicę odzyskania niepodległości Władysław Bartoszewski, jedna z niewielu postaci politycznych, którym nikt nie odmówi poczucia honoru i odpowiedzialności za sprawy narodu, powiedział, że istnieje wyraźna skaza na kondycji naszego społeczeństwa i państwa. Czy ma to związek z zanikiem niemodnego poczucia honoru? Nie wiem. Ale co będzie dalej?

Słowa przechodzące do historii

Przeglądając życiorysy i materiały związane z tematem honoru, natknąłem się na sprawy zabawne, którymi podzielę się na koniec dla poprawienia czytelnikom humoru.

Oto Tadeusz Kościuszko, padający z koniem pod Maciejowicami ze słowami „finis Poloniae” na ustach. Spytajcie historyka, uśmieje się: niczego Kościuszko nie zdążył powiedzieć – po prostu stracił przytomność. I honor zachował.

Oto generał Pierre Jacques Cambronne, dowódca ostatniego, broniącego się do końca, pułku gwardii napoleońskiej pod Waterloo. Brytyjskiemu parlamentariuszowi, wzywającemu go do poddania pułku, miał powiedzieć: „Gwardia umiera, lecz nie poddaje się”. Tak miała wyglądać ta scena według entuzjastów Napoleona z późniejszych pokoleń, chcących ratować honor wojska francuskiego. Bulwarowa wersja tej samej przypowiastki mówi, że Cambronne odwarknął jedynie: „merde!” (gówno!). Historyk zaś mówi: nie wiadomo, czy i co Cambronne powiedział, bo nie zachowało się wiarygodne świadectwo współczesnych. Wiadomo, że poddał siebie i swój pułk. A honor?

W epoce radia i filmu nikt nie ma wątpliwości, co powiedział Józef Beck w Sejmie 65 lat temu. Dokładnie to, co cytowałem na wstępie. Polski nie uratował. A honor? Polacy podobno wybaczają swym pechowcom i przegranym. –

Prawdziwy koniec świata szwoleżerów

PYTANIA O POLSKĘ

Prawdziwy koniec świata szwoleżerów

JERZY JASTRZĘBOWSKI

January Suchodolski, „Bitwa pod Somosierrą”, 1860 r.

Afery korupcyjne, zwłaszcza zaś łącząca ze sobą nazwiska Rywina, Michnika, Kwiatkowskiego i Millera, z krążącym na ich orbicie obleśnym karłem polskiego dziennikarstwa, opisywane są w kategoriach upadku Polski czasów saskich.

Ksiądz arcybiskup Józef Życiński pisze o „dramatyzmie obecnej sytuacji”, która staje się „formą czekania na Godota”; Kazimierz Kutz mówi, że „gatunek ludzki jest u nas skarlały”, inni mówią i piszą o „gniciu” i „wyczerpaniu możliwości rozwoju”; padają hasła naprawy – od tak oczywistych, jak zmiana ordynacji wyborczej, aż po tak fantastyczne, jak niepłacenie podatków, zmiana ustroju i budowa IV Rzeczypospolitej.

Dorzucę i ja słowo: jest źle, czyli normalnie. Żadna tragedia, żadna degeneracja, zwykłe świństwa.

Marian Kamil Dziewanowski z odznaką 3. Pułku Szwoleżerów w klapie FOT. ARCHIWUM RODZINNE

Nie zaproponuję nowych dróg naprawy, brak mi po temu talentu i hucpy. Chcę osadzić obecne realia w kontekście historycznym, którego dotychczasowi krytycy w znanych mi wypowiedziach nie biorą pod uwagę, choć Janusz A. Majcherek napomknął o nim w „Plusie-Minusie” z 27 – 28 kwietnia („Odwet na państwie”), a Zdzisław Najder w numerze z 10 – 11 maja („Coraz bliżej? Coraz dalej?”). Jesteśmy w trakcie procesów głębszych od zmiany ustroju politycznego (tę akurat udało się przeprowadzić względnie gładko). Jesteśmy poddani procesom angażującym nie tylko postawy jednostek i grup, lecz oddziałującym na psychikę i pamięć zbiorową narodu i społeczeństwa.

 

 

 

Skok kulturowy

Wrzesień 1933 r. Świeżo upieczony ułan podchorąży wraca do cywila FOT. ARCHIWUM RODZINNE

Poszliśmy na ostry skrót od dziewiętnastowiecznych romantycznych postaw, niewygasłych w Polsce aż poza czas drugiej wojny, a kładących nacisk na sprawy honoru i wolności, na kult bohaterstwa i męczeństwa, do postaw schyłku dwudziestego wieku, kładących nacisk na szybkie, masowe użycie i zużycie, wraz ze związaną z tym potrzebą środków obrotowych, czyli „kasy”.

Zachód otrąbił koniec stabilnego dlań wieku dziewiętnastego wraz z wybuchem wielkiej wojny w 1914 roku, koniec burzliwego wieku dwudziestego wraz z końcem zimnej wojny. Polacy zgubili swój wiek dwudziesty lub zaznali jedynie jego najgorszych ekstrawagancji. Dwudziestolecie międzywojenne było zbyt krótkim okresem, aby pożegnać się z mentalnością szlachecko-insurekcyjną i ukorzenić mentalność mieszczańsko-inwestorską. Era PRL jawi się jak sparciały bufor między epokami. Dzisiejsze stare pokolenie ma trudności z nadążaniem.

Tadeusza Mazowieckiego dziwi fraternizacja ludzi o tak różnych drogach życiowych, jak Michnik i Rywin, Michnik i Urban, Michnik i Miller („łączyła nas zażyła koleżeńskość”!). Mnie nie dziwi: obecnym figurom na scenie politycznej i gospodarczej chodzi o szybką skuteczność, jakim kosztem honoru (?) to się odbywa, jest im w gruncie rzeczy obojętne. Leszek Kołakowski nazywa to „utratą tabu”.

Są ludzie, których to mierzi. Mazowiecki nie jest osamotniony.

Ród Dziewanowskich

W Milwaukee w stanie Wisconsin dożywa czerstwej starości prof. dr Marian Kamil Dziewanowski, ostatni ze znanych mi szwoleżerów ery romantyzmu. Bliski krewny śp. Kazimierza Dziewanowskiego, pisarza, publicysty, byłego ambasadora RP w Waszyngtonie, jest praprabratankiem bohaterskiego kapitana Jana Nepomucena Dziewanowskiego spod Somosierry, zmarłego z ran poniesionych w pierwszej szarży szwoleżerów 30 listopada 1808 roku.

Marian Kamil ma również bohaterski, choć szczęśliwszy, życiorys. Urodzony w 1913 roku w Żytomierzu, wychowany w ojcowskim majątku nad Horyniem, ostrogi kawalerzysty zdobył w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, a dyplomy magistra praw w Uniwersytecie Warszawskim oraz w Instytucie Francuskim w Warszawie. 11 września 1939 roku, już jako podporucznik 3. Pułku Szwoleżerów im. Jana Kozietulskiego, otrzymał swój drugi w ciągu tygodnia Krzyż Walecznych pośmiertnie jako poległy na polu bitwy pod Zambrowem. Zalany krwią, zmartwychwstał nad ranem – hełm miał przeszyty pociskiem. Księgi pułkowe do dziś wymieniają go jako dekorowanego pośmiertnie. W latach 1941 – 1942 szkolił brytyjskich komandosów. Doktorat z historii zrobił na Uniwersytecie Harvarda, potem wykładał na amerykańskich uniwersytetach, od dwudziestu lat jest na emeryturze, lecz dalej pisze książki. Trzy z nich czytałem po polsku, jego „Historia Rosji w XX stuleciu” jest w Chinach podręcznikiem uniwersyteckim.

Nie zaimponuję profesorowi moim życiorysem, lecz ująłem go pewnym szczegółem rodzinnym: za Janem Nepomucenem, w drugiej szarży pod Somosierrą, cwałował, pochylony nad końskim karkiem, ktoś o moim nazwisku. Takie historie rodzinne zbliżają. Przeprowadziliśmy parę rozmów na temat dzisiejszej Polski i Polaków.

Rozmowa ze starym szwoleżerem

– Panie profesorze, co to jest honor?

– Wie pan, to niesłychane! Ja mam to panu tłumaczyć? Jeden z amerykańskich słuchaczy mego wykładu zadał mi niegdyś identyczne pytanie. Odpowiedziałem, że niepotrzebnie trudził się, przychodząc na wykład. Honor to coś, co się czuje, nie zaś racjonalizuje. Splamienie honoru oficera mogło prowadzić do pojedynku.

– Pojedynkował się pan?

– Nie dawano mi okazji. Chyba zbyt dobrze władałem bronią.

– Czy obecne młode pokolenie Polaków zrozumiałoby, o co chodziło ministrowi Józefowi Beckowi w jego majowym przemówieniu w Sejmie w 1939 roku? Mówił wszak o honorze?

– Niczego by nie zrozumiało, tak jak ja, niestety, przestaję rozumieć język młodego pokolenia, gdy odwiedzam Polskę. Uważam, że między moim pokoleniem, wychowanym przed drugą wojną, i obecnym, wychowanym w latach po PRL, zerwana została łączność kulturalna.

– Do czasu hitlerowsko-sowieckiej okupacji dzieci polskiej inteligencji wychowywano w duchu idei romantycznej, z naciskiem na kult bohaterstwa i poświęcenia dla ojczyzny. Czy zgodzi się pan, iż po moralnie rozchwianym okresie PRL społeczeństwo weszło na nieznany teren?

– Oczywiście, że tak.

– Czy można więc zaryzykować twierdzenie, że wiek dwudziesty zaistniał w Polsce szczątkowo, nie zaś w formie rozwoju znanej na Zachodzie, i że doprowadza to do zjawisk, z którymi Zachód dawno się pożegnał? Po prostu nadrabiamy stracony czas.

– Chyba tak, choć naukowo trudno byłoby to udowodnić. Weźmy jednak sprawę korupcji, tak modną obecnie w Polsce. W II Rzeczypospolitej to zjawisko również istniało, lecz inne bywały nań reakcje. Gdybym to ja poszedł do znajomego wyższego oficera w Ministerstwie Spraw Wojskowych i zaproponował mu milionową łapówkę za protekcję na przykład u ministra, on najpierw pomyślałby, że zwariowałem, następnie wezwałby żandarmerię. Moja inicjatywa zostałaby ukarana na samym wstępie.

– Czy bylibyście ze sobą po imieniu?

– Wątpię. Musiałby to być mój krewny, przyjaciel z dzieciństwa lub kolega szkolny. Oficerowie w pułku nie bywali ze sobą po imieniu. Bruderszaft to była rzadka ceremonia, którą zaproponować mógł jedynie starszy wiekiem i stopniem. Większy był dystans między ludźmi, mniej skundlenia. Myśmy żyli w innym świecie niż obecna Polska.

– A w obecnej Polsce widzi pan skundlenie?

– Okropne. Boli mnie to, ilekroć bywam w kraju: naród, który zdobył się na taki czyn zbrojny sześćdziesiąt lat temu, jest obecnie tak skundlony. Skandale są obecnie gorsze niż w najgorszym okresie przedwojennym, a ta nieszczęsna grupa ludzi nazywających się klasą polityczną… Myślę, że dobrze opisała tę „klasę” Anastazja Potocka wierszykiem: „Kto zdjął gacie w Senacie, a kto zdejmie w Sejmie”. Ot, i dzisiejsza kultura polityczna w Polsce.

Palę Paryż

W archiwach napoleońskich (Service historique de l’Arm?e de terre) w forcie Vincennes pod Paryżem znajduje się dokumentacja wczesnej epoki szwoleżerów. Byłem tam w kwietniu, z glejtem umożliwiającym dostęp do rękopiśmiennych zbiorów. Przejrzałem dokumentację 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, gdzie krewnego mojego szacownego rozmówcy znalazłem pod hasłem „le Capitaine Dzjeswanowski Jean”, a dowodzenie szarżą somosierską przypisano kapitanowi Lubienski Thomas, przy której to uwadze gniewną, najpewniej polską ręką dopisany protest: „Erreur! C’etait Jean Kozietulski!!”. Szukałem opisu pewnego polskiego incydentu w strasznej bitwie pod Wagram 5 – 6 lipca 1809 roku, w której – według oficjalnego sprawozdania sztabu generała Dessaix – Napoleon stracił 17 generałów i 847 oficerów. W źródłach francuskich polskiego wątku nie znalazłem, opieram się więc na „Wspomnieniach” Józefa Załuskiego, ówczesnego porucznika szwoleżerów, późniejszego generała i szefa wywiadu wojskowego w powstaniu listopadowym.

Pierwszy pułk lekkokonnych (chevau-legers) gwardii ruszył do natarcia z widokiem góry Kahlenberg na horyzoncie, ze stoków której 126 lat wcześniej poszła szarża pancernych chorągwi Sobieskiego. „Tymczasem (z przeciwnej strony – J.J.) zjawił się pułk 2-gi ułanów księcia Schwarzemberga w większości z Polaków galicyjskich złożony (…) Ułani widząc, że my nie mamy lanc, ale z pałaszami na nich nacieramy, poczęli swe piki rzucać, a brać się do pałaszów (…) Wtedy zaczęło się uganianie naszych za ułanami tymi, i dziwny a nieszczęsny wypadek, że obie strony wyzywały się obelżywymi wyrazami w mowie rodowitej”. Lance porzucili, aby pozbyć się przewagi w uzbrojeniu! W przeciwnym przypadku walka nie byłaby honorowa! O, epoko szwoleżerów i ułanów!

Stoję później pod Łukiem Triumfalnym, turyści kłębią się gdzieś z boku, i czytam wyryte dwie bodaj setki nazwisk napoleońskich marszałków i generałów, wśród nich zaś: Poniatowsky, Sulkosky (Sułkowski), Dombrowsky, Kniaziewicz i Zayonschek (Zajączek). Nawet nazwisk poprawnie zapisać nie umieli! A ilu z tej naszej piątki znało tajną instrukcję Napoleona do marszałków w kampanii polskiej 1806/1807 roku, aby Polakom tyle obiecywać, by rekruta dawali, lecz by do niczego nie zobowiązywać się na piśmie? W epoce szwoleżerów Polakom uparcie wyznaczano rolę honorowych krwiodawców i myśmy ją brali. Trwało to przez blisko sto pięćdziesiąt lat, aż po koniec drugiej wojny światowej. W marcu 1944 roku mój starszy kolega z warszawskiego Gimnazjum im. Batorego pisał:

 

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

I poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

 

Teraz jest wreszcie inaczej. Nastał wielki pokój. Próbujemy się urządzać.

Korupcja

Będąc w Paryżu, uważniej niż zwykle czytałem francuską prasę i wkrótce natknąłem się na poszukiwany wątek: w swym dziale finansowym poważny dziennik „Le Figaro” poświęcił całą stronę korupcji w byłych krajach bloku. Konkretniej, chodziło głównie o największy z tych krajów, czyli o Polskę. Na krótko przed podpisaniem w Atenach przez „15” aktu rozszerzenia Unii Europejskiej francuski dziennik i jego komentatorzy ostrzegali czytelników, że narastająca brudna fala korupcyjna przeleje się do zachodniej Europy, jeśli Polska do niej dołączy. Podawali jako przykład sprawę Rywina i kłopoty, w jakich znalazł się premier Miller. Na szczęście do wywodów dołączone były liczby i wykresy, z których wynikało, iż nieszczęsna Polska jest mniej skorumpowana niż Czechy i Słowacja, choć bardziej niż Węgry i Słowenia. Po prostu jesteśmy w środku tabeli. To samo tłumaczył na tych łamach pod koniec marca Tadeusz Szawiel, powołując się na dane Transparency International.

Na skorumpowanie Polski narzekał też Waldemar Kuczyński, pisząc na początku kwietnia, że pod tym względem Polska przewyższa wszystkie kraje „protestanckie”. Stwierdzenie prawdziwe dzisiaj, lecz przypomnijmy: „protestanci” nie zawsze bywali święci. Nowy Jork był wszak mocno protestancki (do pierwszej wojny światowej Żydzi nie odgrywali jeszcze roli politycznej, a katoliccy Włosi i Polacy byli pogardzanymi grupami etnicznymi), gdy szalał w nim przez osiemdziesiąt lat pozornie demokratycznie wybierany Tammany Hall, czyli zarząd miejski, który traktował olbrzymie miasto jak dojną krowę na rodzinnym folwarku. Opisywał tę historię Jerzy Rzewuski w „Plusie-Minusie” z 5 – 6 kwietnia.

Mam jeszcze smakowitszy przykład dla amatorów historii nieznanej: dokładnie czterysta lat temu, pod koniec panowania najznamienitszej angielskiej monarchini, Elżbiety I, liczne głosy w kraju, przemianowanym później na Wielką Brytanię, dowodziły, iż Anglia gnije wraz ze swą królową, że korupcja jest wprost obezwładniająca, że niemal każdą damę dworu można kupić za określoną sumę w srebrze, niemal każdy urząd państwowy za określoną sumę w złocie. Mocne? Gdy dzisiaj patrzymy czterysta lat wstecz, wiemy, że Anglia była wówczas w szczytowym okresie świetności kulturalnej, w okresie Szekspira i Marlowe’a, Jonsona oraz Donne’a, prekursora poezji metafizycznej („Nie pytaj, komu bije dzwon…”); dopiero co wyszła zwycięsko z walki z Hiszpanią o prymat na morzach, awansując z kategorii państw peryferyjnych do grona mocarstw europejskich.

Myślałem o Anglii, gdy czytałem wyniki niedawnego badania opinii publicznej: 78 procent pytanych odpowiadało, że Polska jest obecnie w mackach korupcji instytucjonalnej. Może więc nie do uniknięcia jest powtórzenie kolejnego etapu historii angielskiej, gdy władzę – w wyniku wojny domowej – objął samozwańczy Lord Protektor wraz z hordą „okrągłych łbów”, czyli nieuperuczonej drobnej szlachty. Są nawet kandydaci do odegrania tej roli w Polsce – noszą biało-czerwone krawaty. Andrzej Lepper w roli rewolucyjnego premiera – czemu nie? I przez to, być może, trzeba będzie przejść. Nie bez kozery Henryka Bochniarz pisała ostatnio, że nie ma już czasu na spory, poświęcanie gros uwagi aferom korupcyjnym i salonowym kontredansom – najważniejszy nasz problem to brak pracy.

Wiemy oczywiście, że historia nigdy nie powtarza się w tak prostacki sposób, że wkrótce po śmierci surowego Cromwella lud angielski z ulgą dopuścił do restauracji monarchii, do władzy ponownie doszła skorumpowana kamaryla dworska, a jeden z bohaterów tego okresu, Samuel Pepys, twórca potęgi Royal Navy, był nieokiełznanym i wyrafinowanym łapownikiem. Czy jest w tym nauka dla nas? Nie wiem, zwracam się więc po raz ostatni do mego uczonego przyjaciela, szwoleżera i historyka.

– Panie profesorze, w czasie przeglądania materiałów archiwalnych napotkałem reakcję Napoleona, który – w czasie rewii wojskowej tydzień po wagramskiej bitwie – wykrzyknął w gniewie o Polakach: „Ces gens la, ils ne savent que se battre!” (Ci ludzie tylko bić się umieją), i nie był to, niestety, komplement. Wpadł mi też do ręki cytat Piłsudskiego, niewątpliwie trzeźwego dowódcy i polityka: „Mózgi polskie nie umieją patrzeć trzeźwo. Polak w pogodę i ciepło wyjdzie w futrze, a w mróz i deszcz z parasolką od słońca”. Napotkałem też na niezwykłe przykłady bohaterstwa gratis, tego, co nazywam honorowym krwiodawstwem dla obcej chwały. Jeden zwłaszcza życiorys oficera odnaleziony w książce Roberta Bieleckiego o 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, jest porażającym przykładem kultu honoru i poświęcenia.

Jan Szulc (nr archiw. 4841)

Ur. 27.12.1768, wszedł do służby w wieku 15 lat jako kadet w 2. bryg. gwardii narod., 15 czerwca 1794 kornet kawalerii, w 1795 r. po upadku Rzeczypospolitej wyemigrował do Turcji, wstąpił do oddziału płk. Deniski, czyniącego Austrii w 1797 r. dywersję z Wołoszczyzny na Bukowinie, po klęsce oddziału przedostał się do Włoch, został st. sierżantem Legionu Lombardzkiego, od 1 grudnia 1798 r. ppor. w Legionach Dąbrowskiego, 2 stycznia 1801 r. porucznik pułku ułanów legionowych, 13 sierpnia 1802 r. porucznik 1. półbrygady polskiej w wojsku francuskim, w listopadzie ponownie porucznik ułanów legionowych, 11 grudnia 1806 mianowany kapitanem, we wrześniu 1809 r. w Hiszpanii ciężko ranny w bitwie pod Jevenes, wzięty do niewoli przez Anglików, przewieziony do Anglii i przetrzymywany tam na słowo oficerskie bez uwięzienia, 1 października zwolniony jako inwalida wojenny, natychmiast wrócił do Francji, gdzie już w następnym miesiącu skierowany do 7 Pułku Szwoleżerów-Lansjerów kwaterujących w Sedanie, dowodził szwadronem, który 5 kwietnia 1814 r. przyprowadził Napoleonowi do Fontainebleau, gdzie cesarz właśnie żegnał się z gwardią, idąc na wygnanie na Elbie. Włączony w stopniu kapitana do szwadronu Elby, 5 czerwca zostaje dowódcą tegoż szwadronu, 14 kwietnia 1815 r., po powrocie Napoleona z Elby na kontynent, został mianowany kapitanem 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii, 23 czerwca tegoż roku prowadził straceńczą szarżę szwoleżerów pod Waterloo, po klęsce wyznaczony przez Napoleona do osobistej świty towarzyszącej cesarzowi na wygnanie na wyspę św. Heleny, aresztowany jednak przez żandarmerię angielską w porcie Rochefort, wywieziony i uwięziony przez Anglików w fortecy na Malcie, 6 sierpnia 1816 r. zwolniony z zakazem powrotu do Francji, przez Włochy wrócił do Polski, skąd w lutym 1817 r. wydalony przez policję Wielkiego Księcia Konstantego, wyjechał do Ameryki, osiadł w Champs d’Asile, kolonii bonapartystów, zorganizowanej przez francuskiego generała Lallemande’a w Teksasie, tamże mianowany dowódcą 2. kohorty weteranów, po amnestii Burbonów wrócił 23 lutego 1820 r. do Francji, gdzie daremnie starał się o emeryturę z tytułu wieloletniej służby w wojsku francuskim. Ostatnio widziany na paryskiej ulicy w 1821 r. jako schorowany 53-letni starzec, zmarł w skrajnej nędzy prawdopodobnie w tymże roku. Nie wiadomo, gdzie pochowany.

Wnioski z rozmowy

– Panie profesorze, w życiorysie kapitana Szulca zawarł się tragiczny patos „kultury szwoleżerów”, w której wychowało się sześć pokoleń Polaków, aż po czas PRL: honor i ofiarność („nasz życia los na stos, na stos”), honorowe lub przymusowe krwiodawstwo (polskim zakładnikom przed rozstrzelaniem gestapo odciągało krew dla wojsk walczących na froncie wschodnim), strzelanie do wroga brylantami – poeta powstaniec Krzysztof Kamil Baczyński (to z jego „Elegii o chłopcu polskim” przytoczyłem zwrotkę) zginął od kuli snajpera w czwartym dniu powstania warszawskiego. Takie hekatomby naród składał, postępując „po szwoleżersku” po to tylko, aby z wasala Napoleona po stu czterdziestu latach zostać wasalem Sowietów. Czy warto było ponosić tak kolosalne ofiary przez tyle pokoleń dla tak nędznych wyników? Teraz mamy pokój i spokój. Sparafrazuję bon mot Artura Sandauera („Dziś odwaga staniała, rozum zdrożał”) używany również przez Adama Michnika pod koniec jego szwoleżerskiego okresu. Obecnie powiedzielibyśmy, iż honor staniał, spryt podrożał. Pamiętam, jak w czasach PRL wzdychaliśmy: „A niechże już kradną, byleby nie marnowali!”. Dziś kapitaliści, politycy i menedżerowie już nie marnują, garną pod siebie. Czyż korupcja nie jest tak nieodłącznym składnikiem transformacji ustrojowej jak smar w pracy silnika? I nad czym tu ręce załamywać?

Stary szwoleżer przeżuwa jakąś myśl, przeżuwa, wreszcie wyrzuca z siebie:

– No, panie Jastrzębowski, gdyby nie ci ośmieszani szwoleżerowie, ich poczucie honoru i wola służby ojczyźnie, mogłoby w przeszłości więzi narodowej zabraknąć. Kim bylibyśmy bez nich? Ale jeśli dziś pan inaczej uważa, to może dziś ma pan rację. Podobno w gównie zawsze cieplej. Ale to już beze mnie, panie, beze mnie. –

Pogrzeb w stanie wojennym

OPOZYCJA W OCZACH SB

Pogrzeb w stanie wojennym

FOT. (C) KRZYSZTOF FRYDRYCH / KARTA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

źródło: Nieznane

Zespołowi udostępniającemu teczki osobowe Służby Bezpieczeństwa w Instytucie Pamięci Narodowej powiedziałem na wstępie, że nie szukam sensacji, nie obchodzą mnie nazwiska donosicieli, interesuje mnie psychologiczny aspekt rządów bezpieki – prześledzenie zmian w nastawieniu ścigającego do ściganego, zmian wizerunku ofiary w umyśle policjanta. Nieomalże mnie uściskali. Mieli przejścia z poprzednimi interesantami, którym nie byli w stanie wytłumaczyć, że IPN nie jest odpowiedzialny za stan zachowania ubeckiej dokumentacji sprzed lat.

W ciągu wieloletnich tańców z SB musiała powstać całkiem pokaźna dokumentacja, lecz całości nie poznam już nigdy, ponieważ protokół datowany 13 lutego 1989 r. mówi o komisyjnym zniszczeniu 112 dokumentów „z uwagi na nieprzydatność operacyjną”, zaś meldunek nr 44 („tajne specjalnego znaczenia”), datowany 28 lutego tego samego roku, potwierdza zakończenie prowadzenia kwestionariusza ewidencyjnego kryptonim „Handlowiec”, nr ewidencyjny WAO 44896.

Trzy tomy i teczka

Tak więc w IPN odnalazłem tylko trzy tomy meldunków i teczkę – kwestionariusz osadzonego w Centralnym Areszcie Śledczym MSW w Warszawie. Zachowała się jednak wystarczająca część dokumentów z okresu wczesnej „Solidarności” i podziemia (1981 – 1987), aby prześledzić prześladowców i ich zmieniające się nastawienie do nietypowego wroga – od początkowej ignorancji, do bardziej fachowych, lecz nietrafnych rozpracowań „figuranta”, aż po uściślenia dokonywane dla dyrektora Departamentu II (kontrwywiad) MSW. Z całości wypływa nauka znana już w starożytności, iż policjant wie tyle, ile mu ludzie powiedzą.

Pierwszy meldunek w tej sekwencji sporządzony został dla centrali przez szeregowego łapsa na podstawie rozmowy z TW. Ów nie tak bardzo tajny współpracownik był, jak pamiętam, działaczem Stowarzyszenia Patriotycznego „Grunwald” w moim miejscu pracy – Polskim Radiu:

„Jastrzębowski Jerzy, syn Zbigniewa i Maryli z domu Bretschnajder, ur. w Warszawie, obywatel polski pochodzenia żydowskiego, pochodzi z zamożnej rodziny i ma znaczny majątek. W środowisku uchodzi za człowieka posiadającego głowę do interesów. W okresie, gdy srebro miało drożeć, J.J. nagminnie go kupował. Chodzi ubrany skromnie i nie afiszuje swego bogactwa”. Następuje charakterystyka osobowości. Z żalem stwierdza się w niej, że osobnik jest zamknięty w sobie, konsekwentny w działaniu i nie ma skłonności do nadużywania alkoholu.

Kolejny meldunek, adresowany 4 lipca 1981 r. do dyrektora Departamentu II MSW („materiał tajny specjalnego znaczenia, uzyskany drogą operacyjną”), jest spisanym z taśmy dzień wcześniej przemówieniem J.J. na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze. Analiza treści przemówienia kończy się konkluzją: „Materiały pozwalają stwierdzić, że jest to osoba negatywnie nastawiona do organów i do rzeczywistości”.

Od chwili wyboru na członka Komisji Krajowej NSZZ „S” w pierwszym tygodniu października 1981 r. moje sprawy przyspieszają biegu. 13 października 1981 r. naczelnik Wydziału XIII Departamentu II MSW w trybie pilnym przejmuje całość akt pod kontrolę kontrwywiadu. 22 października pismo „tajne specjalnego znaczenia”, nr ewidencyjny 44896, wnioskuje o wszczęcie sprawy operacyjnej o kryptonimie „Handlowiec”: „Posiadamy wiarygodne informacje agenturalne, że figurant utrzymuje ścisłe kontakty z opozycją polityczną oraz wrogimi Polsce przedstawicielami krajów kapitalistycznych (…)”. W uwagach przełożonego naczelnik Wydziału XIII pisze: „W terminie do dnia 10.11.81 r. przedstawić plan rozpracowania”. 9 grudnia podpisany zostaje wniosek o aresztowanie z jednozdaniowym uzasadnieniem: „Prowadzi działalność skierowaną przeciwko organom władzy państwowej w celu obalenia ustroju PRL”. (Chodziło o ówczesne starania o dopuszczenie NSZZ „S” do państwowych – innych wszak nie było – programów radia i telewizji – J. J.)

Podziemne tańce

Energiczny opór rodziny o północy z 12 na 13 grudnia 1981 roku dał mi czas na ucieczkę. Według notatki służbowej inspektora Wydz. I Dep. II MSW z 13 grudnia („tajne, egz. pojedynczy, dot. internowania Jerzego Michała Jastrzębowskiego”): „Gospodarze obudzeni prowadzili dialog przez okratowane okno, odmawiając otworzenia drzwi wejściowych, pomimo że żądał tego umundurowany funkcjonariusz MO”. Według relacji rodzinnej trzema samochodami przyjechało nocnych rycerzy jedenastu, siedmiu z nich próbowało wejść, jeden nawet wyciągnął służbowy pistolet, lecz nie zdecydowali się w porę rąbać drzwi, i do czasu, gdy mój brat odryglował zasuwy, ja już byłem daleko. Dało mi to szesnaście miesięcy na ciekawą działalność, początkowo w kontakcie z Zosią i Zbyszkiem Romaszewskimi w okresie zakładania przez nich warszawskiego Radia Solidarność, zaś po ich aresztowaniu – na wskrzeszanie radia. Ocierałem się o pracowników bezpieki parokrotnie, lecz zawsze udawało się w porę odskoczyć.

Notatka inspektora Wydz. XIII Dep. II MSW na podstawie telefonu z Wydziału V KSMO (Komendy Stołecznej Milicji), datowana 20 marca 1982 r., informuje: „Będący na jego kontakcie tajny współpracownik w dn. 23.03.1982 r. o godz. 10:00 zamierza spotkać się z Jerzym Jastrębowskim. (…) Z uzyskanych informacji od tow. (nazwisko zaczernione) wynika, iż Jastrębowski posiada bezpośredni kontakt z poszukiwanym przez nasze służby Zbigniewem Bujakiem”. Pamiętam cię doskonale, kochasiu, twoje rozbiegane oczęta i przymilny uśmiech, z którym pokazywałeś mi zdjęcia Bujaka, aby się uwiarygodnić. Ofiarowałeś mi klucze do rzekomo całkiem bezpiecznego mieszkania na Powiślu. Śmierdziało od ciebie tajniakiem na odległość. Raz tylko wpadłem do twego służbowego mieszkanka, gdy potrzeba przyłapała mnie w pobliżu. Ulżyłem sobie, stękając z sedesu do mikrofonów pod tynkiem.

Innym razem zagrożenie było poważne. Notatka służbowa z 30 lipca 1982 r.: „7.06.1982 r. działacz (zaczernione nazwisko pracownika Huty Warszawa) udał się na adres ul. Królowej Marysieńki 33 parter, gdzie spotkał się z J. Jastrzębowskim i Z. Romaszewskim. (…). 2.06. Jastrzębowski przebywał w lokalu ul. Marysieńki 33”.

Pod powyższym adresem, w mieszkaniu Krzysztofa i Krystyny Święcickich, odbywały się nasze zebrania robocze, w sąsiednim zaś budynku mieściło się najtajniejsze spośród kilku prywatnych mieszkań, którymi dysponowałem w Wilanowie, Sadach Żoliborskich, Starym Mieście, Targówku – wszystkie udostępnione nieodpłatnie przez rodziny przyjaciół. Mówiono mi, że mieszkanie Aleksandra Kwaśniewskiego było w bloku URM o 200 m od mojego. Ponieważ donosicieli w naszym zespole nie było, wiem o tym na pewno, widocznie współpracownik z MRKS przywlókł za sobą „ogon”. Na szczęście latem zarządziłem przerwę w spotkaniach i ślad im ostygł – nic z cytowanej notatki nie wynikło.

Niepowodzenia w tej i podobnych akcjach doprowadziły do przewartościowań: w kolejnych ocenach moich prześladowców przestaję być Żydem, staję się wrogiem „czystym rasowo”, znikają też komiczne wzmianki o handlu „srebrem i kruszcami”, wynikające z tego, iż ongiś bawiłem się numizmatyką. Stare monety bywały srebrne. Pojawia się nowy rys charakteru: „inteligentny i kulturalny, lecz umie być również zasadniczy, twardy i bezwzględny”. Wreszcie i to się zmienia.

24 stycznia 1983 r. rozpoczął się proces Radia Solidarność. Czołowy ówcześnie esbek generał B. Stachura chwalił się w mediach, iż Radio S przestało istnieć w momencie aresztowania Romaszewskich. Tegoż wieczoru weszliśmy na antenę ponownie. W aktach zachował się transkrypt audycji z nasłuchu. Po oddaniu hołdu Romaszewskim i ich aresztowanym współpracownikom naśmiewam się w nim ze Stachury. 26 stycznia do dyrektora Departamentu II MSW wpływa jednozdaniowa notatka służbowa („tajne, egz. pojedynczy”): „Z wiarygodnego źródła uzyskano informację, że szefem tzw. Radia ÇSolidarnośćČ jest Jerzy Jastrzębowski, były działacz ÇSolidarnościČ RTV”.

Po blisko pięciu miesiącach – dowiedzieli się.

Pogrzeb

Z notatki służbowej inspektora Wydz. XII Dep. II MSW (nazwisko zaczernione): „Z informacji z-cy komendanta KDMO Warszawa Ochota: w ostatnim okresie czasu matka w/wym. Jastrzębowskiego zmarła, pozostawiając w spatku…”.

12 marca 1983 r. moja matka zmarła w szpitalu przy ul. Barskiej. Pogrzeb był ściśle prywatny, mój brat Wojciech nie dał nawet nekrologu do gazet. Żałobników na warszawskich Powązkach miała być czwórka: mój brat, żona oraz para przyjaciół – Wojciech i Hanka Kochlewscy (Wojtek od lat pomagał Romaszewskim, zapewnił też pomoc logistyczną przy pierwszej audycji Radia S w kwietniu 1982 r. – to z dachu nad ich mieszkaniem w bloku przy rogu ul. Grójeckiej i Niemcewicza poszła w świat audycja, po której całe kwartały migotały światłami w oknach na znak, że słyszą, co się do nich mówi). Przed pogrzebem dwaj Wojtkowie, doświadczeni w tych sprawach, objechali cmentarz: przed bramą Honoraty – jeden samochód z kierowcą, przed bramą IV, gdzie grób rodzinny – dwa samochody, brama V, zwykle zamknięta, tego dnia była otwarta i też pilnowana. Opodal kościoła św. Karola Boromeusza Cyganka w kolorowej chuście. Cyganka na cmentarzu Powązkowskim! W tylnych ławkach kościoła dyżurowało parę zamyślonych postaci.

Gdy spod kościoła ruszył biedny kondukt, spomiędzy grobów wyroili się obcy żałobnicy: jeden szereg szedł wzdłuż muru cmentarnego, drugi wychynął zza katakumb po przeciwległej stronie. Jeden z Wojtków naliczył ich jedenastu, drugi tylko ośmiu, lecz w odległości widział jeszcze jedną grupkę mężczyzn. Kondukt dochodził już do otwartego grobu, gdy jeden z obcych żałobników – nie widząc mnie wśród rodziny – nie wytrzymał, podszedł i pochylił się nad trumienną klepsydrą z nazwiskiem: może to jakiś inny pogrzeb? Brat zapamiętał: na rękawie jesionki z wielbłądziej wełny żałobna opaska. Był to podpułkownik Trafalski z pionu śledczego MSW. Według zachowanych dokumentów cztery tygodnie później nadzorował on kolejną rewizję w naszym mieszkaniu przy ul. Filtrowej. Półtora roku później, już w randze pułkownika, mianowany przez gen. Czesława Kiszczaka głównym dochodzeniowym w sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, zginął w wypadku drogowym pod Radomiem.

Operacja „Pogrzeb” nie udała się i ani słowa o niej w zachowanych dokumentach. Nie pasowała do obrazu sukcesów. Wyczyszczono. Są natomiast dokumenty świadczące o żywym zainteresowaniu w tym czasie audycjami Radia S ze strony kierownictwa MSW. „Wykaz audycji tzw. Radia ÇSolidarnośćČ wyemitowanych w Warszawie w paśmie UKF od 12 kwietnia 1982 r. do 30 kwietnia 1983 r.” sporządzony został na polecenie tow. płk. mgr. Hipolita Starszaka, ówczesnego dyrektora Biura Śledczego MSW, i udostępniony „do wglądu płk. Zbigniewa Pudysza”. Wśród audycji owa nadana 31 marca, dwa tygodnie po pogrzebie mojej matki. Oto esbecki transkrypt dźwięku z podsłuchu radiowego:

„Jutro o godzinie 10 na cmentarzu komunalnym w Warszawie odbędzie się pogrzeb generała armii Wojciecha Jaruzelskiego. Kompania honorowa zmarłego dyktatora odda ostatni wystrzał. Tak skona WRON-a”. (Takty marsza żałobnego Chopina). „Usłyszeli państwo audycję primaaprilisową Radia ÇSolidarnośćČ. A teraz mówmy serio: dziś w godzinach rannych nadaliśmy po raz pierwszy krótką audycję z terenu Centrali MSW przy ulicy Rakowieckiej. Sprawdziliśmy: była dobrze słyszalna. Reakcję w ministerstwie mogą sobie państwo wyobrazić”. Następnie naśmiewam się z optymizmu generała Stachury, który pół roku wcześniej raportował o śmierci Radia Solidarność.

Na Rakowieckiej meldunki i telefonogramy musiały płynąć z gabinetu do gabinetu. Ani jeden nie zachował się w udostępnionej mi dokumentacji. Zachowała się natomiast obszerna notatka z operacji „Aresztowanie wroga ludu” (przynajmniej tak wyobrażam sobie możliwą ksywę owej akcji). I ta operacja była nieudana, wprowadzała bowiem śledztwo na ślepy tor, lecz oni wówczas o tym nie wiedzieli. Gdy 14 kwietnia 1983 r. na podwórku bloku przy ul. Smoczej 26 dwóch radośnie podnieconych bezpieczniaków upychało mnie na tylnym siedzeniu białego fiata 125p i gdy kątem oka zobaczyłem, iż z klatki schodowej inni esbecy sprowadzają mojego ówczesnego zastępcę, śp. Czesława Dyganta, zacząłem chichotać. Jeden z nich nie wytrzymał i wbrew regulaminowi spytał: „A wam tak wesoło, bo posiedzicie sobie teraz na Rakowieckiej?” Potaknąłem.

Odsiadka

Dokumentacja więzienna jest obfita, na ogół proceduralna i mało ciekawa. Są jednak kwiatuszki. Na przykład notatka służbowa sporządzona 20 maja 1983 r. przez st. inspektora Wydziału VI Dep. II MSW: „Z przeprowadzonej rozmowy z oficerami śledczymi wynika, iż figurant odmawia wyjaśnień na zadawane mu pytania. Tę linię postępowania kontynuuje od momentu zatrzymania”. Podpis zaczerniony.

Pamiętam tę scenę. Po kolejnym nieudanym przesłuchaniu śledczy wyrzucił mnie ze swego pokoju do tak zwanej śluzy, skąd strażnik więzienny, czyli klawisz, miał mnie odebrać i odprowadzić do celi. Śledczy był tak wściekły, że nie zauważył, iż za mocno trzaśnięte drzwi uchyliły się, ja zaś przylgnąłem do framugi, czekając na spóźniającego się klawisza. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi do pokoju przesłuchań, szurnięcie krzesła przez podrywającego się śledczego i drugi głos: „No i jak, puszcza farbę? Mówi coś?” I odpowiedź: „Melduję, że nie, towarzyszu majorze. Zatrzasnął się skurwysyn jak kasa pancerna”.

Czyż to nie piękny komplement z ust esbeka? Odpłacę się podobnym.

Całość śledztwa w mojej sprawie nadzorował major Jerzy Kucharenko. Awansowany później przez Krzysztofa Kozłowskiego do stopnia pułkownika, w latach 90. był bodajże szefem Wydziału Śledczego UOP. Spośród czeredy esbeków, z którymi los kazał mi się w życiu zetknąć (byli wśród nich ludzie bystrzy, były też postaci komiczne w swej zapamiętałej głupocie), Kucharenko był jedynym prawdziwie inteligentnym funkcjonariuszem, i dlatego go wymieniam. Sporo czasu spędziliśmy, milcząc po przeciwległych stronach biurka w pokoju przesłuchań w MSW. On wiedział już, że mu na żadne pytanie nie odpowiem i niczego nie podpiszę, lecz był też jedynym, w którego oczach widziałem zwątpienie: coś mu w tym śledztwie od początku nie grało i on próbował zgadnąć, czego brakowało. Nie zgadł, bo nie był jasnowidzem, i ja mu również dziś nie powiem.

30 kwietnia Radio Solidarność nadało naszą kolejną audycję. Owego dnia już od dwóch tygodni przebywałem w celi 23 w dawnym carskim pawilonie Centralnego Aresztu Śledczego MSW w towarzystwie dwóch miłych, lecz całkiem oczywistych kapusiów. Zaledwie jedna z ich codziennych relacji dla oficerów śledczych zachowała się w aktach i jest ona tak komiczna, iż dla odprężenia zacytuję z niej wyjątek: „Jastrzębowski po wejściu do celi mówił, że już dwa dni wcześniej wiedział o mającym się odbyć spotkaniu Wałęsy z Bujakiem. Gdy zeszła rozmowa na temat ukrywania się Bujaka, to Jastrzębowski, nie wiem czy celowo czy nieświadomie, wymienił miejscowość raz Wierzchowo, raz Wejcherowo. Jak mówił, do chwili jego aresztowania brał czynny udział w pomocy internowanym. Spotykał się często z członkami ÇSolidarnościČ, ale nie w swoim mieszkaniu, a w mieszkaniu w tym samym bloku u sąsiadów. Jak mówił, dzień przed aresztowaniem przyniósł do domu dwie torebki ulotek i pism, i na wierzchu te zaklejone torebki miały nasypany ryż i cukier, aby zasłonić zawartość, co znajduje się w środku”. I tak dalej, jeszcze na całą stronę. Każde z powyższych stwierdzeń było bzdurne – kapuś po prostu wiedział, czym może podniecić śledczych, zależało mu zaś na dobrej paczce żywnościowej. Lecz któryś ze śledczych, wiedziony litością, powinien był choćby napomknąć, iż „osadzony figurant” nie mieszkał w bloku. Jako że policja wie tyle, ile jej ludzie powiedzą, trudno się dziwić, iż śledztwo przebiegało kulawo.

Moją sprawę objęła amnestia z 21 lipca 1983 r. Wypuścili osiem dni później.

Sprawa w archiwum

Notatka służbowa „dot. byłego członka KK NSZZ ÇSČ”, podpisana 13 września 1983 r. przez dyrektora Departamentu II MSW, konkluduje: „Biorąc pod uwagę dotychczasową postawę J.J., brak przesłanek na jakąkolwiek zmianę w postępowaniu oraz w stosunku do naszej rzeczywistości, nie stawiam przeszkód w wyrażeniu zgody na jego wyjazd wraz z rodziną za granicę”. Czyli gdybym wyraził skruchę, to przeszkody by stawiał. Ba, ale to rodzina chciała wyjechać na emigrację, ja zaś chciałem wyjechać na paszporcie turystycznym, aby móc wrócić. Po długich podchodach i pomocy osób serdecznie w to zaangażowanych (ponownie serdecznie dziękuję!), udało się. Byłby to materiał na osobne wspomnienie, którego nigdy nie napiszę. MSW bardzo chciało pozbyć się wroga ludu.

Po półtorarocznym pobycie w Kanadzie wróg wraca, niczym nieznośna wańka-wstańka. Na lotnisku mój przyjazd przegapili. Powstała komiczna korespondencja między Departamentem II MSW i Stołecznym Urzędem Spraw Wewnętrznych, który alarmował centralę, że nie wie, gdzie zapodział się im „figurant”. Zatrzymali mnie przypadkiem dwa miesiące później. Ucieszyli się i odwieźli do Komendy Stołecznej MO w Pałacu Mostowskich.

Było to pod koniec kwietnia, wkrótce po tym, jak Czarnobyl nam odpalił za wschodnią granicą. Dwie godziny czekałem pod strażą, aż ktoś znalazł wreszcie moją teczkę. Przyszedł oficer kontrwywiadu o służbowym nazwisku „porucznik Janik” i z miejsca zaproponował współpracę. Ja na to, że z przyjemnością, mogę współpracować, ale tylko z polskimi służbami. On ze zdziwieniem: – A kogóż innego ja reprezentuję?

– Sowiecki wywiad.

Zabrali pasek, sznurowadła i okulary, wrzucili na dno milicyjnego dołka przy ul. Opaczewskiej. 49 godzin w całkowitej ciemności, bo nawet żarówkę pod sufitem wykręcili.

Szukam notatki z owej rozmowy, przecież każda próba werbunku kończyła się notatką. Znajduję krótką wzmiankę w piśmie informacyjnym Biura Studiów SB MSW z 2 września: „30 kwietnia został zatrzymany w mieszkaniu Marcina Przybyłowicza (figuranta Wydz. II Dep. III MSW, podejrzanego o pełnienie funkcji przewodniczącego komisji organizującej niezależny pochód 1-majowy) i przewieziony do SUSW. W trakcie przeprowadzonej z nim rozmowy operacyjnej odmówił składania jakichkolwiek wyjaśnień”. Krótko, węzłowato. Lecz chwileczkę, jest jeszcze jedna karta z inną datą i dokładną charakterystyką cholernego figuranta, poniżej zaś dopisek: „Wyraził żal i chęć podtrzymania współpracy, lecz z uwagi na brak przydatności operacyjnej z punktu widzenia naszego Wydziału sprawę odłożono do archiwum”.

Brak przydatności operacyjnej? He, he…

Epilog

15 lipca 1986 r. pada jednak nowy wniosek o założenie kwestionariusza ewidencyjnego, albowiem: „11 lipca Wydział III-2 SUSW przejął z Wydziału VI Dep. II MSW sprawę operacyjnego rozpracowania kryptonim ÇHandlowiecČ WAO-44896: J.J., syn Zbigniewa i Maryli z d. Bretschnajder, ur. w Warszawie, obywatel polski pochodzenia żydowskiego…” Chryste Panie, znów ten stary kwestionariusz, znów przez jakiś czas będę dyżurnym Żydem. Dalsze uzasadnienie wniosku: „Figurant w latach 1980 – 1981 utrzymywał liczne kontakty z KOR i KPN. W trakcie działalności podziemnej J.J. był członkiem RKW Mazowsze, a następnie TKK, miał łączność z niemal wszystkimi przywódcami podziemnej ÇSolidarnościČ”.

Drogi Czytelniku, przyjmij zapewnienie: każde z powyższych stwierdzeń było nieprawdziwe w części lub całości. Oni byli niekompetentni!

W związku jednak z uzasadnieniem jak wyżej, od naczelnika Wydziału I Biura Studiów SB MSW wychodzi do centrali prośba o pilne dostarczenie „charakterystyk operacyjno-politycznych niżej podanych osób: – Romaszewskiego Zbigniewa, – Jastrzębowskiego Jerzego”. W odpowiedzi naczelnik Wydziału VI Dep. II MSW informuje, że „Z. Romaszewski pozostaje w zainteresowaniu Wydziału IX Dep. III MSW”. Natomiast Jastrzębowski Jerzy pozostaje w zainteresowaniu ww. Wydziału Dep. II: on nie tylko jątrzył i obalał, lecz „po aresztowaniu Zb. i I. Romaszewskich przejął kierowanie całym odcinkiem w swoje ręce i, przyjmując ps. Leszek, w szybkim tempie doprowadził do wznowienia emisji Radia ÇSČ na terenie Warszawy”.

Do tego stopnia? Towarzyszu były Naczelniku: po latach dziękuję za wyróżnienie – były „Leszek”.

Wnioski

Wiem, że ubowcy niegdyś torturowali i mordowali. W nowszych czasach też padały ofiary: Staszek Pyjas, księża Kotlarz, Popiełuszko, Niedzielak, inne niewyjaśnione przypadki. Za „Solidarności” działaczy wyższego szczebla z reguły nie bito (choć Władek Frasyniuk wyniósł makabryczne doświadczenie z więzienia w Barczewie). Bito do szczebla średniego. Mnie to ominęło. Za odmowę współpracy nie dawali mi niegdyś paszportu przez dziesięć lat (w aktach pozostały pełne niechęci wzmianki o tej sprawie), za podziemie posadzili na ul. Rakowieckiej, po niespełna czterech miesiącach wypuścili z amnestii. Ot i wszystko. Umieli grozić i szkodzić, lecz ostatecznie czegóż dokonali?

W mojej opinii, a przypuszczam, że jest to opinia mniejszości, z chwilą gdy ludzie przestali się bać, MSW i Służba Bezpieczeństwa stały się gigantyczną fabryką makulatury i kurzu, na którą poszły miliardy złotych i dolarów. W aktach zachowały się spisane z podsłuchu teksty 44 rozmów telefonicznych wraz z danymi personalnymi, stanem rodzinnym, wyjazdami za granicę itp. wszystkich moich rozmówców. Mimo zaczernionych nazwisk nie miałem trudności w rozpoznaniu m.in. Krzysztofa Kozłowskiego i Jerzego Zdrady z Krakowa, profesorów Stefana Kieniewicza i Tadeusza Łepkowskiego z Warszawy. Wartość tych podsłuchów była zerowa. Wszelkie dyskretne rozmowy przeprowadzałem zawsze osobiście, zawsze w warunkach uniemożliwiających podsłuch. Są na to sposoby. Aby uzmysłowić czytelnikowi marnotrawstwo nakładu pracy podsłuchowej, podaję przykład: 18 lipca 1987 r. umawiałem się z przyjaciółmi – Marcinem Przybyłowiczem i Anatolem Lawiną – na wyjazd na zieloną trawkę do Złotokłosa pod Warszawą. Sierżant Zenek (tak nazywaliśmy techników z podsłuchu) zanotował: „J.J. umawia się z w/wym. na spotkanie i wyjazd poza Warszawę”. Groźnie to brzmiało i fachowo, prawda?

Mieli pilnować wszystkich, nie upilnowali niczego. Ostatecznie „zbrojne ramię partii” PZPR nie obroniło. Na szczęście represjami zmobilizowało do walki setki, wreszcie tysiące zwykłych ludzi, którym szło nie o pieniądze lub stołki: mieli na pieńku z reżimem. –

Królewska nałożnica

HISTORIA NIEZNANA

Królewska nałożnica

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Książę nie odpowiedział na mój telefon. Widocznie nie chciał rozmawiać o przodkach. A jest potomkiem królewskiego bękarta, owocu wielkiej miłości Karola II i aktoreczki Nell Gwyn.

źródło: Nieznane

W londyńskiej książce telefonicznej właściciel mieszkania przy St. George’s Court, Głoucester Road, ukrywa się pod jednym z kilku używanych przez siebie nazwisk – M. Burford: 20-75-891-771.

Według księgi arystokracji angielskiej (Burke’s Peerage and Baronetage), pan Murray de Vere Beauclerk, baron Heddington, hrabia Burford, czternasty książę St. Albans, jest potomkiem królewskiego bękarta, zrodzonego z naturalnego związku przedostatniego Stuarta, Karola II, z ukochaną Nell Gwyn. Nell znana była z tego, że publicznie, z dumą, przedstawiała się „Jestem królewską kurwą”.

Wcale to źle nie brzmiało, ponieważ brzydkie dziś słowo „whore” oznaczało wówczas utrzymankę, jeden stopień poniżej metresy. Metresami królów Francji były panie de Pompadour i Dubarry, o których każdy słyszał. Nell do stopnia metresy nie awansowała, nie była panią z towarzystwa, natomiast widać zasłużyła na afekt swego monarchy. Karol II zwierzał się dworzanom, że codziennie chce mieć inną kobietę do łóżka. Dla Nell czynił wyjątek – sypiał z nią tygodniami, potem grał z nią w karty i w piłkę. I tak przez 16 lat.

Pierś na tacy

Według żywej do dziś legendy londyńskiej Eleonora Gwyn urodziła się w 1650 roku obok wysypiska węgla na zapleczu ulicy teatrów, Drury Lane. Jej matka, barmanka w tanim burdelu i alkoholiczka, w stanie zamroczenia utonęła w rzece. Ojciec zmarł w więzieniu za długi. Siostra Róża została zawodową prostytutką, wyszła za mąż za rabusia drogowego. Nell została uliczną przekupką w ósmym roku życia, w pięć lat później awansowała, wzorem matki, do roli barmanki w burdeliku.

Gdy miała lat piętnaście, wpuszczono ją do pobliskiego teatru, jako sprzedawczynię pomarańczy, drogich wówczas w Anglii owoców. Nell potrafiła wykorzystać swą szansę życiową. Znając zalety swego biustu, obnażoną lewą pierś (proszę spojrzeć na rycinę) wykładała na tacę obok pomarańczy. Nie było mężczyzny, kawalera lub żonatego, który nie połakomił się na tak podaną pomarańczę. Wśród łakomczuchów znalazł się Charles Hart, czołowy aktor londyński. Nell została jego kochanką i, wkrótce potem, aktorką.

Według zapisków jej współczesnych (do wielbicieli zaliczała Samuela Pepysa, autora słynnych „Dzienników”, jak również potęgi Royal Navy, oraz dramaturga Johna Drydena) była śliczną dziewczyną: drobnej budowy, z delikatnymi dłońmi i stopami, kasztanowymi włosami i orzechowego koloru oczami. Wiedziała, że na scenie powinna pokazać piersi i uda, lecz nigdy – rozebrać się do końca. Nie nauczyła się pisać i czytać. Role trzeba było czytać jej na głos. Zapamiętywała słowa niemal natychmiast. Po aktorze była kochanką lorda Buckhursta, który miesiącami trzymał ją w swej wiejskiej posiadłości, aby tam się nią cieszyć.

Nigdy nie uważano jej za ladacznicę. Według jej własnych słów: „zawszem była kurwą jednego tylko chłopa naraz”. W wieku dziewiętnastu lat wpadła w oko królowi. Występując incognito, zaprosił ją po teatrze do podrzędnej knajpy na kolację. Karczmarz udawał, że nie wie, kogo gości, lecz rachunek za kolację wystawił iście monarszy. Wówczas okazało się, że król, przyzwyczajony do towarzystwa dworaków, nie miał przy sobie sakiewki. „Kiełbie we łbie! (oddsfish – ulubione odtąd zaklęcie króla) – wykrzyknęła mała Nell. – Nigdym jeszcze nie była w tak żebraczej kompanii!” Król się zakochał.

U boku Wesołego Monarchy

Karola II poddani przezywali Wesołym Monarchą. Jego katolicka żona, portugalska księżniczka Katarzyna de Braganza, bezsilnie patrzyła na zabawy z trzema oficjalnymi metresami oraz nieoficjalną ukochaną. Miał z nimi w sumie czternaścioro dzieci, w tym sześciu synów. Każdemu dał tytuł książęcy i odpowiednie apanaże. Parlament przyznał mu królewszczyzny, dające milion dwieście tysięcy funtów rocznego dochodu, lecz król do końca tonął w długach. Był czołowym reprezentantem radosnej i rozpustnej epoki Restauracji, epoki odreagowania purytańskiego ponuractwa Cromwella. Nell również była radosna i rozpustna. Lecz królowi pozostała wierna bezwarunkowo aż do śmierci.

Początkowo była zabawką do łóżka, lecz gdy w rok później urodziła pierwszego syna, Karol II zaczął traktować ją jak zaufaną przyjaciółkę. Urządził ją w eleganckim domu przy alei Pall Mall, wprowadził ją na zaplecze dworu. Nigdy nie mieszała się w sprawy państwowe, nigdy nie forowała u dworu żadnych faworytów na żadne stanowiska. Jej niezmiennym faworytem był jej król. Bolał ją jednak fakt, iż ze względu na pochodzenie nie mogła bywać oficjalnie „u dworu”, zaś syn ich pozostawał nieślubnym, nieusynowionym dzieckiem.

Gdy chłopczyk miał sześć lat, królewski ojciec odwiedził Nell w jej domu. Spytał o dziecko. Nell zawołała: „Chodź no tutaj, bękarcie bez nazwiska, twój własny ojciec chciałby ci wreszcie coś powiedzieć”. Wstrząśnięty tymi słowami król następnego dnia podpisał akt, nadający chłopcu dostojne, z normańskich czasów pochodzące, nazwisko Beauclerk, i ustanawiający go baronem Heddington, hrabią Burford, zaś wkrótce potem – księciem St. Albans.

W 1685 roku, w dniu trzydziestych piątych urodzin Nell, króla powaliła apopleksja. Nell pielęgnowała go aż do końca. Ostatnie słowa skierował do swego młodszego brata i następcy tronu, Jakuba: „Nie pozwól biednej Nell głodować”. Jakub obiecał i dotrzymał słowa. Po wstąpieniu na tron wyznaczył jej wspaniałą pensję w wysokości 1500 funtów szterlingów rocznie. Dla porównania, w tym samym czasie sekretarz stanu ds. marynarki wojennej, wspomniany Samuel Pepys, pobierał jedną trzecią tej sumy.

Nell niedługo się nią cieszyła. W dwa lata później i ją powalił atak apopleksji, jak nazywano wówczas wylew krwi do mózgu. Sparaliżowana, męczyła się przez osiem miesięcy. Zmarła w listopadzie 1687 roku. W kościele St. Martin in the Fields (u św. Marcina w Polu) zachował się jej grób. Londyńczycy do dziś składają na nim kwiaty.

Nasza łaźnia

Polubiłem słodką, małą Nell. Starałem się więc odnaleźć jej odpowiedniczkę w naszej historii. Polki też przecież bywały prześliczne i miłe, i też z łatwością ulegały (ulegają do dziś!) niezwykłej magii władzy. Zaś nasi królowie – ho, ho!

Miesiącami szperałem w książkach, pytałem specjalistów – profesor Marię Bogucką (pisała o roli kobiet w historii Polski) i profesora Antoniego Mączaka z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie znalazłem polskiej Nell. Oni też nie znaleźli.

Najbliższa angielskiemu wzorcowi byłaby o dwa pokolenia młodsza Ania Duval, która do historii przeszła jako Anna Orzelska. Już, już miała znaleźć się w łóżku z Augustem Sasem (jego rodacy zwali go Der Starke – Mocny i to nie tylko dlatego, że łamał podkowy!), gdy wydało się, że była jego zapomnianą córką z Henryką Duval. To dla swej uwielbianej córki, a niedoszłej kochanki August wybudował Pałac Błękitny w warszawskim Ogrodzie Saskim. Tak więc Orzelska odpada.

August Sas miał kochanek legion. Najsłynniejszą z nich, bo rozsławioną przez Kraszewskiego, była oczywiście Anna Constanze, którą król uczynił hrabiną Cosel, potem wsadził do więzienia. Odpada pod każdym względem: była cudzoziemską metresą, mieszała się do rządów.

Jan Sobieski był typem męskiej Penelopy. Nawet spod Wiednia słał tęskne listy do Marysieńki. Zdarzało mu się jednak narzekać: wszyscy sobie używają – panowie wojewodowie i starostowie, i rotmistrze, tylko ja jeden usycham z wierności. Marysieńka odpada z naszej konkurencji, ponieważ była oficjalną żoną, raczej jadowicie ambitną niż słodką, i za bardzo mieszała w rządach.

Michał Korybut miał żonę z Habsburgów, lecz kobietami się nie interesował. W szkołach dzieci o tym nie uczą, więc i ja zamilczę.

Wazowie i wnioski

Jan Kazimierz, zanim włożył koronę, nosił kapelusz kardynalski i był autentycznie pobożny. U kardynałów tej epoki nie było to normą. Ożenił się z Marią Ludwiką, drugą wdową po starszym bracie Władysławie, nadal był pobożny i na tym koniec sensacji.

Z Władysława za to był dobry numer – najbliższy był on postaci Karola II. Rzeczpospolita długo spłacała po nim królewskie długi. Szwedzki dyplomata donosił do Sztokholmu, że polski monarcha mniej wydaje na urządzenie armii, niż na swoje rezydencje, najwięcej zaś rozrzuca na nierządnice. Była to złośliwa przesada, lecz zanotujmy dla porządku gniew króla, gdy Sejm zarzucił mu rozrzutność. Kronikarz zanotował jego okrzyk w obecności dworzan: „Niech to tak i będzie, żem ja te kilkakroć sto tysięcy kurwom moim rozdał!”.

Przez całe życie gonił za pieniądzem, bo musiał, i za ładnymi pannami, bo chciał. O pokolenie starszy od Karola II, on też zwierzał się dworzanom, że co noc musi mieć w pościeli niewiastę, najchętniej co noc inną. A miał już wszak pierwszą żonę, habsbursko-cesarską Cecylię Renatę. „Kochał się” przez jakiś czas równolegle w dwóch siostrach, pięknych mieszczkach grodzieńskich, które po solidnym wykorzystaniu kazał następnie wyswatać, dając każdej w posagu po starostwie. Szkoda, że nawet ich nazwisko się nie zachowało, ja przynajmniej nie znalazłem. Żadna z nich nie umywała się do Nell.

Swoją drogą w Polsce królewska nałożnica, aby zasłużyć na wdzięczną pamięć potomnych, powinna chyba być połączeniem postaci Maryli Wereszczakówny i Emilii Plater. Najlepiej byłoby, gdyby w czasie płomiennych przeżyć z monarchą poświęcała się dla ojczyzny. Może więc pani Maria Walewska? Ba, gdybyż to Napoleon chciał zostać polskimi królem! Ale nie chciał, więc pani Walewska też odpada.

Na tym więc koniec moich poszukiwań. Nie wolno mi zagłębiać się w tajniki królewskich sypialni wcześniejszego okresu, choć aż korci, aby opowiedzieć o legionie kochanek mądrego lecz tragicznego monarchy, Zygmunta Augusta, i o jego miłości do dwóch Barbar – Radziwiłłówny i Giżanki. Byłby to jednak gwałt na historii. Nawet wszak znacznie późniejszy Zygmunt Waza był z okresu całkiem nieprzystawalnego do angielskiej Restauracji, mimo iż zarówno on, jak i Jakub Stuart reprezentowali w swych krajach kontrreformację. Lecz jakże inne owoce wydała udana kontrreformacja u nas i nieudana u nich!

Porównywanie jabłek z pomarańczami?

Studiując losy nałożnic królewskich, a tym samym losy i sylwetki ich monarszych patronów, wystawiony byłem raz po raz na pokusę czynienia porównań. Przecież sylwetki angielskiego Karola II i naszego Władysława IV są podobne nie tylko w sensie rozbudzonego męskiego libido, lecz również jeśli chodzi o styl życia i rządów.

Obaj byli znakomitymi wojskowymi. Przewagi Władysława na koniu i w polu znane są każdemu pilnemu polskiemu maturzyście, choć dociekliwy historyk przypomina, że swe wczesne zwycięstwa Władysław zawdzięczał geniuszowi Jana Karola Chodkiewicza – hetman towarzyszył wszak swemu królewiczowi niczym cień. Karol przed wygnaniem z Anglii dzielnie stawał w polu, choć zdarzało mu się również umykać (miał dość nędzne wojsko). Poza jazdą konną uprawiał żeglarstwo. Obaj żyli w ciągłej walce politycznej: Władysław przeciwstawiał się ze zmiennym szczęściem sejmowi, Karol – na wygnaniu doradcom, po powrocie do kraju – swemu parlamentowi. Nawet pod względem ideologii byli sobie bliscy. Władysław był bardzo – jak na czas kontrreformacji – tolerancyjnym katolikiem, Karol – rządząc protestancką Anglią i będąc głową Kościoła anglikańskiego – był kryptokatolikiem, potajemnie uczestniczył w katolickiej mszy świętej. Na łożu śmierci wyspowiadał się i oficjalnie nawrócił na katolicyzm. W cztery lata później parlament zmusił jego katolickiego brata i następcę, Jakuba, do abdykacji, oddając koronę protestantowi Wilhelmowi Orańskiemu i jego angielskiej żonie Marii.

Anglia w tym okresie uwikłana była w trzy niepotrzebne wojny morskie z Holendrami, na morzu dowodzona przez miernoty i zarządzana przez skorumpowanych urzędników, jak Samuel Pepys, zaś na lądzie bita przez Francuzów, zdziesiątkowana przez epidemię dżumy, ze stolicą obróconą w popiół w wielkim pożarze roku 1666, z widmem wojny religijnej stale w tle. I otóż ta Anglia rosła mimo to w siłę i ludziom w niej żyło się dostatnio. Rzeczpospolita zaś, z wodzami miary Władysława Wazy, Chodkiewicza i Koniecpolskiego, później zaś Czarnieckiego i Sobieskiego, kończy tenże sam okres jako zrujnowany gospodarczo wasal Piotra Wielkiego. Jak możliwe są tak różne rezultaty dążeń narodów?

Uczeni wskazują na fatalne obyczaje polityczne – wolną elekcję królów, liberum veto, warcholstwo magnatów rozszarpujących sukno Rzeczypospolitej, wskazują na agresję rosnących w siłę sąsiadów Rzeczypospolitej. Wszystko to prawda, lecz można by też zaproponować przyczynę metafizyczną: inny Zeitgeist, inna hierarchia potrzeb wśród obywateli wolnej Rzeczypospolitej i wśród wyspiarzy, inaczej zdeterminowany (o herezjo!) kurs historii. Anglia owego okresu, rzeklibyśmy, skazana była na wielkość, która przyszła w następnym stuleciu. Rzeczpospolita, rzeklibyśmy, skazana już była na upadek, który przyszedł w następnym stuleciu.

Dziś Polska jest w całkiem odwrotnej sytuacji, choć większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy: mimo kryzysu, bezrobocia, korupcji, głupoty jednych, fanatyzmu innych, Polska skazana jest ostatecznie na wysoki standard nowoczesnej Europy, idzie w tym kierunku i dojdzie. Ciąg wydarzeń przymusi nas do tego.

Bo czasem wszystko się udaje

Nell Gwyn zmarła 14 listopada 1687 roku. Prawdopodobnie nigdy nie słyszała o Sobieskim, nie była jej ta wiedza potrzebna. Na kilka dni przed śmiercią prosiła wikarego swej anglikańskiej parafii, Thomasa Tenisona, o powiedzenie paru dobrych słów nad jej trumną. Trapiła ją jednak obawa, czy aby wygłoszenie oracji pogrzebowej na cześć „królewskiej kurwy”, jak sama siebie nazywała, nie zaszkodzi k

arierze wikarego. Tenison przystał na jej prośbę. Wygłosił wspaniałą orację. W dziewięć lat później został arcy

biskupem Canterbury.

Dwa sojusze

POLSKA MIĘDZY AMERYKĄ A EUROPĄ

Dwa sojusze

(C) AP

źródło: Nieznane

Po raz pierwszy od 17 lat Richard Perle nie znalazł czasu na rozmowę. Przez sekretarkę doszła do mnie żartobliwa odpowiedź: jeśli załatwi u swojego papieża przedłużenie doby o godzinę, będę gotów tę godzinę mu poświęcić. Dopiero w kilka dni później domyśliłem się, czym może być tak pochłonięty szef Rady Planowania Polityki Obronnej i były zastępca Caspara Weinbergera.

JERZY JASTRZĘBOWSKI

„New York Times” opublikował rozważania na temat planowanego ataku sił USA i Wielkiej Brytanii na Irak w czasie nadchodzącej zimy, zaś Bank of America zalecił kupowanie akcji koncernów General Dynamic i Boeinga. Według banku kampania przeciw reżimowi Saddama Husajna ma rozpocząć się w drugiej połowie listopada i potrwać do początku lutego.

Wątpliwe jest, aby „NYT” i Bank of America zawczasu poznały zakres i termin uderzenia; jest to raczej początek propagandowej kampanii przygotowawczej. Gdy nadejdzie czas, termin będą znali Bush, Rumsfeld, Powell, Perle i generałowie – nie zaś dziennikarze i bankierzy. Natomiast niewątpliwe jest, że – gdy nadejdzie czas – USA nie poproszą o zgodę swych sojuszników w NATO. Uderzenia dokonają Amerykanie z niewielkim udziałem najlepiej współpracującego sojusznika – Wielkiej Brytanii, z symboliczną zaś pomocą paru innych członków NATO.

Zbyt potężna Ameryka?

W tymże „NYT” brytyjski politolog Timothy Garton Ash stwierdził niedawno: „Dzisiejsza Ameryka jest zbyt potężna nawet dla swego własnego dobra. (…) Od czasów starożytnego Rzymu żadne mocarstwo nie korzystało z takiej przewagi. (…) Nawet dla archanioła niebezpieczny byłby tak ogromny zakres władzy”. Były minister spraw zagranicznych Francji, Hubert Vedrine, nazwał USA „hipermocarstwem”, zaś anonimowi francuscy dyplomaci rozpowszechniają opinię, że w wyniku przerostu amerykańskiej potęgi NATO popada w atrofię; potrzebne są więc europejskie siły wczesnego reagowania, które zrównoważyłyby tę stratę.

Czy istotnie Ameryka stała się zbyt potężna? Jej budżet obronny jest większy niż połączone budżety obronne ośmiu państw wydających najwięcej na obronę. Co znacznie ważniejsze jednak, różnica między Ameryką i resztą świata jest tak ogromna, ponieważ już dawno w przypadku Ameryki ilość przeszła w jakość. Od ponad roku specjaliści z „Jane’s Defence Weekly” alarmują, że zerwana została łączność między techniką wojskową Ameryki i jej sojuszników. Za późno już, by gonić tę technikę – sojusznicy mogą najwyżej kupować opatentowane rozwiązania i powielać wzory broni i oprogramowania.

Zmienia się NATO, zmieniają sojusznicy

Teoretycznie i na krótką metę Ameryka mogłaby stawić czoło reszcie świata i wygrać tę wojnę. Nic takiego nie nastąpi, jednak gigantyczna przewaga USA zarówno nad sojusznikami, jak i potencjalnymi wrogami już obecnie prowadzi do przewartościowania stanowiska Waszyngtonu wobec NATO oraz wobec Rosji. Ujmując rzecz w skrócie: NATO, jako piastunka końca zimnej wojny, staje się dla USA w większym stopniu bazą działań politycznych niż wojskowych; Rosja zaś staje się sojusznikiem, choć o ograniczonym stopniu zaufania. Obszernie na ten temat pisał w „Rz” Janusz Onyszkiewicz („Co zdarzyło się w Reykjaviku?” z 21 maja 2002). Od tego czasu podpisano układ w Rzymie, zbliżający Rosję do NATO w stopniu, którego nie sposób było przewidzieć jeszcze rok temu.

Wiosną 1997 roku Richard Perle w rozmowie z niżej podpisanym ostro przestrzegał („Trzy rozmowy z podżegaczem”, „Plus Minus” z 19-20.04.1997) przed tak bliskim dopuszczeniem Rosji do decyzji NATO. Obecnie nie przestrzega, bowiem zmieniły się realia. Rosja przestała być zagrożeniem dla USA. My możemy mieć własne zdanie na ten temat (Czesi wyrazili swe zastrzeżenia wyjątkowo ostro), lecz liczy się przede wszystkim zdanie Ameryki, gwaranta pokoju.

Zdarzają się uboczne skutki niebywałego wzrostu potęgi USA. Amerykańscy mediatorzy, negocjujący w początku maja wyjście Palestyńczyków ze świątyni w Betlejem, byli szczerze zaskoczeni, gdy osłupiały rząd włoski oświadczył, iż nic nie wie o przyjmowaniu podejrzanych o terroryzm Palestyńczyków na swoje terytorium. Amerykanie zapomnieli skonsultować własne decyzje z głównym zainteresowanym.

Podejrzliwe mocarstwo

Nikt na Zachodzie nie kontestuje przewagi Ameryki bardziej niż Francja. Wciąż szuka ona swej dawnej i dawno zagubionej „gloire” – podśmiewa się komentator „Wall Street Journal” 9 maja br. Jakżeż samotnie jest być Francuzem w świecie zdominowanym przez Amerykę – wtóruje mu londyński „Economist”. To francuscy politycy propagują tezę o odchodzeniu NATO w niebyt, Francuzi chcą rychłego utworzenia europejskiej siły zbrojnej szybkiego reagowania, i Francuzi – wiosną tego roku – wypuszczali balony próbne co do nadrzędności „dyrektoriatu trzech” (Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii) w przyszłej poszerzonej Unii Europejskiej. Tu już blisko do polskiego podwórka.

Amerykanie reagują na francuskie podchody bądź kpiną, bądź furią. Na spotkaniu w Londynie w ubiegłym roku Richard Perle określił francuską inicjatywę utworzenia europejskiej przeciwwagi dla NATO jako antyamerykańską paranoję. Jego były kolega z Pentagonu czasów prezydentury Ronalda Reagana, Lawrence Korb, wyraził niedawno opinię, że USA zablokują europejską inicjatywę, widząc w niej zagrożenie dla czołowej roli NATO w świecie. Zaproszenie Kanady (lecz nie Stanów Zjednoczonych) do uczestnictwa w siłach europejskich pokazuje – według Korba – jak grubymi nićmi szyta jest ta inicjatywa. Francuski komisarz unijny, Pascal Lamy, nie pozostał dłużny Amerykanom. Porównał on niedawno USA do „słonia – rannego, zagrożonego, bardzo, bardzo trudnego zwierzęcia w tej chwili”.

Wymiany „duserów” między Amerykanami i Francuzami nie są niczym nowym, kwitły już za czasów prezydentury Charles’a de Gaulle’a. Ostatnio jednak kostyczna nieufność zaczęła schodzić w dół, „w masy”. To zaś może mieć długofalowe skutki, psując istniejące dotychczas, całkiem pozytywne, stereotypy etniczne: amerykański wśród Francuzów i francuski wśród Amerykanów. Jak wiemy z własnej historii (stereotypy polskie-żydowskie, polskie-ukraińskie, polskie-rosyjskie, polskie-czeskie), tendencja taka, gdy raz się ugruntuje, trudna jest do odwrócenia.

Francuzi w amerykańskich mediach

Jeden incydent nie tworzy tendencji, lecz już poparty dziesiątkami tytułów z prasy może służyć za ilustrację takowej.

Kanał finansowy sieci telewizyjnej NBC ma najwyższą oglądalność wśród dorosłych Amerykanów, zwłaszcza mężczyzn. CNBC bywa wyprzedzane przez CNN tylko w momentach wyjątkowych zagrożeń. Właśnie w CNBC odbyła się w maju dyskusja o francuskich próbach doścignięcia Amerykanów w niektórych sektorach gospodarki. Posłużono się przykładem francuskiego koncernu Vivendi Universal, którego energiczny szef, Jean-Marie Messier [według ostatnich doniesień zmuszony 1 lipca do dymisji – red.], postanowił kilka lat temu rywalizować z amerykańskim gigantem medialnym America on Line Time Warner. Przekonawszy banki do swego pomysłu Messier przez pięć lat kupował na kredyt, jak leci: wpierw gorzelnie i browary, potem telewizję kablową, telefonię bezprzewodową itp. Banki sfinansowały mu około 100 miliardów dolarów kredytu, po czym wiosną tego roku Messier i jego Vivendi ugięli się pod ciężarem długów. Agencja ratingowa Moody’s Investors Service (oczywiście amerykańska) zredukowała wiarygodność kredytową koncernu do najniższego akceptowanego poziomu (Baa3) i następnego dnia właśnie, w obecności blisko trzydziestu milionów widzów, miała miejsce poniższa wymiana zdań:

– St. red. ekonomiczny Steve Liesman: Pamiętajcie o zachowaniu proporcji w porównywaniu USA z Europą. Microsoft, Intel i IBM mają większe zasoby walutowe niż Francja, Szwajcaria i Belgia razem wzięte.

– Prezenter Mark Haines: Gdybym miał wybierać, zawsze oddałbym Francję, a wziąłbym Microsoft. Zwłaszcza pozbyłbym się Francji!

– Liesman: Wystarczy głośno wymówić nazwisko szefa Vivendi Universal, i już wszystko wiadomo.

– Wszyscy: Ha-ha-ha! (słowo „messier” oznacza w amerykańskiej angielszczyźnie „jeszcze bardziej popaprany” – J. J.).

Przypuszczam, że taka wymiana zdań jeszcze kilka lat temu nie poszłaby na antenę.

A oto dlaczego Amerykanom tak grają na nerwach niektórzy europejscy sojusznicy z NATO, zwłaszcza zaś Francuzi.

Gdzież ten pościg?

Pod takim tytułem R. James Wolsey, były dyrektor CIA, opublikował gniewny artykuł polemiczny w „Wall Street Journal”. Autor pisze, że reakcje Europy na sformułowanie prezydenta Busha o „osi zła” wyjęte są wprost ze scenopisu filmu „W samo południe”. Amerykański szeryf wyrusza z domu, by stawić czoło bandytom, zaś Europejczycy przysiadają ze strachu. Również obecnie tylko Ameryka gotowa jest wziąć na siebie odpowiedzialność pasterza – Europejczycy wolą pozostać w roli owiec. Szeryf w filmie bynajmniej nie chciał działać sam. Rozpaczliwie namawiał innych do współdziałania. Nie było chętnych.

Europejskie protesty dotyczące jednostronnych działań USA i lekceważenia sojuszników w NATO stają się bezprzedmiotowe, gdy porównamy wysiłek zbrojny Ameryki z ciężarem ponoszonym przez inne państwa. Jedna tylko tegoroczna podwyżka budżetu obronnego USA odpowiada wartości połączonych całkowitych budżetów obronnych Francji i Wielkiej Brytanii i jest dwukrotnością budżetu obronnego Niemiec. Europejczycy wolą cedować odpowiedzialność za wspólną obronę na rzecz sił amerykańskich, po czym skarżą się na brak konsultacji. Z wyjątkiem Brytyjczyków, europejskie siły zbrojne wyposażone są w tak przestarzałe systemy komunikacji, że nie są w stanie porozumiewać się między sobą, co dopiero zaś walczyć u boku Amerykanów. Jak tu się dziwić, że Amerykanie przywiązują mniejszą niż w przeszłości wagę do NATO? Sekretarz generalny sojuszu, lord Robertson, przestrzegł na wiosnę w Londynie, że potężna politycznie Europa staje się Pigmejem w dziedzinie obrony.

Takie z grubsza bywają argumenty USA w odpowiedzi na zarzut, że Ameryka stała się zbyt potężna dla swego własnego dobra. Chyba najcelniej i najkrócej odpowiedział na ten zarzut profesor Zbigniew Brzeziński podczas swej majowej wizyty w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie: amerykańska hegemonia w świecie jest alternatywą dla światowej anarchii – albo jedno, albo drugie. Europa nie ma ani możliwości, ani ambicji, aby anarchii zapobiec.

To nie są strachy na Lachy

Amerykanie bardzo poważnie traktują światowe zagrożenie terroryzmem. Kilka tygodni temu Janet Reno, prokurator generalny USA za prezydentury Billa Clintona, przemawiała na ten temat na konferencji w Whistler w Brytyjskiej Kolumbii w Kanadzie. Wynotowałem następujące stwierdzenie: grozi nam agresja terrorystów po sieci internetowej, agresja paraliżująca działalność banków, blokująca dopływ wody pitnej i elektryczności do miast. Już dziś musimy decydować, jak zapobiec cybernetycznemu Pearl Harbor.

USA a Europa

Ameryka jest należycie przygotowana do przewodzenia światu nie tylko w dziedzinie wojskowej. Pouczające są porównania systemów gospodarki oraz sfery materialnej i mentalnej między USA i Europą.

Powstają na ten temat książki. W „Rzeczpospolitej” znakomity artykuł („Wspólne ideały, odmienne rezultaty”, 23 maja br.) opublikowała Krystyna Grzybowska, w nieco zaś węższym ujęciu i kilka dni wcześniej – Krzysztof Dzierżawski. W skrócie: Europa to społeczeństwa syte, zamożne, zmęczone, pragnące krótkiego tygodnia pracy i wczesnej emerytury. Ameryka natomiast jest wciąż młoda, zasilana przez rzesze imigrantów pragnących poprawy losu i osiągających swój cel talentem i ciężką pracą.

We Włoszech, mówił ostatnio premier Silvio Berlusconi, łatwiej przeprowadzić rozwód niż zwolnić pracownika. Życie społeczeństw regulowane jest przez ogromne i ociężałe aparaty biurokratyczne. W Ameryce pracę łatwo stracić, lecz łatwo też znaleźć, zaś interwencje biurokracji państwowej w życie społeczeństw lokalnych są ostatecznością. To między innymi dlatego kapitał międzynarodowy wlewa się pełną rzeką raczej z Europy do Ameryki (230 miliardów dolarów w okresie od stycznia 1999 r. do kwietnia 2001 r.) niż odwrotnie. I dlatego, mimo istnienia euro, mocną walutą był do wiosny raczej dolar amerykański, stanowiący blisko trzy czwarte rezerw walutowych banków centralnych świata.

Techniczna, gospodarcza, a zwłaszcza finansowa przewaga Ameryki nad Europą dowodzi przewagi modelu gospodarczego i stylu życia, których ideał zawarty jest w haśle reklamowym kolosa ubezpieczeniowego American Insurance Group AIG, obecnego również na polskim rynku: „Najpoważniejszym ryzykiem w życiu ludzkim jest niepodejmowanie ryzyka”.

Patrząc na to hasło zdaję sobie sprawę, że – mimo niewiarygodnych szkód wyrządzonych w życiu społecznym i w mentalności ludzi przez półwiecze PRL – ułański nieco charakter narodowy Polek i Polaków stawia nas bliżej modelu amerykańskiego niż francuskiego, niemieckiego lub włoskiego. Nadchodzi czas, gdy zaczniemy to dyskontować na naszą polską korzyść.

Słoń a sprawa polska

Pisałem o tym wielokrotnie, powtórzę raz jeszcze: Polska znalazła się w niezwykle korzystnej koniunkcji historycznej. Jesteśmy skazani na sukces, chyba że sami go sobie odbierzemy. Po raz pierwszy napiszę, że możemy całkiem pragmatycznie (ten elegancki termin oznacza po prostu – cynicznie) grać na sukces Polski w kontekście swarów między Stanami Zjednoczonymi i Europą.

Dla USA jesteśmy całkowicie wiarygodnym sojusznikiem. Reakcja Polski na tragedię z września ubiegłego roku, stawiająca do dyspozycji kierownictwa walki z terroryzmem (czyli Waszyngtonu) polskie służby i siły, była dokładnie taka, jak trzeba. Nieważny jest nasz potencjał militarny – w porównaniu do amerykańskiego jest on przecież zerowy. Lecz Waszyngton nie tego oczekuje od sojusznika na wschodniej flance NATO.

Mieliśmy wielkie szczęście w ciągu ubiegłych trzynastu lat do szefów naszego resortu spraw zagranicznych. Ci panowie najwyraźniej postanowili przejść do historii. Udało się. Ustawili stanowczy kurs na sojusz strategiczny z gigantem amerykańskim, rozwinęli przyjazne stosunki z sąsiadem niemieckim, pokonali uprzedzenia do sąsiada ukraińskiego, odnosili się stanowczo, lecz z szacunkiem do najtrudniejszego partnera – Rosji. Mimo rosyjskich protestów udało się dołączyć do NATO, uda się również marsz do Brukseli. Kierunek na Ukrainę i Rosję jest już wpisany w przyszłość Polski w NATO, bo jest to jej główne wiano wnoszone do Sojuszu.

Czym mniejsze znaczenie militarne Sojuszu Atlantyckiego, czym większa jego waga polityczna, tym ważniejsza jest rola Polski jako sojusznika USA. Ameryka chce mieć gwarancje pokoju i spokoju na wschodniej flance NATO. Liczy się więc każdy gest przyjaźni i współpracy na osi Warszawa-Moskwa i Warszawa-Kijów. O niektórych inicjatywach mało wiemy. Niedawno usłyszałem komplement pod adresem polskiego miesięcznika społeczno-kulturalnego „Nowaja Polsza”, redagowanego w języku rosyjskim w Warszawie pod kierunkiem prof. Jerzego Pomianowskiego. Wysłuchałem go w Waszyngtonie, choć miesięcznik powstaje w Polsce, zaś rozprowadzany jest wśród tysięcy bibliotek i domów kultury w Rosji. Polska kultura i fachowość w jej prezentacji są nagle w cenie. To właśnie jest nowa twarz NATO. Rola Polski w Sojuszu jest doceniana, choć niewiele możemy dokonać w Afganistanie.

Przez wszystkie te lata udało się również jako tako uchronić trudną przyjaźń z Francuzami bez konieczności angażowania się w ich antyamerykańskie awantury polityczne. To z Paryża wychodziły złośliwe plotki o Polsce – koniu trojańskim USA w Europie. Nie szkodzi! My rewanżujemy się uwielbieniem dla wielkiej kultury Francuzów, na której wyrosły pokolenia polskich twórców, korzystamy z współpracy gospodarczej z nimi (są słabsi od Amerykanów, lecz o niebo silniejsi od nas), zaś na poziomie brutalnie pragmatycznym wykorzystamy w swoim czasie francuski egoizm w ustalaniu europejskiej polityki rolnej (CAP). Jest tych subwencji czterdzieści miliardów euro rocznie. Jeśli starczy dla nich, skapnie też dla nas. To się nazywa przyjaźń w polityce.

Natomiast jeśli chodzi o wielki sojusz strategiczny, Fourth of July również w Polsce świętuje się przed quatorze juillet. –

Pochwała liberum veto

Przekleństwo polskiej historii czy źrenica wolności?

JERZY JASTRZĘBOWSKI

W marcu 1987 roku zaproponowałem redakcji „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, iż napiszę krytyczny artykuł o arcypolskiej instytucji liberum veto. Byłem po lekturze Władysława Konopczyńskiego („Liberum veto”, Kraków, 1917), studium Zbigniewa Ogonowskiego („W obronie liberum veto”, Warszawa, 1975), zaś profesor Zbigniew Wójcik udostępnił mi maszynopis swej książki („Liberum veto”, Kraków, 1992) i obiecał pomoc. Powiedziałem, co wiedziałem, redaktorom z ulicy Wiślnej. Śp. Mieczysław Pszon podniósł wzrok znad stosu papierów i burknął: „Mam nadzieję, że będzie pan chwalił liberum veto. Przydałoby się nam teraz”. Spojrzałem z rozpaczą na ówczesnego zastępcę naczelnego, Krzysztofa Kozłowskiego: jak można chwalić liberum veto? Pan Krzysztof, późniejszy senator, odszepnął: „Kolega żartuje. Ale czy nie uważa pan, iż istotnie przydałoby się nam ono obecnie?”. Artykuł wydrukowano w maju tegoż roku.

Po piętnastu latach warto wrócić do sprawy od nowa. Mija właśnie 350 rocznica pierwszego zerwania Sejmu pod hasłem: Wolne nie pozwalam!

Dziewiątego marca 1652 roku obrady sejmu w Warszawie przeciągnęły się do późnych godzin: debatowano nad zasadnością wyroku śmierci, wydanego przez sąd marszałkowski na Hieronima Radziejowskiego za obrazę majestatu. O północy upływał termin sesji, już poprzednio przedłużonej o jeden dzień ponad przepisowe sześć tygodni. Kanclerz wielki koronny Andrzej Leszczyński wystąpił z wnioskiem o prolongatę obrad. Wówczas wstał Władysław Siciński, podstarości i poseł upicki, powiedział: „Ja nie pozwalam na prolongatę”, i opuścił izbę. Nikt za nim nie pobiegł, nikt nie próbował przekonywać posła, aby zmienił zdanie. Gdy sylwetka Sicińskiego mignęła w drzwiach i znikła, wojewoda brzesko-kujawski Jakub Szczawiński wykrzyknął pod jego adresem: „Bodajeś z piekła nie wyszedł”, zaś posłowie odpowiedzieli chórem: „Amen”.

Praktyka „wolnego nie pozwalam” była skrajnym przejawem jednomyślności ciała ustawodawczego, znanej w wielu państwach średniowiecznej Europy. W polskim parlamentaryzmie obowiązywała „od zawsze”. XIX-wieczny historyk niemiecki określa ją słowem „echtslawisch” – prawdziwie słowiańska.

OBRADY PARLAMENTU NA RYCINIE Z XVII WIEKU, (C) ZBIORY BIBLIOTEKI NARODOWEJ, źródło: Nieznane

Przez wiele pokoleń nie wpływała ona ujemnie na działalność sejmu – obrad nie zrywano. Sprzeciwiający się posłowie bywali usilnie przekonywani o racjach większości i to tak długo, aż uznali te racje bądź po prostu zamilkli. Nawet jeśli do zgody nie doszło, nie przeszkadzało to w uchwaleniu konstytucji (pakietów uchwał) sejmowych: po prostu do wiadomości publicznej podawano odmienne stanowiska posłów, którzy ze względu na swe instrukcje sejmikowe nie mogli przyłączyć się do ogólnej zgody.

Pierwsza Rzeczpospolita była rodzajem państwa związkowego, składającego się z poszczególnych ziem. Ziemie powiązane były ze sobą ideologią i tradycją, czyli kulturą, w żadnym wypadku – egzekutywą władzy centralnej. Sejmiki ziemskie dawały swym posłom mandat nieograniczony lub ograniczony, zaś najczęściej – pakiety instrukcji. Te od początku XVII wieku były przez posłów zaprzysięgane (choć w praktyce – jak ustalił Zbigniew Wójcik – często niedotrzymywane). Przy obowiązywaniu zasady jednomyślności pominięcie opozycji choćby jednego posła było rzeczą niewyobrażalną. Teoretycznie mogłoby ono prowadzić do oderwania się jego ziemi od Rzeczypospolitej. Tylko konfederacje, oraz od 1673 roku sejmy zwoływane w czasie, gdy kraj związany był węzłem konfederacji, uznawały zasadę większości.

Pracowite „ucieranie” racji

Przy takiej tradycji, nie może dziwić tendencja do pracowitego „ucierania” racji w trakcie każdego sejmu, aż do osiągnięcia „consensum genere omnium ” – pełnej zgody wszystkich. Mimo kłopotliwości owej zasady, była ona jedyną akceptowaną przez naród szlachecki, naród ludzi wolnych. Choć już król Zygmunt August zasadę jednomyślności krytykował, choć na sejmie lubelskim 1569 roku jeden z posłów wołał „iż jeden contrarium dzierży przeciwko nam wszystkim (…), tedy my nie chcemy, aby na jednym stanęło”, to jednak prawodawcy starali się zasadę jednomyślności – choćby naciąganej – pieczołowicie zachować. Sternicy nawy państwowej sprawnie unikali kolizji paraliżujących i tak mozolny ruch prawodawczy. Nie darmo wzdychał później Łukasz Górnicki w swych „Dziejach w Koronie Polskiej”: „Iżby umieli inni królowie, jak Zygmunt August, wolnym rozkazywać ludziom i mieć taką w królowaniu miarę, jaką on miał. ”

Gdy jednak po śmierci ostatniego Jagiellona przyszli na tron „inni królowie” problem leżał nie tyle w ich nieumiejętności rozkazywania wolnym obywatelom, co w narastającym uczuleniu szlachty na postępujący w Europie proces absolutyzacji władzy królewskiej. Szlachta po prostu obawiała się, aby elekcyjni, z obcych stron przybyli, monarchowie nie próbowali obcych metod politycznych przenieść na polski grunt. Skuteczną barierę dla władzy absolutnej widziano w konieczności uzyskiwania zgody szlachty na wszelkie inicjatywy legislacyjne. Nie było to bezzasadne, z pewnością nie było głupie.

Od chwili przyjęcia artykułów henrykowskich w 1573 roku sejmy coraz częściej kończyły się bez uchwalenia konstytucji, artykuły bowiem ograniczyły czas trwania sejmów zwyczajnych do sześciu, zaś nadzwyczajnych do dwóch tygodni. Znacznie łatwiej było opozycjonistom obrady tamować, a następnie sprzeciwiać się ich przedłużeniu, aniżeli ważyć się na zerwanie obrad w czasie trwania sejmu.

Polskiemu czytelnikowi, nawet pamiętającemu śmieszne sceny przy ulicy Wiejskiej w Warszawie, trudno sobie uzmysłowić los oponenta w ówczesnym sejmie, w kontekście ówczesnych obyczajów. Adwersarz musiał wyjść z izby, by zanieść manifest o nieważności obrad do kancelarii sejmowej. Bywał więc przytrzymywany przez braci szlachtę za ręce i za poły tak długo i tak długo był zakrzykiwany, dopóki nie usiadł i nie zamilkł. Wówczas ogół – zgodnie z tradycją – brał nagłe milczenie za cofnięcie protestu.

Mimo takiego mechanizmu zabezpieczającego, już za panowania Stefana Batorego nie doszły do skutku trzy sejmy, za Zygmunta III i Władysława IV – aż osiem. W 1596 roku udaremniono pierwszą próbę zerwania sejmu, podjętą w pojedynkę przez posła Michała Choińskiego. Przez długi czas uważano, że pierwszym rozbijającym sejm w pojedynkę był Jerzy Lubomirski w 1639 roku, lecz w świetle nowszych badań ta wersja upadła.

Sejm zwołany do Warszawy 26 stycznia 1652 roku formalnie poświęcony był zaognionej wciąż sytuacji na Ukrainie, lecz w rzeczywistości skoncentrował się na sprawie Radziejowskiego. Większość posłów stanęła w opozycji do dworu i po stronie przyszłego zdrajcy, obawiając się, aby zatwierdzenie wyroku śmierci na podkanclerzego koronnego nie stało się precedensem w walce króla z wolnością szlachecką.

W warunkach ogromnego napięcia po obu stronach udało się sejm przedłużyć o jeden dzień ponad przepisowe sześć tygodni. Gdy wniesiono o kolejną prolongację, Władysław Siciński zaprotestował i opuścił izbę. Siciński był pionkiem w ręku znanego nam choćby z „Potopu” hetmana polnego litewskiego Janusza Radziwiłła, zaciekłego wroga króla Jana Kazimierza. To pierwsze udane liberum veto powiodło się przez przypadek: obie strony straciły już były nadzieję na zakończenie obrad po swej myśli.

Lecz stała się rzecz straszna

Oto jeden poseł zaprotestował nie dając żadnej po temu racji i po raz pierwszy w historii sejmu nikt nie usiłował go zatrzymać i od decyzji odwieść. Tym samym dziwaczny incydent urastał do rangi prawnego precedensu i obrastał tradycją. Tradycja zaś była sprawą świętą w szlacheckiej Rzeczypospolitej.

Na skutki niedługo trzeba było czekać. Kolejne sprzeciwy wobec prolongaty obrad sejmowych zanotowano w latach 1654, 1665, 1666, 1668. Jesienią 1669 roku nastąpiła rzecz dotychczas niewyobrażalna: poseł kijowski Adam Olizar zerwał sejm koronacyjny Michała Korybuta przed terminem „dojścia” (zakończenia). Olizar uciekł z Krakowa, precedens pozostał.

Konopczyński pisze: „Warstwa na warstwie układają się na dnie dusz szlacheckich precedensy, które później (…) narzucą im apodyktycznie słynną unanimitas, już jako prawną regułę obowiązującą”.

Z sześciu sejmów za panowania Michała Korybuta zerwano cztery. Za Jana III było gorzej: w 1688 roku stronnictwo dworskie zerwało sejm jeszcze przed obiorem marszałka. Dwa lata później doszło do tego, iż posła Antoniego Głogowskiego, przekupionego francuskim złotem, król musiał przekupić ponownie, podbijając stawkę, aby poseł zgodził się powrócić na salę obrad. W następnym stuleciu zaś rozpoczęło się hurtowe gilotynowanie sejmów. Za panowania Augusta III ani jeden z trzynastu zwołanych sejmów nie doszedł do skutku. Sejmy były już wówczas zrywane z reguły przez agentów obcych mocarstw. Zaczynały się krystalizować obce plany. Przypomnijmy fakt znany historykom, lecz niewielu poza nimi: pierwszy projekt rozbioru Polski powstał już w 1656 roku, zaś utrzymanie złotej wolności w Polsce było przedmiotem dwustronnych traktatów między sąsiadami Rzeczypospolitej od roku 1720.

Licytacja między rezydentami obcych mocarstw wywindowała łapówki stanu do niebywałych rozmiarów. Według Konopczyńskiego, za Jana Kazimierza stawka za zerwanie sejmu wynosiła 500 dukatów (wagowo równało się to 1,72 kg czystego złota). Natomiast zerwany w 1744 roku sejm grodzieński kosztował obcych mocodawców 40 tysięcy talarów francuskich i 15 tysięcy dukatów pruskich (w sumie – ekwiwalent ok. 110 kg czystego złota). Ostatnim płatnym zrywaczem sejmu był poseł ciechanowski Michał Szymanowski. W 1762 roku otrzymał on od rezydenta rosyjskiego wyliczone do ręki 1507 dukatów.

Sejm Rzeczypospolitej Obojga Narodów zdołał jeszcze poderwać się do wysokiego lotu w latach 1788-1792. Obradując pod węzłem konfederacji, tak aby żaden agent nie mógł go zerwać, Sejm Wielki dnia 3 maja 1791 roku uchwalił Ustawę Rządową, likwidującą po wsze czasy prawo i obyczaj liberum veto. Sejm jeszcze obradował, gdy rozkazem imperatorowej Katarzyny wojska generała infanterii Michała Kachowskiego poderwane zostały do forsownego marszu z Ukrainy na zachód.

Czy tak być musiało?

Czy nie krytykowano, nie ostrzegano w dobry czas, nie wskazywano na anachroniczność takiej formy sejmowania w Europie, która z pokolenia na pokolenie stawała się administracyjnie coraz sprawniejsza, politycznie coraz agresywniejsza i coraz bardziej zmilitaryzowana? Czy nasi przodkowie byli głusi, ślepi i nierozsądni? Czy nie pojmowali, że za ich życia decydują się przyszłe losy Rzeczypospolitej?

Nie pojmowali, ponieważ tylko znikoma mniejszość jest w stanie ogarnąć konsekwencje procesu historycznego, dopóki ten proces trwa. Dotyczy to również nas, dzisiaj żyjących. Dotyczy to nawet spraw tak zdawałoby się oczywistych jak integracja z Unią Europejską. Nie wolno nam, ignorantom dzisiejszej doby, tłumaczyć naiwnością lub czystą głupotą uporczywości, z jaką przodkowie nasi trzymali się systemu złotej wolności. Powierzchowna krytyka decyzji i postaw politycznych sprzed kilku wieków niesie ze sobą ryzyko anachroniczności: inne były warunki otoczenia, inna mentalność ówczesnych Polaków, Litwinów, spolonizowanej szlachty ruskiej.

Według nieżyjącego już wybitnego znawcy przedmiotu, Władysława Czaplińskiego, szlachta miała dwa ważne powody, dla których nie zgadzała się na przejście od zasady jednomyślności do zasady większości głosów. Pierwszym był powód polityczny: obawa, aby król – dysponujący rozdawnictwem urzędów i majątków państwowych (królewszczyzn) – nie zmontował w sejmie większości potrzebnej dla zmiany prawa i ograniczenia wolności obywateli. Drugą przyczyną, głęboko zakorzenioną w duszach szlacheckich, było przekonanie, że posła – reprezentanta paru tysięcy braci szlachty – nie można po prostu przegłosować. Wszak każdy przez braci wybrany poseł kieruje się interesem Rzeczypospolitej, czyż nie?

Zaczynamy wchodzić w temat najbardziej pasjonujący, zaś najtrudniej mierzalny: w psychikę naszych przodków. Nie znali jeszcze pojęcia praw człowieka, lecz postępowali instynktownie w obronie praw jednostki lub mniejszości przed dyktatem większości, która nie zawsze musi mieć rację. Inną sprawą jest, do jakich późniejszych wynaturzeń ten instynkt doprowadził.

Innym aspektem tego problemu zajmuje się w sygnalizowanym na wstępie studium Zbigniew Ogonowski. Przeanalizował on spuściznę pisarską czołowego apologety złotej wolności, kasztelana lwowskiego Andrzeja Maksymiliana Fredry (1620-1679). Ten dygnitarz i pisarz nie był ani sprzedawczykiem, ani człowiekiem głupim. Przywilej weta nie miał być toporem włożonym w ręce ówczesnych „oszołomów” lub płatnych agentów. Był bronią świadomie wkładaną w ręce rozumnych, cnotliwych obywateli, powołanych do obrony prawodawstwa Rzeczypospolitej przed nadużyciami. Nasi przodkowie przypisywali sejmowi inną rolę, niż ta, do której myśmy przywykli. Była to rola tamowania szkodliwych inicjatyw, nie zaś jedynie tworzenia nowych praw. W oczach naszych przodków gorszy byłby sejm uchwalający prawa ze szkodą dla Rzeczypospolitej, niż sejm zatamowany bez uchwalenia nowych praw. Wszak dotychczasowe prawa były znakomite, najlepsze w Europie!

Czy były najlepsze?

Istotnie było coś niezwykle atrakcyjnego w modelu prawa stawiającego wolność i nietykalność jednostki ponad wszystko. Odbiciem tej właśnie zasady było liberum veto, lub częściej używana, łagodniejsza formuła sisto acitvitatem (tamuję czynności). Lecz wiele praw, opartych na precedensie i zwyczaju, było nieprecyzyjnych, stąd podatnych na nadużycia. Gdyby „wolne nie pozwalam” blokowało uchwalenie konkretnej ustawy, nie rozrywając sejmu, inny mógłby być o nim osąd historii. Poza tym – co bardzo ważne! – we wczesnym okresie stosowano formułę protestacyjną „nie pozwalam, dopóki…”. Natomiast w drugiej połowie XVII wieku zaczęto uciekać się do morderczej formuły „nie pozwalam, bom poseł wolny”. Ta właśnie formuła, wbudowana w przerażającą – w oczach innych Europejczyków owej doby – zasadę wolnej elekcji monarchów, podcięła działalność sejmu i państwa.

W ciągu całego XV wieku Rzeczpospolita szła trop w trop za najwyżej rozwiniętymi krajami Europy Zachodniej, nadrabiając zapóźnienia. W XVI wieku szlachta stworzyła unikatowy model państwa, w którym znalazła maksymalne szanse samorealizacji. Stopniowo Polska (z Litwą i Rusią) stawała się rzeczą pospolitą szlachty, wyjątkiem w Europie. Ta droga rozwoju doprowadziła naród szlachecki do poczucia wyższości wobec reszty Europy. Senatorowie i posłowie, magnaci i szaraki musieli istotnie być przekonani, że idealny ustrój czyni Rzeczpospolitą państwem organicznie tak potężnym, że prawodawstwa reformować nie trzeba, że można sobie pozwolić na lekceważenie zmieniającej się stopniowo rzeczywistości zewnętrznej. Ustrój okazał się być tak dobry, że stał się w końcu niereformowalny. Triumfowała rodzimość, triumfowało przeświadczenie, że jeśli inne narody poszły drogą odmienną, to znaczy, że inni się mylą. Konopczyński pisze: „Rzekłbyś, chiński mur stanął między wewnętrzną polityką polską i zachodnioeuropejską”.

Wolna szlachta

A więc liberum veto: przekleństwo polskiej historii czy źrenica wolności? Czy losy narodu mogły potoczyć się inaczej, gdyby nasi przodkowie zafundowali sobie silną władzę centralną? Prawdopodobnie tak, lecz łatwo nam to dzisiaj mówić. Posłowie szlacheccy nie przewidzieli wprawdzie rozwoju wydarzeń, lecz nie musieli to być ludzie naiwni lub głupi. Oni po prostu bali się zafundować Rzeczypospolitej dyspozycyjny parlament, zaciężne wojska królewskie, policję polityczną, prześladowania mniejszości. Byłby to wszak inny naród i inne społeczeństwo.

Ba, oni tego po prostu nie mogli uczynić. Absolutystyczne rządy twardej ręki, bez akceptacji społecznej, nie miały szans na zaistnienie w kraju, w którym 10 procent społeczeństwa stanowiła wolna szlachta. Dla porównania: w ówczesnej Francji ta proporcja była 3-krotnie niższa, w Anglii – 10-krotnie.

Polski naród szlachecki poderwał się do reform pod koniec XVIII wieku. Próba okazała się spóźniona. Najeźdźca ją zdusił. Lecz gdyby naród nie był wychowany w duchu buntu przeciw ciemiężcy-większości, nie tylko próba reform, lecz sam naród mógłby zostać zduszony. Tak się jednak nie stało. Ostała się niesłychanie prężna kultura, tradycja. Z niej odrodził się naród i państwo.

Praktyka liberum veto była dramatem unikatowego w skali europejskiej, a dla Polski nieszczęśliwego w skutkach, mariażu polityki z etosem wolnościowym. Ten etos i tolerancja dla odmiennych przekonań wzięły górę nad wymogami polityki. Po zejściu szlachty ze sceny jej etos odziedziczyły – w różnym lecz wysokim stopniu – kolejne emancypujące się warstwy społeczeństwa.

Posłowie i demonstranci chłopscy obecnej doby pewnie nigdy się nie dowiedzą, o czym mruczą pod nosem polscy historycy, obserwując ich poczynania. Na szczęście – nie te czasy.

 

Autor dziękuje prof. dr. Antoniemu Mączakowi z Uniwersytetu Warszawskiego za wnikliwą i twórczą recenzję artykułu

 

SICIŃSKIEGO ŻYCIE POŚMIERTNE

źródło: Nieznane

źródło: Nieznane

„Hańbę posła upickiego tradycja przekazała potomnym wiekom, a lud miejscowy urągał zwłokom uważanym za jego zwłoki” – pisał w „Encyklopedii Staropolskiej” Zygmunt Gloger. Znakomicie zachowane domniemane zwłoki Władysława Sicińskiego zostały wydobyte na początku XIX w. z grobu. „Włóczono (je) po cmentarzach, poniewierano nimi po drogach, rzucano na progi złych ludzi” – stwierdzał historyk Ludwik Kubala (cytowany w Polskim Słowniku Biograficznym). Ta wzgarda dla Sicińskiego brała się jednak także (przede wszystkim?) z tego, że w tradycji ludowej był on przedstawiany jako ciemiężca chłopów, twórca tygodniowej pańszczyzny, heretyk, zbrodniarz. Później złożono zwłoki w szafie przy drzwiach kościoła w Upicie (opisał je Mickiewicz w „Popasie w Upicie”). Pogrzebano je ponownie w 1864 roku. T.S.

O umieraniu

Obserwowałem na ekranie, jak samolot wbija się w południowy wieżowiec World Trade Center na wysokości mniej więcej 80. piętra. Na 80. piętrze pracuje mój syn

źródło: Nieznane

O umieraniu

W płonącym wieżowcu WTC

(C) REUTERS

JERZY JASTRZĘBOWSKI Z TORONTO

Zaczyna się od żołądka: mdłości, w gardle piołun, paraliż postępujący w głąb, wreszcie dochodzący do serca. Kolana miękną. Wtedy traci się przytomność.

 

Na biurku w Toronto – bateria telefonów, nad biurkiem – pochylony ku mnie telewizor, nastawiony na CNN. We wtorek, o 08:48 koleżanka przy sąsiednim stanowisku jęknęła: co za koszmar, spójrz na CNN, jakiś samolot wbił się w północny wieżowiec World Trade Center.

Patrzę: czarna dziura, trochę dymu, mój syn o tej porze jest już w pracy na 80. piętrze, lecz nie w tym wieżowcu, w sąsiednim, od południowej strony. Paskudna myśl – u niego wszystko w porządku, jeśli są ofiary, to tylko wśród obcych – lecz dla pewności wystukuję, jak dziesiątki razy przedtem, numer jego komórki. Głos automatycznej telefonistki odpowiada, że sorry, wszystkie łącza chwilowo zajęte, proszę spróbować później, po paru próbach rezygnuję, przez komputer do studia radiowego przekazuję, co wiem, program już idzie na żywo, gdy na ekranie nade mną inny samolot wbija się, również na żywo, w drugi (mój!) wieżowiec na wysokości mniej więcej osiemdziesiątego piętra, a po sekundzie z przeciwległej ściany wytryskuje słup ognia. Tam już nikt nie żyje!

Jest 09:05, gdy zaczyna się umieranie. Sztywnymi palcami wystukuję już bez przerwy numer synowskiej komórki, lecz telefonistka nie odpowiada, komórka zaś milczy. Jest martwa.

Paraliż rozszerza się koncentrycznie od żołądka. Smak piołunu w gardle. Dzwonię jeszcze do domu, tam telefon zajęty, i w tym momencie widzę, jak z najwyższych pięter, podgrzewanych ogniem od dołu, odrywają się mrówki ludzkie i – wymachując odnóżami – lecą w dół. Ktoś odsuwa mnie wraz z fotelem od biurka, ktoś zajmuje moje miejsce. Potem koleżanka pyta, jak się czuję i wręcza kartkę: był telefon z domu, wszystko OK, żona dzwoniła już jakiś czas temu, lecz nie chciałam ci przeszkadzać, byłeś tak pochłonięty telewizją…

Po półgodzinie jestem w domu. Gdy dzwoni telefon, dopadam pierwszy i jak przez grubą zasłonę słyszę głos: Tata? Tu Wojtek, wciąż jeszcze żyję.

Tej nocy źle się czuł i po raz pierwszy od lat zapomniał nastawić budzik. Spóźnił się na pociąg, dowożący go z New Jersey do Manhattanu. Kawę i rogalik kupił za kwadrans dziewiąta przed wejściem do pierwszego wieżowca, skąd pasażem co dzień przechodzi do drugiego.

W tym pierwszym mijał tłum ludzi czekających na ekspresowe windy, gdy szyby zaczęły pryskać do wnętrza, rozległ się syk i wybuch, z otworów wentylacyjnych buchnął płomień. Przeraźliwy zgrzyt i huk spadającej windy. Niesieni podmuchem ludzie sunęli na brzuchach po kamiennej posadzce. Wrzucił kawę i rogalik do kosza i wybiegł na zewnątrz.

Gdzieś bardzo wysoko zobaczył smugę dymu. Ludzie mówili „głupoty” o jakimś samolocie. Wraz z tłumem gapił się w górę, zastanawiając się, czy iść do swojego wieżowca, czy wracać do domu. Wybrał to drugie, lecz wpierw zadzwonił do matki. Przekraczał jezdnię Westside Highway (ruch samochodowy był już wstrzymany), gdy usłyszał krzyk ludzi, potem drugi wybuch. Nie zdążył się obejrzeć: gorący podmuch osmalił mu kark, rzucił wraz z innymi na bruk. Wtedy zaczął uciekać.

Od lat, idąc nocą do pracy, modlę się za jego pomyślność, on zaś – bezbożnik – kpi z mojego zacofania: Tato, co za głupie przesądy, przecież nie ma Boga. We wtorek po raz pierwszy się zawahał. Skoro zaś rzecz o umieraniu, zapewniam, że wierzącemu umiera się raźniej.

No, ale nawracać nikogo nie będę, trzeba to samemu przeżyć.-

Współczynnik Kacpra

W ASTRONOMICZNEJ SKALI

Współczynnik Kacpra

JERZY JASTRZĘBOWSKI

W jednym z kwietniowych numerów „Plusa Minusa” (nr 14/2001) Robert Pucek pisał o wychowawczej wycieczce z synem: oderwany od komputera do lasu, 11-letni Kacper ze zdumieniem odkrywał przyrodę, zaś przed snem wyszedł na ganek i z zadartą głową wpatrzył się w gwiazdy. Starał się zliczyć.

Arabscy astronomowie z Grenady, którym zawdzięczamy podstawowe pojęcia i nazwy wielu gwiazd (Aldebaran, Mintaka, Betelgeuze, Rigel, setki innych), naliczyli ich ponad 2500. Więcej trudno było wypatrzyć gołym okiem na północnej półkuli przy najczystszym nawet niebie.

W XVII stuleciu pierwszy teleskop przybliżył kilkakrotnie więcej gwiazd, zaś przez duże teleskopy sprzed stu lat widoczne już były setki tysięcy – wszystkie w obrębie naszej galaktyki, którą uważano za wszechświat. W latach dwudziestych Edwin Hubble udowodnił, że maleńkie plamki, widoczne przez największe teleskopy, są odrębnymi galaktykami. Droga Mleczna przestała być wszechświatem. Gwiazd na niebie miały być miliony.

Od czasu wprowadzenia na orbitę teleskopu nazwanego imieniem Hubble’a astronomowie twierdzą, że samych galaktyk jest we wszechświecie co najmniej pięćdziesiąt miliardów, że każda z nich ma przeciętnie od stu do dwustu miliardów gwiazd, że jest przynajmniej jedna składająca się z 10 bilionów (tysięcy miliardów) gwiazd, zaś wiele innych ma ponad bilion. Gdy dowiaduję się z podręcznika astronomii, iż te miliardy miliardów to zaledwie pięć procent masy poznanego dotychczas wszechświata (nie wiadomo jeszcze, z czego składa się reszta), poddaję się. O ile zdrowsze podejście miał Kacper: zadarł głowę, próbując zliczyć to, co widzi. Uczeni do dziś nie wiedzą, jak zdefiniować pojęcia czasu i przestrzeni bez odniesienia ich do człowieka na Ziemi. Z tej sytuacji wybawia nas Kacper. To on jest środkiem świata.

Floren, pierwsze euro

Nasi przodkowie przeliczali majątek na głowy (sztuki) bydła. Słowo „kapitał” pochodzi od łacińskiego „caput” – głowa, łeb. Rzymianie gromadzący pieniądze używali na ich oznaczenie słowa „pecunia” – od „pecus” (bydło).

Pierwszym nowoczesnym bankierem Europy był w XV wieku Kosma (Cosimo) Starszy de’ Medici. Florencja prowadziła wieloletnie wojny z Mediolanem, Pizą i Lukką, dochody obywateli bywały opodatkowane do 180 procent rzeczywistej wysokości (co oznacza, iż fiskusowi trzeba było… dopłacić z oszczędności). Geniusz starszego Kosmy sprawił jednak, iż Florencja stała się najbogatszym miastem Europy, jej banki rozkwitły, zaś jej waluta (floren = 3,52 g czystego złota) stała się pierwszą walutą euro.

W XVII wieku ośrodek handlu i bogactwa przesunął się do Niderlandów, gulden i dukat holenderski stały się walutą międzynarodową. W XVIII wieku rewolucja przemysłowa przesunęła ośrodek wytwarzania bogactwa na przeciwległy brzeg kanału La Manche, do Anglii. Niektórzy uważają, że Napoleona pokonali admirał Nelson pod Trafalgarem i generał Wellesley, książę Wellington, pod Waterloo. Przytomni historycy śmieją się z tego: Francuzów pokonały bankierskie dynastie Couttsów, Baringsów i Rothschildów, które finansowały prowadzenie wojny przez Anglików. W drugiej połowie XIX wieku banki przeskoczyły Atlantyk. Stany Zjednoczone stały się światowym ośrodkiem wytwarzania bogactwa. I tak już pozostało.

W 1850 roku USA miały 3 multimilionerów, w 1950 roku – cztery tysiące, w ubiegłym roku – powyżej dwóch milionów. Pod koniec XIX wieku John Pierpont Morgan ze swym prywatnym bankiem spełniał rolę dzisiejszego banku centralnego (Federal Reserve). Wyratował USA z opresji w czasie krachów finansowych lat 1873, 1893 i 1907, poręczając zasobami swego banku za rząd USA (!). Gdy umierał w 1913 roku, jego majątek oceniano na ok. 100 milionów dolarów. Według dzisiejszego poziomu cen, należałoby tę liczbę pomnożyć dwudziestokrotnie.

Pod koniec 1999 roku majątek Billa Gatesa, założyciela i ówczesnego szefa firmy Microsoft, przekroczył 80 miliardów dolarów i nadal przyrastał w tempie 1 250 000 dolarów na godzinę. Wiosną ubiegłego roku rynkowa wartość każdej z trzech największych firm amerykańskich – General Electric, Microsoftu i Cisco Systems – była dwukrotnie wyższa niż produkt krajowy brutto (PKB) całej Polski. Ubiegłoroczne załamanie się rynku akcji spowodowało nie tylko zbiednienie Gatesa, lecz również wymiecenie około pięciu bilionów (tysięcy miliardów) dolarów z rynku amerykańskiego.

Obroty walutami na światowych giełdach finansowych (głównie Londyn, Frankfurt, Nowy Jork i Tokio) wynoszą ponad półtora biliona dolarów dziennie. Handlarze co dzień przepuszczają przez swe komputery pięciokrotnie więcej walut, niż wart jest PKB wytwarzany przez 39 milionów Polaków w ciągu całego roku. Poddaję się – brakuje mi punktu odniesienia w skali mniej astronomicznej, w skali Polski. Pieniądza elektronicznego nie można pomacać, istnieje on tylko w plikach komputerowych, przerzucanych z konta na konto. Jakże daleko odeszliśmy od czasów starego Kosmy. Wówczas tysiąc florenów, czyli trzy i pół kilograma złota, to był duży majątek! Dziś nikt nie zwraca uwagi na złoto. Pieniądz opiera się na zaufaniu do państwa, które zań gwarantuje. Można wyobrazić sobie katastrofę w przypadku utraty wiarygodności przez to państwo!

Nie tylko złoto straciło na wartości. Howard Means, autor książki „Money and Power” (Pieniądze i władza), Nowy Jork, 2001, któremu zawdzięczam wiele z przytoczonych powyżej liczb, pisze: „Fizyczna zawartość jakiegokolwiek waloru jest mało ważna, nade wszystko liczy się jego treść intelektualna”. Z większością wytworów ludzkiej myśli i rąk jest podobnie jak z pieniędzmi: liczy się zaufanie do myśli i woli ludzkiej. Ponadto – zaufanie do konkurencyjności myśli i woli danego narodu w stosunku do innych. W tej dziedzinie Ameryka jest od dawna na czele. Dlatego amerykański dolar króluje na świecie.

Gdzie miejsce naszej niebogatej wciąż Polski w owym natłoku miliardów i bilionów, kipiących z przebogatej Ameryki? Czy mamy jakiekolwiek szanse? Najpierw musimy znaleźć jakiegoś Kacpra, jako nasz punkt odniesienia na Ziemi. Nasuwa się myśl o nazwaniu polskiego współczynnika nowoczesnej konkurencyjności – współczynnikiem Kacpra. Nasuwa się też myśl o tym, jak postępować nie wolno, jeśli chcemy równać do lepszych.

Jak biednieją kraje

W pierwszych dwóch dekadach XX wieku najbogatszymi (poziom PKB na mieszkańca) krajami na świecie były Nowa Zelandia i Australia, niedaleko za nimi plasowała się Argentyna. Ta trójka była potęgą w hodowli bydła i owiec. Później w czołówce znalazły się USA, Szwajcaria i Kanada, z uwagi na poziom produkcji przemysłu przetwórczego i – w przypadku Kanady – wydobywczego.

Argentyna znikła z czołówki już bardzo dawno. Tuż po drugiej wojnie była jeszcze bogatym krajem, lecz populistyczne rządy Juana Perona, później zaś generałów doprowadziły kraj do hiperinflacji i degrengolady gospodarczej.

Australia, kraj bajecznie bogaty w surowce, tak długo ufał swemu bogactwu, aż w minionej dekadzie znalazł się poza pierwszą dziesiątką bogatych państw. Dolar australijski spadł do wartości 50 centów USA. Nowa Zelandia długo polegała na produkcji serów, masła i baraniny jako wsporników bogactwa narodowego. Ten lider z pierwszej dekady ubiegłego stulecia znalazł się obecnie poza pierwszą dwudziestką zamożnych państw, pomiędzy Hiszpanią i Portugalią. Dolar nowozelandzki spadł do wartości 40 centów amerykańskich.

Szwajcaria w latach trzydziestych doszła do ścisłej czołówki i jest w niej nadal – wraz z Luksemburgiem, USA i Norwegią.

Ciekawym przypadkiem jest Kanada, kontrastująca z sąsiednimi Stanami Zjednoczonymi. Oba kraje, oba przypadki znam z autopsji.

Przez dziesiątki lat (1940-1980) Kanada była klasyfikowana – pod względem zamożności społeczeństwa – w czołówce świata, obok USA i Szwajcarii. Ostatnio spadła na siódme miejsce. Jeśli zaś uwzględnić nominalną, zamiast realnej, wartość dolara kanadyjskiego, Kanada ląduje na 22. miejscu. 25 lat temu dolar kanadyjski wart był więcej od amerykańskiego. W ubiegłym roku spadł poniżej 64 centów.

Czym różnią się demokratycznie rządzone, lecz relatywnie biedniejące Australia, Nowa Zelandia i Kanada od wciąż potężniejących Stanów Zjednoczonych? Otóż jest różnica w podstawach gospodarki i – znacznie ważniejsza – w doktrynie rządów. Przez wiele pokoleń owe trzy kraje opierały swą zamożność na produkcji rolniczej i górniczej. Począwszy od lat 80. zaczęły interesować się informatyką i przemysłem elektronicznym, lecz USA uciekły im już daleko do przodu.

W doktrynie rządów Australia, Kanada i Nowa Zelandia od pokoleń miały wspólną cechę: socjaldemokratyczną opiekuńczość bez względu na nazwę partii u władzy. W Kanadzie od pokoleń rządzą na zmianę liberałowie i konserwatyści, lecz również od pokoleń uchodzą za świętość: darmowa służba zdrowia i szpitale, darmowa oświata, niskie opłaty za kształcenie uniwersyteckie, szczodre zapomogi społeczne dla bezrobotnych i upośledzonych, renty starcze dla wszystkich. Inaczej niż w USA, kanadyjskie państwo i samorządy zatrudniają rzesze wysoko uposażonych urzędników, regulujących każdy aspekt życia społecznego. Aby na to wszystko nastarczyć, socjaldemokratyczne rządy (o takich nazwach jak liberałowie lub konserwatyści) podnosiły podatki, dławiąc przedsiębiorczość i zniechęcając obywateli do podejmowania dodatkowej pracy. Pożyczały też dziesiątki miliardów co roku, wypuszczając coraz to nowe serie obligacji państwowych. Na przełomie 1994 i 1995 roku Kanada dobiła do grona najbardziej zadłużonych państw świata, zaś deficyt budżetu federalnego przekroczył 40 miliardów dolarów kanadyjskich, o tyleż powiększając dług publiczny. Agencje Moody’s i Standard and Poor’s zakwestionowały wiarygodność Kanady jako dłużnika, dolar kanadyjski spadał coraz niżej, aż wreszcie przyszło otrzeźwienie i rząd liberałów zastosował wieloletnią, bolesną dla wielu, końską kurację: wycofał miliardowe subwencje na służbę zdrowia i zapomogi społeczne, lecz również obniżył podatki, włącznie z podatkami od zysków kapitałowych, zaczął spłacać długi. Ta kuracja po latach przyniesie owoce. Lecz po co im to było?

Otóż wydaje się, iż doktryna socjaldemokracji wszędzie daje podobne skutki w praktyce. Populistyczne, egalitarystyczne hasła wyborcze prowadzą w praktyce do podnoszenia podatków lub/oraz finansowania zwiększonych wydatków za pomocą obligacji państwowych. Pierwsza kadencja rządu jest miła. Od drugiej zaczynają zbierać się chmury i narasta poczucie zagrożenia. W trzeciej kadencji następuje kryzys. Wówczas też następuje osłabienie waluty. W przypadku polskiego złotego, którego wysoki kurs podtrzymywany jest nie tylko dzięki międzynarodowemu zaufaniu do Polski, lecz głównie dzięki niezwykle wysokim stopom procentowym, takie osłabienie mogłoby przekształcić się w lawinową wyprzedaż złotówki. Zaczyna się więc sanacja finansów, potem stopniowe odrodzenie gospodarcze, aż do nowych wyborów, w których ludzie decydują o nowym kierunku doktryny rządowej. Czasem dostają starą doktrynę w odświeżonym opakowaniu i ryzykowna zabawa zaczyna się od nowa.

„Mięczaki” i „twardziele”

Dwa pokolenia państwowej opiekuńczości, „wspartej” wysokimi podatkami, uczyniły Kanadyjczyków zawodowo mało aktywnymi i niezdolnymi do agresywnej konkurencji. Niski kurs kanadyjskiego dolara sprawił, iż eksporterzy nie muszą bardzo się starać, aby sprzedać swoje wyroby, ponieważ słaba waluta czyni każdy wytwór pracy konkurencyjnie tanim. Kanada żyje z eksportu do USA. Natomiast importowane dobra drożeją, zaś wyjazdy zagraniczne stają się kosztowne. Przekraczając granicę z USA, Kanadyjczyk staje się ubogim krewnym Amerykanów. Wszystko wokół jest drogie, bo kanadyjska waluta itd.

Gdy pokazuję Kanadyjczykom notowania naszego złotego w stosunku do dolara USA, wyższe obecnie aniżeli rok temu, zielenieją z zazdrości.

Na seminarium w Toronto, w połowie maja, obecny szef Microsoftu, Steven Ballmer, i profesor zarządzania w Uniwersytecie Harvarda, dr Michael Porter, wygarnęli zgromadzonym kanadyjskim menedżerom prawdę. Macie, powiedzieli, bardzo wysoką jakość życia, najwyższe na świecie uczestnictwo młodzieży w studiach pomaturalnych, bardzo wysokie uczestnictwo w Internecie, najniższe od 25 lat bezrobocie, obroty handlowe z USA w wysokości ponad miliarda dolarów DZIENNIE, lecz biznes kanadyjski nie przebije się poza Amerykę Północną, bo macie taką etykę pracy, jaką wyrobiły w was dziesiątki lat państwowej opiekuńczości.

Chodzi tu o materiał ludzki, o inicjatywę, odporność i przebojowość oraz o ciekawość świata poza własnym podwórkiem, zwłaszcza wśród młodego pokolenia. Z naukowego punktu widzenia nie istnieje podobno nic takiego jak „charakter narodowy”, nie istnieją zespoły cech psychicznych, różniących narodowości. Zaakceptowanie pojęcia „charakterów narodowych” mogłoby prowadzić do akceptacji takich rasistowskich stereotypów, jak „Polacy – głupie warchoły”, „Żydzi – podstępni lichwiarze”, „Niemcy – miłośnicy porządku” itd. Podobno więc nie istnieją „charaktery narodowe”.

Istnieją jednak ludzkie poglądy, które w rozmowach z dziennikarzem szybko wychodzą na wierzch. Od wielu lat mieszkam i pracuję w trójkącie Kanada-USA-Polska. Wciąż rozmawiam z ludźmi. Nie zapomnę rozmowy z pomocnikiem piekarza z Białej Podlaskiej, przeprowadzonej na torontońskiej ulicy o piątej rano, późną jesienią 1989 roku. Wracałem z nocnej zmiany w radiu, on – z pracy w piekarni. Pracował w Kanadzie, oczywiście nielegalnie, i wcale się tego przede mną nie wstydził. Dał mi ludową charakterystykę sytuacji w Polsce, w rozpadającym się „obozie” i w Kanadzie. Mogłaby się z niej uczyć profesor Jadwiga Staniszkis, ówcześnie twierdząca, iż burzliwa „jesień ludów” była spiskiem kierowanym z Łubianki. Natomiast w ostatnich miesiącach interesowałem się losami młodych Polaków, pracujących nielegalnie w Chicago. Zachwyciła mnie przebojowość i błyskawiczna orientacja tych ludzi, choć nie wszystkim polecam stosowane przez nich metody. To jest pokolenie „twardzieli”.

Ciąg pojedynczych przypadków nie dowodzi, iż wszyscy młodzi Polacy w każdej sytuacji dają sobie radę, może jednak być ilustracją dla mojej tezy: młode pokolenie Polaków – w przeciwieństwie do młodych Kanadyjczyków – wykazuje wysoki stopień ciekawości świata i wysoką konkurencyjność. Są w tym podobni do Amerykanów, którzy – dzięki takiemu zespołowi cech – doprowadzili swój kraj do potęgi i rozkwitu. Właśnie to nazwałbym „współczynnikiem Kacpra”.

Jest to dla mnie radosne i zdumiewające zarazem, biorąc pod uwagę ogromną liczbę „sierot po PRL-u”, ciągnących polską rzeczywistość w dół.

Z nowym młodym pokoleniem Polska, prędzej czy później, odnajdzie się na właściwym miejscu również na astronomicznej skali reprezentowanej przez Amerykę. Infrastruktura kulturalna jest znacznie ważniejsza niż miliardy i biliony – gwiazd lub dolarów.

Jerzy Jastrzębowski

PS: W połowie maja rząd kanadyjski wysupłał z rezerwy budżetowej 650 milionów dolarów na – czytaj, Komisjo Budżetowa Sejmu! – kulturę (w tym teatry, biblioteki i muzea, 60 mln dolarów na dodatkowe programy publicznego radia i TV), na nowe media oraz na dofinansowanie uniwersytetów. Jako uzasadnienie podano potrzebę zwiększenia konkurencyjności młodego pokolenia Kanadyjczyków wobec wyzwań nowego wieku. Biją się o wyższy współczynnik Kacpra?

Mazaraki i Thesiger

LOSY

Mazaraki i Thesiger

 

źródło: Nieznane

Aleksander Mazaraki, rocznik 1887, ziemianin, ochotnik 1. pułku ułanów krechowieckich w 1920 roku. Fot. archiwum autora

Wilfrid Thesiger, rocznik 1910, podróżnik, żołnierz, pisarz i chyba nie tylko… Fot. archiwum autora

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Poniższa historia dwóch rodów szlacheckich spisana jest nieudolnie: przypadkowy początek, brak końca, wiele pytań, brak odpowiedzi. Mimo braków, daje wgląd w świat, który przeminął – po polskiej i po brytyjskiej stronie.

Pod koniec okresu Gierka mój „chrzestny” wziął mnie w odwiedziny do bardzo starego znajomego. Aleksander Mazaraki, rocznik 1887, był „bezetem”, byłym właścicielem majątków – Żelaznej pod Skierniewicami i Żeromina pod Łodzią. W nowszych czasach zajmował pokój na piętrze odrapanej oficyny przy warszawskiej ulicy Hożej, na zapleczu Lecznicy Ministerstwa Zdrowia.

źródło: Nieznane

Pan Mazaraki dał mi do przejrzenia tekę ze starymi papierami, po czym panowie usiedli do rozmowy w przeciwległym kącie. Ojciec „chrzestnego”, Władysław Kopeć senior, był niegdyś administratorem dóbr Kossaków i Szczuckich na Wołyniu, zaś po rewolucji – administratorem majątku Mazarakich w Żelaznej. Panowie mieli wspólne tematy. Przeglądałem papiery, początkowo obojętnie, później ze zadziwieniem: były to kopie raportów polskiego oficera łącznikowego przy misji japońskiej na froncie bolszewickim w 1920 roku. Japończycy śledzili przebieg walk, polski oficer śledził zainteresowania Japończyków. Nazywał się Aleksander Mazaraki.

Do mych uszu dobiegło nagle jakieś niemieckie nazwisko, bodajże Danziger oraz słowa „dobry oficer przez niego zginął”. Ton wskazywał na bliską osobę.

Wychodząc z wypożyczoną teką papierów pod pachą, spytałem „chrzestnego”, o kogo chodziło. Nie dowiedziałem się. Władysław Kopeć junior, w swoim czasie oficer AK, pseudo „Żortajewski”, nigdy nie mówił o delikatnych aspektach swej wojskowej działalności. W ogóle mało mówił.

Gdy nazajutrz oddawałem papiery, pan Mazaraki wyjaśnił, iż oficerem łącznikowym był jego stryjeczny brat, również Aleksander, zaś raporty przyplątały się u niego przez zbieg okoliczności. Dowiedziałem się, że przed I wojną światową studiował na uniwersytetach w Bonn i Cambridge.

– Za późnego Gomułki Cambridge zaprosił mnie na zjazd wychowanków. Wyobraża pan sobie starego bezeta dostającego w PRL-u paszport do Cambridge? Odpowiedziałem w liście, iż brak stroju wieczorowego nie jest jedyną przyczyną, dla której nie mogę przyjechać.

Stary pan bardzo już źle widział, lecz umysł miał bystry. Spytałem o Danzigera. Zdziwił się. W życiu nie słyszał takiego nazwiska. Jakaś pomyłka. Nie chciałem naciskać.

Blisko dwadzieścia lat później, tytuł w londyńskim tygodniku „The Economist” z 26 lipca 1997 roku: „Ostatnia podróż ostatniego wielkiego podróżnika. Wielki biały człowiek Afryki w kolejce do domu starców. ČEconomistÇ rozmawia z sir Wilfridem Thesigerem”. Od razu wiedziałem: Thesiger – to właśnie nazwisko słyszałem podczas ówczesnej rozmowy, to nie był żaden Danziger. Niestety, Aleksander Mazaraki i Władysław Kopeć już nie żyli.

Ród Thesigerów

Sir Wilfrid Patrick Thesiger, urodzony w Addis Abebie (do dziś używa wyłącznie nazwy Abisynia w miejsce Etiopii), jest angielskim odpowiednikiem naszego Arkadego Fiedlera: podróżnikiem, autorem książek i chyba jeszcze czymś w dodatku. Miał bujne dzieciństwo i młodość. Ojciec pracował w brytyjskiej służbie konsularnej i z reguły pojawiał się tam, gdzie miała wkrótce wybuchnąć wojna lub rewolucja: w Belgradzie, Gomie (Kongo), Sankt Petersburgu. Zbieg okoliczności.

Szczególny to był ród. Pierwszy Thesiger wyemigrował z Saksonii do Anglii w początkach XVIII wieku. Już w sto lat później pomnikowe wydawnictwo Burke’s Peerage and Baronetage (księga herbowa szlachty brytyjskiej) zalicza Thesigerów do arystokracji. Niezwykle szybki awans. Jeden z przodków podróżnika był adiutantem admirała Nelsona. Dziadek, generał Frederic Augustus, drugi baron Chelmsford, był adiutantem królowej Wiktorii i głównodowodzącym korpusu brytyjskiego w południowej Afryce. Stryj, Frederic John Napier, pierwszy wicehrabia Chelmsford, był przed pierwszą wojną gubernatorem Queenslandu w Australii, w latach 1916-1921 wicekrólem Indii, zaś w 1924 r. pierwszym lordem admiralicji, po Winstonie Churchillu.

W dobrą rodzinę wrodził się Wilfrid Patrick w 1910 roku. Lecz ojciec odumarł go w dziewięć lat później, nie pozostawiając większego majątku. Mimo to młodzieniec ukończył Eton i Magdalen College w Oxfordzie, po czym odbył serię ciekawych podróży po Abisynii, Kenii, Sudanie, Arabii i Iraku. Wszystkie później opisał w książkach, z których niezwykle godną uwagi jest autobiografia „The Life of My Choice” (Życie, jakie sobie wybrałem), wydana w Londynie (Collins, 1987 r.).

Szukając łącznika między rodami Thesigerów i Mazarakich (o polskim rodzie za chwilę), przestudiowałem tę autobiografię dokładnie. Uderzający w przebiegu jego niezwykłych podróży był brak kłopotów finansowych: trzeba było kupić nowe stado wielbłądów lub nowy zaprzęg mułów lub wynająć nowego przewodnika – Wilfrid Thesiger płacił gotówką i jechał dalej. Jedna tylko instytucja w posiadłościach brytyjskich miała zawsze do dyspozycji tyle pieniędzy, ile w danej chwili potrzebowała. Rudyard Kipling pisał o tym.

Z życiorysu zawodowego sir Wilfrida (II wojna w oddziałach S.A.S. – Special Air Service, czyli „specnaz”, w Sudanie i południowej Libii) nie wynikał jednak jakikolwiek kontakt pisarza, podróżnika i arabisty Thesigera z jakimikolwiek polskimi oficerami.

W rozmowie w „The Economist” przebija podziw reportera dla potężnej postury dżentelmena starej daty, o nosie złamanym w walce bokserskiej w czasach uniwersyteckich i o szeroko rozstawionych „jastrzębich oczach”. Znajduję delikatne napomknięcie o jego skłonności do chłopców wszelkich ras, lecz ani słowa o kontaktach z wywiadem.

Grzebię głębiej w rodzinie Thesigerów. Sir Wilfrid miał trzech braci. Wszyscy, jak on, ukończyli Eton i Oxford. Dermot zginął w wojnie, Roderick służył w spadochroniarzach, trzykrotnie ranny, wzięty przez Niemców do niewoli pod Arnhem. Brat trzeci, Brian, również wojskowy… Brian zmienił nazwisko z Thesigera na Doughty-Wylie, po swym ojcu chrzestnym, pułkowniku piechoty, poległym w walkach na półwyspie Gallipoli w 1915 roku. Niby wszystko w porządku, każdy ma prawo zmienić nazwisko, lecz wśród angielskiej arystokracji taki przypadek byłby niesłychanie rzadki. Idę więc tym tropem. Może oficer Brian Doughty-Wylie, urodzony w 1911 roku, jeszcze żyje?

Kłopoty z rodem Thesigerów

Zwracam się do znajomego w Londynie, który zwykle szybko ustala, kto, co i dlaczego. Tym razem – cisza. Po moim drugim faxie, nadchodzi pytanie: dla kogo i po co ci ta informacja?

W Internecie znajduję książkę telefoniczną Londynu: Briana Doughty-Wylie w niej nie ma, natomiast jest Wilfrid Thesiger, dzielnica Chelsea, ulica Tite nr 15. Kolega, Anglik i były oficer Armii Renu, spogląda przez ramię: dobry adres, sam chciałbym tam mieszkać.

Zamiast Thesigera, pod dobrym adresem podnosi słuchawkę pan, wytworną angielszczyzną informujący mnie, iż jest przyjacielem i biografem sir Wilfrida, który przebywa w domu opieki poza Londynem i nie jest dostępny dla czytelników. Przedstawiam się jako dziennikarz, z moim przeraźliwie polskim nazwiskiem. Alexander Maitland łagodnieje i rozmawiamy o życiu podróżnika. Pytam, czy żyje jego młodszy brat Brian? Nie żyje. Kiedy umarł? W 1979 r., ale po co panu ta informacja? Głos nagle staje się oschły i czujny. Gdy zaczynam tłumaczyć, o co mi chodzi, mówi, abym sam porozmawiał z sir Wilfridem i podaje mi jego telefon na wsi. Dzwonię: zdumiona staruszka odpowiada, że w życiu nie słyszała takiego nazwiska. Anglicy podali mi czarną polewkę.

Przekopuję się więc już całkiem serio, idąc wstecz, przez Burke’a roczniki brytyjskiej szlachty i wreszcie w wydaniu z 1961 r. znajduję: Brian Thesiger, zmienił nazwisko na Doughty-Wylie, żonaty z Dianą, jedyną córką majora Vere de Hoghton (ród notowany w herbarzach od 1204 roku, prawdopodobnie pochodzący od jednego z normańskich rycerzy Wilhelma Zdobywcy, przy nich nasz Spytko z Melsztyna byłby nuworyszem), pułkownik wywiadu wojskowego, szef działań wywiadowczych, m.in. w operacji sueskiej 1956 roku.

Nowe roczniki już tych wiadomości nie podają, natomiast podają datę śmierci: 1982. Czyżby więc nie 1979 rok? Ktoś mnie tu zwodzi. Przypominam sobie: warszawska rozmowa mojego chrzestnego ojca z Aleksandrem Mazarakim miała miejsce właśnie w 1979 roku. Zbieg okoliczności?

Przekopuję się przez nazwiska i życiorysy szlachty brytyjskiej końcowego okresu imperium i wciąż natykam się na kariery wojskowe bądź wywiadowcze. Nawet elita literacka, Graham Greene, Somerset Maugham, Evelyn Waugh i Ian Fleming, miała powiązania z MI6. W „Autobiografii na cztery ręce” Jerzy Giedroyc wspomina wspólne śniadania z potomkiem słynnej angielskiej literackiej dynastii Herbertów, Auberonem, podówczas redaktorem katolickiego pisma „The Tablet”. Ciekaw jestem, czy „książę” wiedział, z kim się zadaje? Myślę, że jednak wiedział.

Angielski kolega mówi: to znana sprawa, dwieście skoligaconych ze sobą rodów zabezpieczało imperium na zewnątrz, prowadząc wywiad, dyplomację, dowodząc wojskami w koloniach. Czy u was w Polsce było inaczej?

Wywiad polski, wywiad brytyjski

Było inaczej, mówię, nie tylko nie mieliśmy kolonii, nie mieliśmy państwa. Lecz jednak coś mnie tknęło. Przejrzałem książkę Andrzeja Pepłońskiego „Wywiad w wojnie polsko-bolszewickiej, 1919-1920” („Plus Minus” zamieścił jej omówienie pióra Tomasza Stańczyka w „Rz” z 21.XII.1996). Wynotowałem pierwsze z brzegu nazwiska polskich oficerów bądź znanych osobistości, w latach I wojny, okresowo wykonujących zadania wywiadowcze: Józef Piłsudski, Władysław Sikorski oraz w porządku alfabetycznym – Ignacy Boerner, Stanisław Dygat, Witold Jodko-Narkiewicz, Henryk Józewski, Wacław Jędrzejewicz, Adam Koc, Julian Kulski, Leopold Lis-Kula, Ignacy Matuszewski, Bogusław Miedziński, Walery Sławek, Tadeusz Schaetzel, Kazimierz Sosnkowski, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Tadeusz Żuliński, dziesiątki innych. Atutem Legionów nie była ich siła zbrojna – symbol ważny dla Polaków – w skali wielomilionowego frontu z Rosją ich obecność była dla Austriaków mało ważna. Podpisując rozkaz o utworzeniu polskich oddziałów, generał Conrad von Hoetzendorf liczył na polską siatkę wywiadowczą w Kongresówce. Nie zawiódł się. Miast skoligaconej arystokracji, rodziny inteligenckie, głównie – lecz nie tylko – spośród dawnej drobnej szlachty, dostarczały wiadomości spoza frontu.

Słysząc o moich trudnościach w dochodzeniu sprawy, kolega Anglik radzi, abym napisał do MI6, prosząc o udostępnienie teczki pułkownika z uwagi na upływ ponad 50 lat od wydarzeń. Następnie wybucha śmiechem. Znam powód.

Brytyjski wywiad miewał fatalne wpadki. Nie docenił znaczenia rewolucji bolszewickiej, wysyłając do Moskwy hochsztaplera z Odessy, który przeszedł do historii jako Sidney Reilly i został rozszyfrowany i zlikwidowany przez naszego rodaka Feliksa. W latach 40. londyńska centrala została spenetrowana przez podwójnych agentów NKGB (w większości synów „dobrych rodów” brytyjskich), którzy przyczynili się do likwidacji wielu – do dziś nie wiemy, jak wielu – informatorów MI6 w ZSRR i w Polsce. Natomiast sztukę utajniania archiwaliów MI6 opanowało do perfekcji. Autorzy, którzy twierdzą – nieraz na stronach „Plusa Minusa” – iż wiedzą, co pozostaje w brytyjskich archiwach, co zaś zostało zniszczone (np. dokumentacja Drugiego Oddziału Sztabu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie), powinni zerknąć w lustro i roześmiać się. Zniszczone dokumenty? Być może, lecz po przekopiowaniu odbitek fotograficznych na dyskietki. Nie udostępniono w ustawowym terminie 50 lat dokumentów o katastrofie w Gibraltarze? Nietrudno zgadnąć, dlaczego. Następny termin – rok 2017? Wątpię.

Angielski kolega przypomina brytyjską operację dezinformacyjną Mincemeat (Mielonka), za pomocą której wywiad Marynarki Wojennej wprowadził Abwehrę w błąd co do miejsca desantu alianckiego we Włoszech. Przez 50 lat dziennikarze i historycy próbowali dociec, kim był za życia umundurowany trup ze sztabowymi dokumentami, podrzucony przez brytyjską łódź podwodną u wybrzeża Hiszpanii w maju 1943 roku. Dozorca cmentarza w miasteczku Huelva mówi, że aż do 1994 r. (ustawowe 50 lat?), w każdą rocznicę pochówku, znajdował czerwony goździk na płycie grobowej z fałszywym nazwiskiem „Major William Martin”. Nigdy nie zastał nikogo przy grobie. Kilka lat temu urzędnik londyńskiego magistratu natrafił na dokument: w maju 1943 r. Walijczyk Glyndwr Michael, pracownik magazynów miejskich, popełnił samobójstwo, zaś ciało znikło, zanim policja zjawiła się na miejscu.

Dziennikarze prosili o potwierdzenie, czy istotnie Glyndwr Michael swym martwym ciałem uratował życie 25 tysięcy żołnierzy alianckich. Dowództwo wywiadu odmówiło odpowiedzi, mimo upływu ustawowych 50 lat. W tym szaleństwie jest metoda.

Zostawiam na razie sprawę pułkownika Thesigera, alias Doughty-Wylie, zwracam się ku rodowi Mazarakich. Szczególny to ród.

Ród Mazarakich

Czytam legendę rodzinną, spisaną przed wojną przez Bolesława Podhorskiego, brata generała Zygmunta Zazy-Podhorskiego, dowódcy 1 Pułku Ułanów w 1921 roku. Według niej (p. Mieczysław Mazaraki z Chrzanowa zna inną, włoską wersję owej legendy), ród pochodzi z północnej Grecji i ma silną domieszkę albańską. Protoplastą miał być wódz klanu Mazara, który w XIV w. założył w Epirze do dziś istniejące miasto Mazaraka. Napór Turków ottomańskich spowodował, iż część potomków szukała schronienia w krajach ościennych. Pod koniec XVI stulecia Kristodul (Krzysztof) Mazaraki przybył z Wołoszy do podolskiego miasta Bar. Jak twierdzi księga handlowa Kongregacji Świętego Krzyża we Lwowie, pod koniec życia uchodził za najbogatszego kupca na Rusi. Zgon zanotowano w roku 1616.

Jego wnukowie byli już całkowicie spolonizowani. Musieli dobrze zasłużyć się Rzeczypospolitej w czasie wojen szwedzkich, moskiewskich i wołoskich połowy stulecia, skoro w 1658 r. Sejm uszlachcił rodzinę, nadając jej herb Newlin. Aleksander, namiestnik chorągwi husarskiej, padł pod Wiedniem 12 września 1683 roku. Jan Nepomucen był konfederatem barskim, później uczestnikiem kampanii napoleońskiej w stopniu kapitana. W powstaniu listopadowym walczyło aż czterech Mazarakich: Leopold, Julian, Franciszek i Wincenty.

Małe mieszkanie w oficynie przy ul. Złotej w Warszawie. Pani Krystyna podaje herbatę w starej porcelanie, na ścianie portrety sprzed dwustu lat. Antoni Jerzy Mazaraki, rocznik 1929, syn pana Aleksandra, przedstawionego na wstępie, wyciąga stare dokumenty, fotografie.

– W dwudziestym roku, w Żelaznej, ojciec zwerbował i wyposażył ochotniczy szwadron kawalerii, z którym dołączył – jako szeregowy ułan – w sierpniu tegoż roku do 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Również jego stryjeczny brat, Oleś, został wówczas zmobilizowany do tegoż pułku.

Pytam, czy po „Olesiu” pozostała teka wcześniejszych raportów łącznikowego oficera przy misji japońskiej. Nie, pan Antoni żadnych raportów na oczy nie widział. Aż dziwne, że ojciec inaczej się nimi rozporządził. Zbieg okoliczności.

Czy pozostały jakieś dokumenty po „Olesiu”? Gospodarz zastanawia się przez chwilę, wreszcie wyciąga starą legitymację ze zdjęciem młodego oficera: „Legitymacja No 490. Posiadacz niniejszej, porucznik Mazaraki Aleksander, jest oficerem W. P. z Oddziału Drugiego Nacz. Dow. W. P. Warszawa, d. 5 marca 1920 r. (podpis nieczytelny) Szef Oddziału V”.

Rekonstruuję wydarzenia: znawca języka japońskiego, Aleksander Mazaraki, został przydzielony do japońskiej misji łącznikowej, aby pilnować Japończyków. Przebył z nimi drogę z Wołynia aż do Kijowa, później w odwrocie. W lipcu owego roku Japończycy opuścili straconą – jak uważali – Polskę, wyjeżdżając do Berlina. Sytuacja na wschodnim froncie była tak straszna (Lwów i Zamość zagrożone, Tuchaczewski pod Mińskiem Mazowieckim, Gaj pod Płockiem), iż nawet oficerów wywiadu rzucono na front. Porucznik zginął w swej pierwszej bitwie z konnicą Siemiona Budionnego, 30 lipca 1920 r. pod Beresteczkiem.

Mam więc mojego Mazarakiego, oficera wywiadu, lecz nie o niego przecież mi chodzi. On nie mógł być partnerem żadnego z Thesigerów: różnica pokolenia. Marudzę z panem Antonim, przekopuję się przez rodzinne kroniki i dokumenty, wreszcie widzę kolumnę nazwisk: po lewej – dziesięć pokoleń mężczyzn rodu Mazarakich, po prawej – ich małżonki, nazwiska panieńskie, daty urodzin i śmierci. Matka mojego gospodarza, a żona Aleksandra, widzę – Maria de domo Pilecka. Pytam, czy słyszał o rotmistrzu Witoldzie Pileckim?

Ach, Wicio, Wicio – rozćwierkał się nagle gospodarz. To przecież najbliższa rodzina, bardzo dobry oficer i czarujący człowiek. Często przyjeżdżał do majątków mojego ojca przed wojną, lubił jeździć konno. Pan wie, jak straszną śmiercią zginął?

Wiem, panie Antoni, wiem. W tym momencie wiem również, iż musiał znać Władysława Kopcia i mojego rodzonego ojca. Obaj często bywali w Żelaznej, obaj lubili jeździć konno.

Byłżeby więc rotmistrz Witold Pilecki, bohaterski i tragiczny oficer wywiadu AK, zakatowany przez UB po wojnie, „Mazarakim”, którego szukam? Byłżeby pułkownik Brian Doughty-Wylie „moim Thesigerem”? Mając tak wątłe poszlaki, udowodnić to mógłbym jedynie, zaglądając do teczki osobowej pułkownika. Próżna nadzieja.

Ludzkie losy

To w dużej mierze niekontrolowane ruchy miliardów cząstek Browna. Gdy poddane kontroli masy cząstek zderzają się ze sobą, łuna zalewa świat. W opisanym przypadku, zderzenie – jeśli w ogóle było – niewiele znaczyło w wymiarze historii. Dla jednej z cząstek skończyło się tragicznie. Wszystko, czego byłem mimowolnym świadkiem, to gasnące odbicie dalekiego rozbłysku, który nastąpił poza moim czasem, poza moim horyzontem. Czy pamięć ludzkiego losu można przedłużyć?

Przechodząc Aleją Zasłużonych na warszawskich Powązkach zatrzymałem się nad grobem wielkiego aktora, Kazimierza Opalińskiego. Na płycie – jego wiersz z 1916 roku:

Wyszedłem z Boga otchłani Nicości i oto w nicość dążę… Dlatego jestem! I jestem tej nicości Śmiesznym gestem, niczem! Lecz jestem wiecznym zniczem, Który płonie w Wszechbycie, Jestem wieczne życie, Które nie miało początku ni końca…

Nie dojdę sprawy, co wydarzyło się między którymś z Mazarakich i którymś z Thesigerów. I niech już tak pozostanie.

Szaławiła, szwoleżer, historyk, pisarz

BIOGRAFIE

Marian Kamil Dziewanowski

Szaławiła, szwoleżer, historyk, pisarz

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Bywają życiorysy niezwykłe. W „Pochwale szaleństwa”, tekście M. K. Dziewanowskiego, zamieszczonym w dodatku literackim do polonijnej „Gwiazdy Polarnej” w Chicago, czytamy:

„Wszyscy mamy słabości, które czasem przeradzają się w szaleństwa. Zwykle sądzimy, że prędzej czy później musimy za nie drogo zapłacić. Doświadczenia z czasów, gdy byłem oficerem kawalerii w kampanii wrześniowej i jeńcem pod okupacją sowiecką na Litwie, świadczą, że nawet szaleństwa mogą przynieść dobre rezultaty. I tak, na przykład, trzykrotnie mój snobizm, zamiłowanie do popisów, niemądra młodzieńcza brawura uratowały mi życie”.

Dziewanowski (praprabratanek słynnego kapitana Jana Nepomucena Dziewanowskiego spod Somosierry) urodził się w 1913 roku w Żytomierzu, w guberni kijowskiej. Szlify podporucznika otrzymał po Szkole Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu, wczesną służbę odbył w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich. Ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim w 1937 r. i równolegle w Instytucie Francuskim w Warszawie. W latach 1937 – 1939 był korespondentem PAT-a w Berlinie. Jako szwoleżer 3. pułku we wrześniu 1939 r., ranny pod Białymstokiem (dwa Krzyże Walecznych za kampanię wrześniową), uciekł na Zachód przez Litwę. W latach 1941 – 42 był instruktorem w brytyjskim centrum szkolenia spadochroniarzy i komandosów sabotażu. Zdemobilizowany w 1947 roku, zrobił doktorat z historii w Uniwersytecie Harvarda w 1951 r., następnie wykładał historię Rosji na Uniwersytecie Bostońskim i – do przejścia na emeryturę w 1983 roku – historię Europy Środkowowschodniej na uniwersytecie stanowym Wisconsin w Milwaukee.

Prof. dr Piotr Wróbel, kierownik katedry historii Polski na uniwersytecie w Toronto, określa Dziewanowskiego jako „jednego z wybitniejszych współczesnych historyków polskich, specjalistę w zakresie historii XIX i XX wieku”. Prof. dr Roman Szporluk, dyrektor Ukraińskiego Instytutu Naukowego w Uniwersytecie Harvarda, wspomina pełne energii i swady wystąpienia Dziewanowskiego na wielu konferencjach naukowych w ubiegłych dekadach, które inspirowały badaczy młodszego pokolenia do studiów nad naszą częścią Europy.

Dziewanowski jest autorem fundamentalnej „A History of Soviet Russia and Its Aftermath” (Historia Rosji Sowieckiej i jej spadkobierców – pięć wydań, w tym jedno w Chinach, gdzie książka stała się uniwersyteckim podręcznikiem historii), największą wagę przywiązuje jednak do książki „War at Any Price. World War II in Europe” (Wojna za wszelką cenę. Druga wojna światowa w Europie). W przygotowaniu jest jej polskie tłumaczenie.

W ostatnich latach prof. Dziewanowski zaczął pisać książki popularnohistoryczne. Przeczytałem trzy: „Lord Wellington – pogromca Napoleona”, 1996; „Napoleon Bonaparte. Kochanek, polityk, mistrz propagandy”, 1998; „Aleksander I, car Rosji, król Polski”, 2000; wszystkie nakładem wrocławskiego wydawnictwa Atla.

Na temat Napoleona istnieje grubo ponad trzysta tysięcy pozycji bibliograficznych. Cóż można dodać?

Okazuje się, że można, jeśli pójść śladem Dziewanowskiego i przekopać się przez złoża starych wspomnień i listów, pozostawionych przez pozornie mało znaczących ludzi z otoczenia cesarza: pokojowców, oficerów straży, zwłaszcza zaś lekarzy. Napoleon obdarzony był żelazną siłą woli, natomiast ciało miał przeżarte chorobami: malarią, żółtaczką, padaczką, chorobą żołądka i złośliwą egzemą dłoni. A i to nie wszystko.

Otwieram książkę o Napoleonie na stronie 140: „Ze wszystkich chorób Napoleona, najbardziej uciążliwa była ta, o której żaden z jego XIX-wiecznych biografów nie odważył się pisać otwarcie. Wielu z nich wspominało tylko mimochodem, że miał on poważne trudności z wypróżnianiem pęcherza. Jego przyboczny lokaj Constant wspomina częste przerwy w podróżach, gdy Napoleon zsiadał z konia dla załatwienia swych naturalnych potrzeb, zwłaszcza przewlekłego oddawania moczu. Wówczas jego eskorta otaczała go kołem, odwracając się doń tyłem i czekając na znak swego pana, że ukończył on czynności. Dopiero w 1992 doktor medycyny Jean-Francois Lemaitre szczegółowo zanalizował objawy: mocz bywał często pomieszany z krwią i ropą. Zdaniem Lemaitre’a, Napoleon cierpiał na niezaleczoną rzeżączkę. Dała mu się ona we znaki wielokrotnie, zwłaszcza w dwóch decydujących momentach kariery: w przededniu bitwy pod Borodino, a po raz drugi w dzień bitwy pod Waterloo.”

W 1969 roku, dwieście lat po urodzinach Napoleona, pytałem majora Ludwika Ferensteina, niegdyś podkomendnego mojego dziadka w 1. Pułku Ułanów czasu wojny bolszewickiej: co robił ułan, gdy musiał się wysikać w czasie wielogodzinnego forsownego marszu? Ku mojemu zdziwieniu, major potraktował pytanie nie jako żart, lecz jako poważny problem.

Szaleństwem byłoby, mówił Ferenstein, aby szwadron zatrzymywał się w marszu za każdym razem, gdy któryś z ułanów chce sikać. Ułan rozpinał spodnie w siodle i kierował strumień moczu na lewą przednią łopatkę konia, który był do takiego prysznica przyzwyczajony. Mocz spływał po nodze konia na ziemię. Dlaczego na lewą? W oczach majora grały iskierki śmiechu: nie ze względu na szczegół anatomiczny, o którym panowie myślą. Po prostu w dawnych czasach na prawej przedniej łopatce konia ułan miał olstro z pistoletem. Według starej tradycji, sięgającej czasów przednapoleońskich, nie wolno więc było siusiać na prawo.

Większość czytelników wie, iż książę Adam Czartoryski, reprezentujący prorosyjską linię polityczną, zajmował ważną pozycję u boku młodego carewicza, później cara Aleksandra I, na petersburskim dworze. Jak ważną?

Dziewanowski pisze, że pierworodna córka Elżbiety, małżonki carewicza Aleksandra, została prawdopodobnie spłodzona z Czartoryskim. Gwarancji nie ma, bo nie było wówczas testów DNA, lecz prawdopodobieństwo jest bardzo wysokie. Carewicz nie czuł pociągu do żony, którą poślubił, gdy miał 16 lat, natomiast ojciec, beznosy car Paweł, przykazał mu, iż ma wyrwać Elżbietę z lesbijskiego stosunku z damą dworu Barbarą Gołowinową. Podobno Aleksander zachęcał swego przyjaciela Czartoryskiego do czynu. Ten przyjął to jako rozkaz przyszłego monarchy. Po pierwszej schadzce z polskim księciem, Elżbieta pobiegła, by usprawiedliwić się przed Barbarą. Lecz wkrótce natura wzięła górę. Oddaję głos Dziewanowskiemu:

„18 maja 1799 roku Elżbieta powiła córkę uderzająco podobną do Czartoryskiego; śniada dziewczynka miała bowiem jego czarne włosy i ciemne oczy. Car Paweł, którego poproszono, by został ojcem chrzestnym dziecka, po ceremonii zagadnął drwiąco młodą matkę:

– Madame, zechciej mi łaskawie wyjaśnić, jak z dwojga jasnowłosych rodziców może się zrodzić ciemnowłose dziecko?

Elżbieta chwilowo zaniemówiła, a w końcu wykrztusiła:

– Sire, Bóg jest wszechmogący…

Paweł wpadł w furię (…)

– Nie brak nam bękartów w rodzinie Romanowów, ale dotychczas przynajmniej wszystkie były rosyjskie!”

Car początkowo groził, iż ześle Czartoryskiego na Sybir, skończyło się jednak „zesłaniem w ambasadory” – do Turynu, ówczesnej stolicy Królestwa Sardynii. Dopiero po śmierci Pawła książę wrócił do Petersburga i wkrótce został mianowany ministrem spraw zagranicznych Rosji.

Córeczka, ochrzczona jako Maria, zmarła po kilku miesiącach. Szkoda. Czartoryscy mogliby się dziś szczycić, że ich przodek dał początek genetycznie polskiej gałęzi posępnego rodu Romanowów.

Do zapoznania się z książkami profesora Dziewanowskiego zachęcam nawet czytelników, którzy sądzą, historię Polski, Francji, Rosji mają w małym palcu. Przekonają się, że zawsze jest jeszcze coś do odkrycia.

 

PS Dla wrocławskiego wydawnictwa Atla brawa za inicjatywę, lecz pretensje za fatalną korektę. Dawno nie widziałem tylu błędów w druku. A to, co wydawnictwo zrobiło z pisownią niektórych francuskich słów, przekracza granice tolerancji. Piękne słowo maitresse (metresa, oficjalna kochanka), wydrukowane jako metraisse?! Dziewanowski zna francuski równie dobrze, jak polski, rosyjski i angielski. Wątroba musi go boleć, gdy widzi taką pisownię.

Czternastu spod Pilzna

REPORTAŻ

Dowódca eskorty postanowił pozbyć się Żydów zbyt wycieńczonych

Czternastu spod Pilzna

JERZY JASTRZęBOWSKI

Wiceburmistrz Pilzna pod Tarnowem, Edward Serwatka („przyjaciele mówią mi Dziunek”) tryska energią. Dzięki niemu, w pół godziny po przyjeździe do miasta znalazłem się w Strzegocicach, dawnym majątku Odrowąż-Pieniążków, i poznałem córkę przedwojennego gospodarza, panią Wandę Rasiową, z domu Gruszkę, urodzoną w 1924 roku.

Pani Wanda była łączniczką AK, jest maleńka, uśmiechnięta, zaś pamięć ma jak kryształ. Jej pamięć sprawiła, że zwyczajna tragedia okupacyjna okazała się być tragedią skomplikowaną.

Opowieść pierwszego świadka

Z listu do redakcji prof. dr. Jana Łopuskiego, syna Marii z Odrowąż-Pieniążków Łopuskiej, dawnej właścicielki majątku Strzegocice: „Dwór ipark leżą przy szosie prowadzącej z Pilzna do Jasła. W końcu maja 1942 roku, przejeżdżając tą szosą, zauważyłem ciężarowy samochód niemiecki, stojący na poboczu. Na odkrytej platformie znajdowała się spora grupa żydowskich więźniów zopaskami, pilnowanych przez SS-manów z karabinami. Od strony parku szła przez pole w kierunku samochodu grupka SS-manów z karabinami w rękach. Co oni tam robili? Przeczucie musiało być najgorsze. Po paru minutach byłem już w domu. Domownicy i służba byli jakby porażeni strachem. W parku słyszano strzały. (. .. ) Można się było domyślać, o co chodzi. Był to przecież okres wykonywania tzw. Judenaktion — masowego mordowania Żydów. Poszedłem samotnie w kierunku tej części parku, od której szli widziani przeze mnie SS-mani. (. .. ) Nie musiałem długo szukać. Niedaleko od żywopłotu, oddzielającego park od pola (. .. ), na skarpie dosyć szerokiej, suchej fosy (. .. ) leżały zwłoki czternastu mężczyzn. (. .. ) Leżeli twarzami do ziemi, w brudnej bieliźnie, głowy mieli skrwawione, ciała wychudzone. Chwyciły mnie mdłości. (. .. ) Nagle usłyszałem głosy ludzi (. .. ) przedzierających się przez żywopłot. (. .. ) Z krzewów wyszło kilku Żydów z opaskami na rękawach i łopatami w rękach, bez policyjnej eskorty. (. .. ) Popatrzyli najpierw na leżących braci, a później na mnie. Spojrzenie ich nie było przyjazne. (. .. ) Mogłem to zrozumieć. Należałem do innej kategorii i wyznaczoną miałem dalszą kolejność. Powiedziałem im, gdzie najlepiej wykopać dół — na dnie fosy. (. .. ) Nie dowiedziałem się, lub tego nie pamiętam, skąd przyszli ci grabarze: czy z ciężarówki, przysłani przez SS-manów, czy z Pilzna, przysłani przez granatową policję. ”

„Jestem chyba jedynym żyjącym świadkiem mordu dokonanego na tych Żydach przez SS-manów — przyszedłem na miejsce egzekucji niezwłocznie po ich odejściu — i byłem obecny przy grzebaniu zwłok”.

W rozmowie telefonicznej, pan Jan Łopuski powiedział mi: — Po opublikowaniu mojego listu w „Plusie Minusie” („Żyd z Dukli”, nr 28/ 98) pan Adam Bartosz, dyrektor Muzeum w Tarnowie, przysłał mi — za pośrednictwem redakcji — wypis z akt Głównej Komisji do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce („Rejestr miejsc i faktów zbrodni hitlerowskich na ziemiach polskich”, ankieta OK Rzeszów, „Egzekucje”, AGK, ASG, sygn. 33, k. 44, W-wa 1984, wewnętrzne wydawnictwo Ministerstwa Sprawiedliwości) , wktórym czytamy: „Strzegocice, gmina Pilzno, 18 lipca 1942 rok — żandarmi z Jasła rozstrzelali w południe w parku dworskim strzałem w tył głowy 14 Żydów, przywiezionych samochodem z nieznanej miejscowości. Nazwisk nie ustalono. Zwłoki zakopano w miejscu egzekucji.”

— Co do daty egzekucji — mówi Jan Łopuski — mogłem się pomylić. Wydawało mi się, że było to pod koniec maja, bo wówczas Niemcy masowo mordowali Żydów w tych okolicach. Co do innych okoliczności, to mam swoje przypuszczenie, choć bynajmniej nie pewność: Ci Żydzi mogli być przewożeni do robót ziemnych na terenie obozu ćwiczebnego Waffen SS w Pustkowiu pod Dębicą, gdzie Niemcy prowadzili doświadczenia rakietowe. Dowódca eskorty prawdopodobnie dokonał selekcji w ciężarówce. Postanowił pozbyć się Żydów zbyt wycieńczonych, aby nadawali się do ciężkich robót. Resztę Żydów pozostawił na ciężarówce.

W trzy dni później, już w Strzegocicach, rozmawiałem z panią Wandą Rasiową.

Opowieść drugiego świadka

— Janka, syna dziedziczki, to ja pamiętam dobrze. I pamiętam ten dzień, jakby to wczoraj się zdarzyło. Jechaliśmy z tatą wozem do żniw. Wyprzedziła nas niemiecka ciężarówka. Z tyłu siedzieli żandarmi. Nie, to nie było SS, to była żandarmeria, bo mieli takie srebrne łańcuchy, czy raczej sznury, idące od ramion do klapy na piersiach. Ciężarówka stanęła na poboczu — o tu, gdzie ten samochód teraz przejeżdża. My akurat obok jechali, gdy żandarmi spuścili klapę i zaczęły się wrzaski: raus, raus! Schnell, schnell! I już oglądając się do tyłu widziałam, jak biedne Żydziska z podniesionymi rękami biegną przez pastwisko do żywopłotu i rzędu młodych topól, dokąd ja pana prowadzę. Niemcy za nimi.

Tato był w Legionach w pierwszą wojnę, wiedział, co się święci, więc mówi: Żydów będą strzelać. I oni zatrzymali Żydów pod topolami i ustawili ich rzędem, i my już skryliśmy się za zakrętem, gdy usłyszeli my strzały. Mieli karabiny maszynowe, bo to nie były strzały pojedyncze, takie puk-puk, tylko dużo ich poszło, seriami. I my już nic nie robili tego dnia. Nie dało rady.

— Może Niemcy mieli pistolety maszynowe?

— Mówię panu, że karabiny maszynowe, przecież ja w AK byłam.

— Szmajsery? —

— Tego nie umiem powiedzieć, ale były długie, przez pierś przewieszone.

Czyli szmajsery. Dochodzimy do skraju pastwiska.

— O, tu leżeli rzędem, tuż koło fosy. Niemcy sołtysowi kazali ich zagrzebać. To nie Żydzi ich grzebali, tylko nasi ze wsi: Soprych Julian, Chajec Jan, Gawor Wacław, Strugała Stanisław. Wszyscy dawno już nie żyją.

— A dlaczego Łopuski zastał zamordowanych w samej bieliźnie?

Pani Wanda ścisza głos do szeptu: Bo nasi ubrania z nich ściągnęli.

— Polacy z Żydów? — Niestety, tak. Tacy bywają ludzie. A Wacek Gawor to nawet pochwalił się, że swojemu Żydowi dobry zegarek ściągnął z ręki.

A więc musieli to być Żydzi, dopiero co wzięci z obławy. W obozach nie bywało Żydów ze szwajcarskimi zegarkami. Atmosfera przez moment staje się ciężka.

— O tutaj, do fosy ich dociągnęli i chcieli kopać dół na dnie fosy, ale tam bywa mokro, więc ostatecznie wykopali na brzegu, tu, gdzie to drzewo wyrosło.

Maleńka pani Wanda opiera się o drzewo, ja kładę się w fosie poniżej obok ciał żydowskich i robię zdjęcie.

— To byli Żydzi z Brzostka, osiem kilometrów stąd. My jeszcze do lat osiemdziesiątych świeczki na tym grobie na Zaduszki paliły. Za dyrektora Pacana Augustyna ze szkoły podstawowej, to nawet dzieci grób obrabiały, chwasty wyrywały. Teraz to jedno drzewo tu tylko rośnie.

Jedziemy do Brzostka. Może wśród starych ludzi ktoś przypomni sobie nazwisko choć jednego z zamordowanych.

Opowieść trzecia

— Nie, to nie mogli być Żydzi z Brzostka, bo ja bym przecież coś o tym słyszał. — Pan Aleksander Czechowski jest synem przedwojennego urzędnika w miasteczku i niemal rówieśnikiem Wandy Rasiowej. Mocno kuleje, lecz pamięć ma bystrą. — Tutejszych Żydów, mówi, Niemcy wygarnęli w maju 1942 roku i rozstrzelali na Podzamczu pod Jasłem. Ukrywających się wyłapywał później kolejno policjant Sadowski.

— Polak? — Taki on był i Polak, panie. Tutejszy swoich Żydów nie zgodziłby się strzelać, więc Niemcy przywlekli Sadowskiego aż z poznańskiego, bo on ich język znał i za nich robił tę robotę. Ale i jemu to słabo szło, bo ile razy szykował się do egzekucji, to był pijany. Raz, pamiętam matkę z dzieckiem rozwalał, to był tak wlany, że kulki po domach świstały, bo Sadowski nie mógł w nich trafić.

— Co jeszcze pan pamięta? — Pamiętam, jak zastrzelił dziecko żydowskie, chowające się wśród żyta z bochenkiem chleba, który ktoś mu dał. Pamiętam trupka w tym życie.

— Jak pan je widział, jeśli dziecko było schowane i skąd pan wie, że to było żydowskie dziecko?

Czechowski jest zdumiony naiwnością pytania.

— Panie, a jakie inne dziecko uciekałoby w żyto z kawałkiem chleba w czasie okupacji? A widziałem, com widział, bo żyto było fest zdeptane dokoła. Ale z tymi czternastoma Żydami, to mi pan zagadkę zadał. Może oni i byli stąd, tylko ja o tym nie wiem? Trzeba by jeszcze popytać.

Burmistrz Serwatka obiecał, że nie popuści, póki się nie dowie. Obietnicę zaczął realizować z galicyjską sumiennością — od następnego dnia.

Opowieść czwarta

Antoni Lemek, rocznik 1906, mówi, że nie słyszał o żadnym transporcie Żydów z Brzostka do Strzegocic. Żydów brzostkowych Niemcy dwukrotnie zwoływali na rynek i za drugim razem wywieźli na egzekucję do lasu Warzyce koło jasielskiego Podzamcza. Pan Antoni twierdzi, że odbyło się to pod koniec czerwca i że wkrótce potem pozostałych Żydów Niemcy rozstrzelali w zakrzaczonym lesie w Przeczycy. Oczy podbiegają mu łzami, gdy wymienia nazwisko swego sąsiada, Sulima Szajberta, z bratem („gdy nie miało się grosza, nie bywało, aby nie pożyczył”) . Zginęli poza nim syn Goldmana, Faust (sklep z obuwiem) , Olink (szynk) , Szust (sklep żelazny) , Szwarca (sklep spożywcy) , Singer — handel „żelaziwem”, Herman — handel końmi.

I wielu innych, których nazwisk już nie pamięta.

Pani Maria Konieczna, rocznik 1917, potwierdza powyższe fakty i nazwiska. Ona również nie przypomina sobie transportu Żydów w kierunku Pilzna w lipcu 1942 roku.

Jest więc materiał na zupełnie inny reportaż.

Dlaczego taki reportaż?

HHH

Nie przez dziennikarską nieudolność ten reportaż pozostanie nie dokończony. Zaczyn niepokoju i poszukiwań, wszczepiony w lokalną społeczność, może przynieść więcej dobra, niż wygładzony artykuł prasowy.

W ponad półwiecze po morderczej Judenaktion, fala cofa się, wywierając przeciwny nacisk na ludzkie sumienia. Wszyscy wprawdzie wiemy, że to nie Polacy masowo mordowali Żydów; wiemy, że wiele polskich rodzin zostało rozstrzelanych wraz z przechowywanymi przez nich Żydami; lecz przecież, ilekroć przetrzepać jakiś polsko-żydowski okupacyjny temat, ilekroć zajrzeć do kolejnej żydowskiej tragedii, tylekroć odkrywamy zastarzałe strupy polskich grzechów, zaś opowiadający o nich zniżają głos do szeptu. Obecne poszukiwania między Pilznem i Brzostkiem są formą ekspiacji — świadomej lub podświadomej — za tamte grzechy.

I jest wreszcie wymiar uniwersalny, nie tylko polski, nie tylko żydowski.

Wielki katolicki filozof Teilhard de Chardin powiedział: „Ilekroć umiera człowiek, umiera wszechświat”. Każdy z nas — świadomie lub podświadomie — chciałby odcisnąć swój ślad na obliczu ziemi: pozostawić po sobie zbudowany dom, napisaną książkę, posadzone drzewo, odchowane dziecko. Owym czternastu spod Pilzna ta nadzieja została w brutalny sposób odebrana.

Może więc teraz — chociaż jakiś kamień na tym bezimiennym grobie? Marzy mi się kamień, położony przez Polaków-katolików, nad którym — w swoim czasie, gdy już wszystko będzie gotowe — rabin, w towarzystwie religijnych Żydów, odśpiewa kadysz.

Bram nie zatrzaśniemy

IMIGRANCI

 

Bez nich Stany Zjednoczone nie stałyby się światowym mocarstwem

 

Bram nie zatrzaśniemy

 

JERZY JASTRZęBOWSKI

 

Do końca roku co trzeci mieszkaniec ponadczteromilionowej metropolii Toronto będzie zaliczał się do grup etnicznych, taktownie określanych jako „widoczne mniejszości”. Mówiąc mniej grzecznie — „kolorowych i skośnookich”. Poza setkami tysięcy przybyszów z Hongkongu, Chin, Korei, Wietnamu, Filipin, Indii, Sri Lanki, Jamajki, są jeszcze grupy etniczne nie należące do „mniejszości widocznych”: ponad trzysta tysięcy Włochów, ponad sto tysięcy Portugalczyków, blisko sto tysięcy Polaków, dziesiątki tysięcy Ukraińców, Greków itp. Co roku przybywa ponad siedemdziesiąt tysięcy nowych przybyszów. W Toronto jest w użyciu ponad sto języków.

 

Podobne realia napotyka się winnych wielkich miastach: Nowym Jorku, Los Angeles i Miami, Vancouver i Montrealu, Londynie i Birmingham, Paryżu i Marsylii, Berlinie i Hamburgu. Masowa imigracja jest problemem całego bogatego świata.

 

Tymczasem Polska staje wobec żądań ” uszczelnienia” wschodniej granicy. Domagają się tego Niemcy, domaga się duża część polskiej opinii. Może, wyrzekając się emocji, warto zastanowić się: czy masowa imigracja przynosi zyski czy straty krajom docelowym? Czy uda się uszczelnić granice?

 

Strata czy zysk

 

Na początku należy zrobić zasadnicze zastrzeżenie. Opisy z A meryki Północnej można przytaczać w kontekście anegdotycznym, natomiast sytuacji na owym kontynencie nie można w żadnej mierze porównywać z sytuacją w Polsce. Chodzi tu nie tylko onieporównywalną skalę tych krajów izjawisk. Chodzi również — będzie o tym mowa dalej — o kompletnie inną filozofię państwa i inne nastawienie do przybyszów. Lecz właśnie dlatego warto o tym napisać.

 

W obecnej dekadzie USA przyjmują od ośmiuset tysięcy do miliona dwustu tysięcy legalnych imigrantów co roku. Kanada, odziewięciokrotnie mniejszej liczbie ludności (zaledwie 30 milionów) , bije rekordy: przyjmuje od dwustu do dwustu pięćdziesięciu tysięcy. To tak, jak gdyby Polska wpuszczała co roku trzysta tysięcy przybyszów na stałe.

 

Czy Waszyngton i Ottawa działają z pobudek humanitarnych? Liczby sugerują, że uchylanie bram granicznych musi się opłacać.

 

Kwestia, czy imigrant pomnaża, czy uszczupla produkt krajowy, czy odbiera pracę miejscowym, czy też wprost przeciwnie — przyczynia się do powstania nowych miejsc pracy, była wałkowana w mediach amerykańskich w związku zinicjatywą legislacyjną ograniczającą napływ imigrantów.

 

Za tej okazji w „Wall Street Journal” i „New York Timesie” przetoczyła się fala wypowiedzi za- i przeciwimigranckich. Szczupłość miejsca pozwala mi na przytoczenie tylko niektórych głosów.

 

Burza wybuchła po opublikowaniu przez senatora Spencera Abrahama, przewodniczącego senackiej podkomisji ds. imigracji, danych, uzyskanych przez zespół studiów nad imigracją Jamesa Smitha, ekonomisty z ośrodka badawczego Rand Corporation. Według senatora, w wyniku symulacji ustalono, iż imigracja do USA na obecnym poziomie przyczynia się do wzrostu produktu krajowego brutto odwieście miliardów dolarów rocznie. Abraham wyciągnął z tego wniosek, iż w ciągu bieżącej dekady poziom PKB w Stanach Zjednoczonych wzrośnie, dzięki imigrantom, o gigantyczną wartość dwóch bilionów dolarów.

 

To stwierdzenie okazało się nadinterpretacją danych. W dyskusji zabrali głos dwaj profesorowie ekonomii z Uniwersytetu Harvarda, George Borjas i Richard Freeman, obaj będący członkami wspomnianego zespołu. Występując jednym głosem w dyskusji, obaj uczeni zarzucili senatorowi manipulację liczbami. Ich konkluzja: imigranci przyczyniają się do wzrostu dochodów miejscowych Amerykanów corocznie o sumę netto od jednego do dziesięciu miliardów dolarów

 

Nowi imigranci (nie wszyscy! ) bywają dodatkowym obciążeniem dla budżetów stanowych przez pierwsze dwadzieścia lat swego pobytu w USA, dopiero później suma podatków przez nich płaconych przewyższa sumy dopłat do ich pobytu, a w długiej perspektywie — trzystu lat! — każdy imigrant, za przyczyną wnuków i prawnuków, wpłaca w sumie o osiemdziesiąt tysięcy dolarów w podatkach więcej do budżetu niż z niego wyciąga. Jest to ściśle fiskalne podejście do problemu: budżet stanowy — podatki kontra dopłaty.

 

Natomiast przy szerszym, makroekonomicznym potraktowaniu problemu, okazuje się, że rynek pracy i rynek kapitałowy zdecydowanie bardziej zyskują, niż tracą na napływie głodnych pracy przybyszów, zdecydowanych na harówkę, dorabianie się, w perspektywie zaś — zakładanie własnych interesów, które wchłaniają członków ich rodzin i innych członków tej samej grupy etnicznej. Tylko dwie grupy ludności ponoszą straty netto na rynku pracy: inni imigranci, którzy muszą konkurować z najnowszą falą przybyszów, oraz ta część miejscowej młodzieży amerykańskiej, która nie kończy szkół średnich inie ma w związku z tym żadnego przygotowania do pracy. Inne grupy ludności zyskują, i to wyraźnie.

 

Przytoczyłem powyższy wyciąg zargumentacji dwóch stron, aby unaocznić konkluzję: ani jedna, ani druga strona nie kwestionuje faktu, iż imigracja to opłacalny biznes. Różnią się tylko oceną skali korzyści.

 

W innej fazie dyskusji na łamach wyżej wspomnianych dzienników zabrali głos m. in. znany wszystkim George Soros oraz George Gilder, samodzielny pracownik naukowy z Discovery I nstitute w Seattle. Soros napisał po prostu: gdyby wlatach czterdziestych Amerykanie stosowali obostrzenia imigracyjne, jakie planują obecnie, George Soros, obecnie obywatel amerykański, zjego rozlicznymi inicjatywami finansowymi ihumanitarnymi, po prostu nie zaistniałby w świecie obrotu kapitałem oraz w świadomości społecznej. U rzędnik imigracyjny nie wpuściłby ubogiego chłopca, węgierskiego Żyda, który cudem ocalał z Zagłady, źle zaś czuł się w kastowym społeczeństwie brytyjskim.

 

Geniusze z zagranicy

 

Drugi zautorów użył silniejszych słów i skojarzeń w obronie imigrantów. Oto synteza artykułu Gildera:

 

„Bez imigrantów USA nie zaistniałyby jako mocarstwo światowe. Bez imigrantów USA nie zdołałyby zaprojektować i wyprodukować skomputeryzowanych rodzajów broni, które zmusiły ZSRR do szalonego wyścigu zbrojeń, zakończonego kapitulacją. (. .. ) Dzisiaj imigranci są nam niezbędni już nie z powodów militarnych. Od napływu ludzi z zewnątrz zależy światowa dominacja amerykańskiego przemysłu inasza wysoka stopa życiowa (. .. ) Zeznając ostatnio przed komisją Kongresu, Ira Rubenstein, radca prawny firmy Microsoft, oświadczył, że zahamowanie napływu imigrantów do USA spowodowałoby 58-procentowy spadek zagranicznych dochodów jego firmy (. .. ) Amerykańskiej młodzieży nie chce się uczyć matematyki inauk ścisłych. Jeśli mimo to Ameryka przewodzi światu w dziedzinie techniki, zawdzięcza to głównie przedsiębiorczości igeniuszowi ludzi, zjeżdżających do nas z całego świata. Decyzja ograniczająca imigrację, rozważana przez Kongres, podminowuje podstawy amerykańskiego cudu cywilizacji technicznej”.

 

W amerykańskich przepisach imigracyjnych jest klauzula, pozwalająca na szybkie wydanie zgody na wjazd osobom ubiegającym się o wizę typu H-1 B. Ten typ wizy zarezerwowany jest dla kandydatów o najwyższym poziomie umiejętności wdziedzinach określanych przez władze USA jako deficytowe. Chodzi głównie omatematyków iprogramistów komputerowych, lecz również o najwyższej klasy specjalistów w innych dziedzinach, zwłaszcza o laureatów nagród międzynarodowych. W bieżącym roku pula wiz tego typu wyniosła sześćdziesiąt pięć tysięcy izostała wyczerpana do końca maja. W dwa miesiące później, Izba Reprezentantów i Senat w wielkim pośpiechu uzgodniły kompromisową poprawkę do ustawy imigracyjnej. Na mocy poprawki Amerykanie przydzieliły dodatkowe dwadzieścia tysięcy wiz H-1 Bjuż do końca września, wprzyszłym roku podniosą limit do 95 tysięcy, w 2001 roku zaś — do 115 tysięcy. W idać, że istnieje kategoria imigrantów, za których USA gotowe są płacić najwyższą cenę. Amerykanie wiedzą, co robią.

 

Rok temu oglądałem program telewizyjny, poświęcony między innymi firmie Cypress Semiconductors w Kalifornii. Na dwunastu członków zarządu, sześciu pochodziło z Azji. Jedna trzecia załogi — to imigranci. Na ośmiu ostatnio przyjętych do pracy, wszyscy są niedawnymi imigrantami. Szef firmy, T. J. Rodgers, twierdzi, że każdy pracownik przyjęty do działu badań i rozwoju technicznego stwarza osiem nowych miejsc pracy. Nie ma mowy o zabieraniu pracy rodowitym Amerykanom.

 

W Indiach, w takich ośrodkach uniwersyteckich jak Bombaj, Hajdarabad i Bangalur, istnieją eksportowe wylęgarnie specjalistów komputerowych. Obok nich kwitną biura pośrednictwa pracy. Pośrednik pracuje za pomocą telefonu i faksu: zbiera zamówienia z północnoamerykańskiego rynku pracy i wychwytuje utalentowanych absolwentów. Następnie daje rekrutowanemu dwuletni angaż, darmowy bilet powrotny do USA lub Kanady (bilet musi być powrotny, w przeciwnym razie ani Amerykanie, ani Kanadyjczycy nie dadzą wizy) oraz dwuletnią wizę upoważniającą do podjęcia pracy w jednym z tych dwóch krajów. Prawie nikt zrekrutowanych nie powraca do Indii. W ubiegłym roku Indie wysłały tą drogą do Ameryki Północnej około dwudziestu tysięcy absolwentów. Na przełomie stulecia ta liczba ma dojść do stu tysięcy.

 

Nie tylko specjaliści, również nisko kwalifikowani robotnicy, są Ameryce potrzebni. Gospodarka Kalifornii weszłaby w głęboką recesję bez corocznego dopływu dziesiątków tysięcy migrantów, przeważnie nielegalnych, z Meksyku, Gwatemali i Salwadoru. Miejscowi nie chcą wykonywać pracy i przyjmować płacy, na które godzą się nielegalni, zatrudniani natychmiast na plantacjach, w manufakturach tekstylnych, restauracjach. Lecz tu dotykamy kategorii migrantów, wywołujących negatywne reakcje wśród zachodnich społeczeństw i rządów.

 

Nielegalni i azylanci

 

Oceny liczby nielegalnych migrantów są trudne. Ujawniane bywają (z pewnością nie całkowicie) przy okazji kolejnej amnestii, gdy nielegalni wynurzają się z podziemia. Liczbę nielegalnych, corocznie przenikających do USA, Waszyngton ocenia na kilkaset tysięcy do miliona. Jednak nikt naprawdę nie wie, ilu ich przenika przez granicę meksykańską — do Kalifornii i Teksasu. Amerykanie rozpoczęli tam budowę wysokiego muru granicznego. Przerwali budowę po protestach rządu meksykańskiego. Pozostają tysiące kilometrów płotu z drutem kolczastym, całodobowe patrole helikopterów i drogowe z noktowizorami wzdłuż granicznej Rio Grande, rozświetlanie buszu reflektorami halogenowymi. Lecz schwytani i deportowani Latynosi zbierają siły i próbują szczęścia ponownie — aż do skutku. W czasie lipcowej fali upałów, gdy temperatura w Teksasie wahała się od 40 do 45 stopni Celsjusza, teksascy farmerzy dokonywali makabrycznych odkryć. Setki latynoskich uciekinierów kończyły ziemską wędrówkę na wysuszonych plantacjach bawełny i pastwiskach. W jednym przypadku znaleziono leżące pokotem czterdzieści dwa ciała.

 

Bardziej przedsiębiorczy kandydaci próbują dostać się do USA od północy, przez granicę kanadyjską. W ubiegłym roku Izba Reprezentantów przegłosowała ustawę, nakładającą na każdego wjeżdżającego do USA z Kanady obowiązek wypełnienia drobiazgowej deklaracji. W lipcu bieżącego roku Senat ustawę odrzucił. Stało się tak po protestach rządu kanadyjskiego, lecz głównie ze względów praktycznych. W ubiegłym roku Kanadyjczycy (i nieliczni cudzoziemcy) przekraczali tę granicę blisko 120 milionów razy. Wprowadzenie nowych przepisów w życie oznaczałoby zakorkowanie granicy.

 

Około 26 milionów mieszkańców USA (blisko jedna dziesiąta ludności) to ludzie urodzeni za granicą — legalni imigranci. Liczba nielegalnych również idzie w miliony.

 

Uprawnione jest pytanie: jeśli napływ imigrantów jest — jak wskazywałem wcześniej — źródłem bogactwa dla krajów docelowych, dlaczego władze USA iinnych krajów tak ostro przeciwstawiają się inwazji migrantów nielegalnych. Oczywiście dlatego, że — jak twierdzą Amerykanie — gdybyśmy nie wznosili barier zaporowych, większość ludności zkrajów słabo rozwiniętych zechciałaby wjechać do Ameryki z całym swym bagażem nędzy. Więc nastawienie proimigracyjne jest jednak bardzo wybiórcze. Podania o imigrację ocenia się obecnie głównie według kryteriów wykształcenia i przydatności zawodowej. Coraz mniejszą wagę ma argument o łączeniu rodzin, coraz większą — wykształcenie, młody wiek, perspektywa szybkiej adaptacji na rynku pracy.

 

Coraz rzadziej rządy skłonne są też przyznawać wjeżdżającym status uchodźcy politycznego, co łączy się z natychmiastowymi dopłatami ze skarbu: automatyczny przydział zapomóg, darmowe kursy języka, subwencjonowane mieszkania. Nie humanitaryzm, lecz koszty stały za decyzją brytyjskiego rządu z 27 lipca, na mocy której trzydziestu tysiącom azylantów hurtem przyznano prawo do stałego pobytu, jednocześnie wycofując się zudzielania zapomóg pieniężnych dla oczekujących na przyznanie tego prawa. Bywało, że azylant czekał na decyzję do ośmiu lat. Zapomogi dla azylantów kosztowały rząd brytyjski czterysta milionów funtów rocznie.

 

W Europie jest ostrzej

 

Co piąty mieszkaniec Szwajcarii jest imigrantem. WNiemczech — co jedenasty, we Francji — co piętnasty. W Brukseli — co dwudziesty mieszkaniec jest Polakiem lub Polką. Według londyńskiego tygodnika „Economist”, w Europie Zachodniej jest już ponad pięć milionów nielegalnych migrantów. O sytuacji we Włoszech świadczą lipcowe bitwy między policją i północnoafrykańskimi przybyszami, zaludniającymi wyspy Lampedusa i Pantelleria, położone blisko wybrzeża Tunezji. Niełatwo jest pozbyć się zdesperowanych przybyszów, uciekających przed nędzą.

 

Azylantów, czyli uciekających przed wojną lub prześladowaniami, według prawa międzynarodowego, pozbywać się nie wolno. Jeśli jednak wtrakcie ucieczki zaczepili oni choć na chwilę okraj, uważany za bezpieczny, wolno ich doń deportować.

 

Z powyższej mozaiki przykładów z Ameryki Północnej i Europy Zachodniej można wyciągnąć wnioski:

 

1. Najkosztowniejszą dla kraju docelowego kategorią imigrantów są azylanci;

 

2. Najkłopotliwszą, najbardziej kryminogenną — migranci nielegalni; 3. Korzystną, w dłuższym terminie, kategorią jest imigracja legalna, kwalifikowana pod względem wieku i przydatności zawodowej;

 

4. Prawdziwą żyłą złota dla kraju docelowego są imigranci mieszczący się w kryteriach amerykańskiej wizy H-1 B. Obraz byłby względnie przejrzysty i mógłby odnosić się do przyszłości Polski, członka UE i NATO, gdyby nie komplikowały go różnice w dwóch innych sprawach.

 

Filozofia państwa

 

Stany Zjednoczone i Kanada zostały zbudowane przez imigrantów. Mówi się o tym oficjalnie, zaś przychylne — lub przychylnie obojętne — nastawienie do przybyszów jest na trwałe zakodowane w świadomości społecznej. Nikt nie zadaje pytań: skąd i po coś przyjechał, co chcesz tu robić? Wiadomo: przyjechał, bo tu mu będzie lepiej, zchwilą otrzymania pozwolenia na pobyt staje się Amerykaninem (Kanadyjczykiem) , będzie się dorabiał i kształcił dzieci. Nikogo nie obchodzi, jakim językiem mówi na ulicy iwdomu. Dziecko urodzone w USA lub w Kanadzie, ma automatycznie prawo do obywatelstwa USA lub Kanady (to samo dotyczy Francji) .

 

W Europie, poza Francją, jest inaczej. Można zostać obywatelem brytyjskim, nie można zostać Anglikiem lub Szkotem. W Niemczech można mieszkać ilegalnie pracować w drugim i trzecim pokoleniu, nie można zostać Niemcem, jeśli Niemcem nie był przynajmniej któryś z prapradziadków. Trudno zaś otrzymać niemieckie obywatelstwo, jeśli nie jest się Niemcem. Natomiast we Francji panuje doktryna asymilacyjna — państwo wymaga, aby imigrant po otrzymaniu obywatelstwa stał się Francuzem. Jean-Claude Barreau, doradca ds. imigracji w poprzednim rządzie, mawiał: „Gdy ktoś imigruje do Francji, zmienia nie tylko kraj pobytu, lecz również swą historię — jego przodkami stają się Gallowie”.

 

Nie wszyscy rodowici Francuzi akceptują tę doktrynę. Według badań „Eurobarometru” sprzed roku, ponad 46 proc. Francuzów przyznaje się do ” poglądów całkowicie lub częściowo rasistowskich (ksenofobicznych) „. W Belgii samodeklarujących się rasistów jest jeszcze więcej — 55 proc. , w Niemczech — 33 proc. , w Wielkiej Brytanii — 32 proc. , we Włoszech — 30 proc. W Portugalii, wychowanej na luzotropikalnej doktrynie braterstwa z różnokolorowymi obywatelami z kolonii — tylko 16 proc.

 

Jak jest w Polsce

 

Skala wielu krajów tu wymienionych, ich wagi gospodarczej i problemów z imigracją, może wydawać się nieporównywalna z polską skalą. Proszę odnieść się do zastrzeżenia z początku artykułu, dotyczącego nieporównywalności Polski do USA i Kanady. Lecz wyważmy proporcje europejskie.

 

Niektórzy twierdzą, że w skali Europy Środkowowschodniej Polska nie waży mniej, niż ważą Niemcy w Europie Zachodniej. Wyłączając z rachunku na pewien czas (oby jak najkrótszy) Ukrainę, która wciąż jeszcze walczy o swój kształt społeczny ipolityczny, Polska dysponuje największym potencjałem ludności, terytorium, gospodarki, bogactw naturalnych, przede wszystkim zaś — dynamiki na przyszłość. Jest na tę dynamikę wiele dowodów, lecz nie tu miejsce na dygresje. Przede wszystkim jednak waży na naszą korzyść perspektywa historycznego sojuszu właśnie z Ukrainą — korzystna z perspektywy obu naszych krajów i bardzo oczekiwana przez Zachód.

 

Na przełomie tysiąclecia, sojusz to nie tylko wspólne manewry lub wspólny polsko-ukraiński batalion, lecz sojusz gospodarek, wzajemne przenikanie kultur, nade wszystko inne zaś — kontakty ludzi. Świadome są tego obydwa rządy. Na poziomie społeczeństw krzykliwy szowinizm antyukraiński w Polsce schodzi już na margines, szowinizm antypolski zaś na Ukrainie Zachodniej (w pozostałej Ukrainie nigdy wyraźnie się on nie zaznaczał) zmierza, miejmy nadzieję, w tym samym kierunku. Przyszły sojusz polsko-ukraiński, niezbędny dla obu trzeźwo myślących partnerów, może kiedyś być oceniony przez historię na równi z sojuszem francusko-niemieckim na Zachodzie. Polska staje się wielką szansą dla Ukrainy — jej pomostem do Europy. Zaczynają to rozumieć sami Ukraińcy. I dlatego głównie o Polsce i Ukrainie będzie dalej mowa. Powróćmy jednak do sprawy imigrantów.

 

Upraszczając sprawę, można by powiedzieć, iż od czasów Kazimierza Wielkiego (Żydzi) oraz ostatnich Jagiellonów („Olendry”, sprowadzani do osuszania błot) Polska nie ma tradycji imigracji planowej i zorganizowanej. Po ostatniej wojnie mieliśmy repatriantów — nie zaś imigrantów. Ksenofobia, podejrzliwość w stosunku do obcych, może więc być traktowana jako naturalna konsekwencja braku doświadczenia historycznego.

 

Byłoby to duże uproszczenie. Rzeczpospolita Obojga Narodów — od czasu spóźnionej Ugody Hadziackiej z 1658 roku winna być nazywana Rzeczpospolitą Trojga Narodów — była krajem ogromnym i par excellence wielokulturowym. Okresami doświadczała migracji wewnętrznych. Bywało fizyczne przemieszczanie się ludzi: w wiekach szesnastym i wczesnym siedemnastym masy chłopstwa porzucały zachodnie województwa w Koronie, uciekając przed pańszczyzną, batogiem, a nawet stryczkiem — na Ukrainę, gdzie Ostrogscy, Zasławscy, Wiśniowieccy i Koniecpolscy nie zadawali głupich pytań, lecz dawali „wolę” i ziemię pod karczunek. Któż obliczy, ile polskiego żywiołu wsiąkło wówczas w ruskie podglebie ipomogło rozbudować dynamiczny żywioł Kozaczyzny? Wiadomo, że sejmy uchwalały prawa, wymierzone przeciw uciekinierom (czy dziś nazwalibyśmy ich azylantami? ), a nawet ich nowym panom. Wiadomo też, że prawa te były nieskuteczne. Nie można powstrzymać żywiołu, gdy napór staje się przemożny.

 

W obrazie polskich migracji elementem ważniejszym niż ucieczki bywały fale akulturacji, trwające aż po wiek dziewiętnasty, mimo rozbiorów i okupacji. Atrakcyjność polskiej kultury powodowała, iż akulturacja działała zwykle w sensie polonizacji — polonizowali się Niemcy i Żydzi, Litwini i Rusini. Bywały też przypadki odwrotne. Zamiast wdawać się wteoretyczne rozważania, posłużmy się przykładami.

 

Czy metropolita halicki i arcybiskup lwowski Kościoła greckokatolickiego, wielka postać pierwszej połowy stulecia, był Polakiem i nazywał się — jak mu dano na katolickim chrzcie — Roman Szeptycki, czy był Rusinem (Ukraińcem) inazywał się Andrij Szeptyćkyj? Oczywiście, to drugie. Przyjmując, za specjalnym pozwoleniem papieskim, święcenia w klasztorze Ojców Bazylianów stał się Ukraińcem. To, że matka jego była Fredrówna z domu, że za młodu mówił niemal wyłącznie po polsku, nie przeszkadza. Po prostu w owych czasach, na tamtych terenach, zmieniając religię, zmieniało się narodowość. Oczywiście, po pierwszej wojnie był on obywatelem polskim, podobnie jak jego młodszy brat, generał Wojsk Polskich, Stanisław Szeptycki, który pozostał Polakiem.

 

Kim był Maurycy Mochnacki, ta ikona polskości? Oczywiście Polakiem. Lecz zerknijmy do Słownika Biograficznego. Ojciec Maurycego, Bazyli, był prawnikiem, dziadek Jan Chryzostom — wykładowcą w Instytucie dla Parochów Unickich. Mochnaccy pochodzili, według słownika, „z ruskiej rodziny mieszczańskiej”. Byli też inni Mochnaccy: ojcem Klemensa, polskiego działacza patriotyczno-rewolucyjnego z 1848 roku, urodzonego wpowiecie sanockim, był Eljasz, ksiądz greckokatolicki. A któryż zwykształconych Galicjan nie zna historycznej postaci Mikołaja Zyblikiewicza, człowieka, który uratował od ruiny Sukiennice? Prezydent Krakowa w latach 1874–1881, następnie marszałek krajowy Sejmu Galicyjskiego, syn rusińskiego kuśnierza spod Sambora, do końca życia mawiał z dumą „gente Ruthenus, natione Polonus sum”. Był pełnoprawnym Polako-Rusinem inikt wówczas brwi nie zmarszczył. Czy dzisiaj polski obywatel — Ukrainiec mógłby być prezydentem Krakowa? Pewno tak, choć niejeden marszczyłby brwi. Chodzi o to, by w niedalekiej przyszłości polskie brwi przestały się marszczyć. W tym kierunku idzie Europa i pociąga za sobą Polskę.

 

Prawo wyboru

 

W domu znajomej rodziny w Warszawie poznałem Jurę. Barczysty trzydziestolatek był inżynierem elektronikiem i Ukraińcem. Znalazł przy owej rodzinie pracę jako szofer, ochroniarz, ogrodnik i”złota rączka”. Nie wypadało pytać, czy Jura pracował w Polsce legalnie. Po trzech latach kupił używany niemiecki samochód i wrócił na Ukrainę, by za resztę oszczędności założyć interes. Mówił już po polsku, czytał polskie gazety, oglądał polską telewizję, nasiąknął polskością. Domyślności czytelników pozostawiam odpowiedź na pytanie: z kim Jura zechce robić interesy i jaki kraj często odwiedzać, jeśli mu się powiedzie? Bogatsze od Polski kraje wydają miliony na Alliance Francaise, Goethe Institut, British Council, by osiągnąć to, co w przypadku Jury Polska osiągnęła za darmo.

 

Międzynarodowa Konfederacja Wolnych Związków Zawodowych (CISL) na początku sierpnia podała liczby: jest na świecie na legalnych papierach około stu milionów imigrantów; ich liczba przyrasta co roku o sześć milionów.

 

Polska jest u progu członkostwa w Unii Europejskiej, jedną nogą zaś w NATO. Te kluby dżentelmenów będą od nas oczekiwały podjęcia proporcjonalnego do naszych możliwości udziału w przyjmowaniu fal imigracyjnych. Czas pomyśleć, kogo wolimy: czy Cejlończyków, Afgańczyków i „afgańców” ze Wspólnoty Niepodległych Państw, czy Ukraińców i Białorusinów, którzy będą dobijać się do polskich bram. Polska będzie miała prawo wybierać, jeśli już teraz zacznie tworzyć spójną i zgodną z międzynarodowym prawem politykę imigracyjną. Oczywiście, bezwzględnym pierwszeństwem przy wpuszczaniu do kraju powinny cieszyć się dawne polskie rodziny, zagubione w historii i w bezkresnych przestrzeniach Kazachstanu i innych republik. Lecz ci dawni rodacy, nawet nie mówiący już po polsku, nie będą imigrantami, lecz repatriantami, i nie onich tu mowa. Po to, by uniknąć zalewu migracją nielegalną, trzeba będzie uchylić bram dla imigrantów legalnych i przyjmować ludzi spełniających określone przez Polskę warunki. Chodzi zwłaszcza oodpowiedź na pytanie: czy kandydat ijego rodzina rokują nadzieję na względnie szybką akulturację w polskim społeczeństwie (oczywiście, przy zachowaniu swej starej kultury) . Większość rozwiniętych krajów opiera swą politykę imigracyjną na założeniu, iż ludność dwukulturowa jest bogatsza duchowo i sprawniejsza zawodowo od jednokulturowej. O tym, aby udało się zatrzasnąć polskie bramy na wschodniej granicy tak, jak to sobie niektórzy wyobrażają, mowy nie ma.

 

Doświadczenie Rzeczpospolitej

 

Ustawa o cudzoziemcach, obowiązująca od 1 stycznia br. , przyczyniła się do ograniczenia napływu handlarzy bazarowych, sama w sobie nie zastąpi jednak polityki imigracyjnej, która już wkrótce okaże się niezbędna. Streszczę część tekstu recenzji z książki Samuela Huntingtona o zderzeniu cywilizacji. Tekst ukazał się w”Plusie Minusie” ponad półtora roku temu:

 

Huntington opublikował mapę Europy, na której grubą krechą odgraniczył zasięg cywilizacji łacińskiej Zachodu od prawosławnej Wschodu. Oto po zachodniej, czyli „naszej” stronie grubej linii znalazły się kraje i regiony, niegdyś będące częścią szlacheckiej Rzeczypospolitej: północne Inflanty (dziś Estonia) , Kurlandia i byłe polskie Inflanty (dziś Łotwa) , Auksztota i Żmudź (dziś Litwa) . Dalej linia biegnie przez Baranowicze i Pińsk na Białorusi, przez Łuck i Iwano-Frankiwsk (Stanisławów) na Ukrainie i przekracza Gorgany w Karpatach. To nie jest aluzja do możliwości przesuwania granic. Jest to obiektywne stwierdzenie, że wschodnia granica Polski pozostanie porowata, ponieważ ludność po obu jej stronach umie porozumiewać się w tym samym bądź podobnym języku, chodzi do takich samych lub podobnych kościołów, zawiera małżeństwa iprzelicza transakcje w tej samej walucie, którą coraz częściej staje się polski złoty. Gdy przybliży się termin wejścia Polski do ekskluzywnych klubów Zachodu, tłok na tej granicy zrobi się ogromny, zaś w miarę wzrostu zamożności Polski wzrastająca liczba przybyszów będzie próbowała osiedlać się nad Wisłą, zamiast — jak dotychczas — traktować Polskę jako tranzytowy korytarz do Niemiec.

 

Nieliczne, krzykliwe grupy w Polsce mogą podnieść lament, że oto Ukraińcy będą zabierać nam piastowską ziemię, że grozi nam „ukrainizacja” bądź zgoła „rusyfikacja”. Na zarzut o zaborze ziemi można odpowiedzieć słowami ministra Bronisława Geremka w odpowiedzi na pretensje niemieckich wygnańców do polskiej ziemi: „jest to po prostu śmieszne”. W związku z innymi pretensjami można odesłać ewentualnych zaniepokojonych do rozmowy z prof. dr. Jerzym Kłoczowskim oraz do jego przemówienia w Akademii Mohylańskiej w Kijowie (obydwa teksty w”Plusie Minusie” nr 27, 4–5 lipca br. ). Profesor mówi w nim o „doświadczeniu Rzeczypospolitej, ujętym w kompromisie Unii Lubelskiej 1569 roku, jako jednym znajbardziej trwałych i ciekawych doświadczeń integracyjnych dawnej Europy”. Krytyków tego doświadczenia ze strony ukraińskiej (w przyszłości zapewne też białoruskiej — Łukaszenka nie jest wieczny) , trzeba zapewnić, że Polska nie ma zamiaru wskrzeszać dawnych form federacji i polskiej dominacji i że nie ożaden Kulturkampf tu chodzi. To jest wykluczone — ukraińscy lwowiacy i kijowianie mogą być spokojni. To oni sami — wswoim czasie ikażdy na swój sposób — będą chcieli zapoznać się z polskim modelem kulturowej koegzystencji.

 

Lecz czy Polacy będą gotowi przyjąć ich przychylnie?

 

Nie przesadzajmy z rasizmem

 

Zachodnie media wyrobiły Polakom opinię rasistów i ksenofobów. Ten wizerunek ulega poprawie od chwili wyboru papieża Polaka oraz narodzin „Solidarności”. Uderzmy się jednak w piersi: wprawdzie Polak nie wysysa rasizmu zmlekiem matki, jednak ksenofobia ma w Polsce starą tradycję.

 

Prof. dr Janusz Tazbir wywodzi jej początek od katastrofy najazdu szwedzkiego. Załamała się wówczas filozofia rzeczypospolitej szlacheckiej, uważanej przez ówczesną klasę polityczną za najlepsze państwo na świecie. Ignorując fakt, iż pod sztandary szwedzkiego luterańskiego króla przeszły wówczas rzesze polskiej katolickiej szlachty (włącznie z przyszłym hetmanem i królem Janem Sobieskim) , klasa polityczna obciążyła winą za katastrofę „obcych”. Rozważano możliwość wygnania z Polski Żydów i luteranów, skończyło się w 1658 roku na arianach. Od tego czasu niektórzy (podkreślmy — niektórzy! ) Polacy nauczyli się obciążać „obcych” winą za większość kłopotów narodowych.

 

Jak z bagażem ksenofobii zmieścimy się w Unii Europejskiej? Jak planować politykę imigracyjną, która będzie wkrótce niezbędna?

 

Sądząc z przytoczonych wcześniej danych Polacy nie są gorsi od Francuzów i Belgów, stanowiących wszak podobno „zdrowy trzon” Unii. Tak więc nie przesadzajmy zrasizmem iksenofobią Polaków. W Polsce są jeszcze pokłady ignorancji; zaradzić na nią może intensywna edukacja społeczeństwa w szkole iwtelewizji. Dokładnie taka, jaką Kanadyjczycy prowadzą wswym kraju od półwiecza. Kanada uważana jest dziś za najprzychylniejszy przybyszom kraj na świecie. Nie zawsze tak było.

 

Jedna swołocz

 

W latach trzydziestych przy wejściach do niektórych parków w Toronto widniały napisy: „Żydom i psom wstęp wzbroniony”. Zachowały się fotografie. Johnny Lombardi, torontoński impresario włoskiego pochodzenia, pisze we wspomnieniach, iż latem 1933 roku wybrał się na plażę nad jeziorem Ontario. Barczysty strażnik zagrodził mu drogę przy wejściu, mówiąc, że Żydów nie wpuszcza. Johnny był niski i czarniawy. Na uwagę, iż ma do czynienia z Włochem, strażnik odszczeknął: Jedna swołocz! (Same stuff) .

A jak bywało w Polsce? Moja babka była świadkiem w 1914 roku, jak rosyjski stójkowy odprawiał od bramy Parku Saskiego w Warszawie (wówczas jeszcze otoczonego parkanem) dwóch Żydów w chałatach. Żydzi byli wpuszczani jedynie w „europejskich” ubiorach. Zapamiętałem, że babka – Polka i katoliczka – bynajmniej nie dziwiła się zakazowi, uważała go za część naturalnego porządku świata. Niedawno, gdy stary Żyd – chyba rabin – w chałacie i szerokim kapeluszu wchodził do pewnego ważnego urzędu w Warszawie, urzędnicy pospiesznie podstawiali krzesło, aby sobie spoczął. Sam widziałem. Jesteśmy już innym społeczeństwem, zaś od poziomu edukacji w szkole i w mediach oraz od mądrości i spójności przyszłej polityki imigracyjnej (powtarzam – tego nie unikniemy!) zależeć będzie, jak szybko Zachód zacznie wreszcie porównywać Polskę z Kanadą, zamiast – jak to niesłusznie czasem jeszcze czyni – z Ciemnogrodem.

Trzy rozmowy z podżegaczem

Richard Perle, ur. w 1941 r., był w latach 1981-1987 zastępcą sekretarza obrony USA ds. polityki bezpieczeństwa strategicznego. Skupiał w swych rękach ogromny zakres władzy. Miał dostęp do informacji wywiadu strategicznego krajów członkowskich NATO. Był współautorem projektu obrony USA z kosmosu. Sprawował nadzór nad rokowaniami rozbrojeniowymi z ZSRR. Dał się poznać jako zwolennik niezmiennie twardej linii w stosunkach z sowieckim imperium.

Ronald Reagan i Richard Perle

Ronald Reagan i Richard Perle

Moskiewscy propagandziści uważali go za czołowego podżegacza wojennego. Ze swojego punktu widzenia mieli rację. Perle uważał – choć nie mówił o tym publicznie – że Ameryce uda się powalić ZSRR na kolana bez oddania wystrzału, samą groźbą zaszachowania radzieckiej potęgi rakietowej z kosmosu, groźbą podniesienia kosztów wyścigu zbrojeń do poziomu, któremu nie mogłaby podołać kulejąca gospodarka realnego socjalizmu.

Lecz również na Zachodzie Perle był obiektem zaciekłych ataków. Brytyjski polityk Dennis Healey nazwał go publicznie „Księciem Piekieł” (czyli Lucyperem). Publicysta, obecny zastępca sekretarza stanu USA, Strobe Talbott, w swej książce „Deadly Gambits” (Śmiercionośne zagrywki), odmalował go we wczesnych latach osiemdziesiątych jako obłędnego podżegacza wojennego. Twierdził, że Perle nieuchronnie doprowadzi do wojny z ZSRR i wysadzi świat w powietrze.

Historia dowiodła, że to Perle miał rację. Amerykańska polityka zbrojeń i twardej postawy wobec ZSRR, reprezentowana przez Ronalda Reagana, Caspara Weinbergera i Richarda Perle, przyczyniła się w dużym stopniu do odzyskania suwerenności przez Polskę i inne kraje bloku. Lecz o ile dwa pierwsze nazwiska są powszechnie znane opinii światowej, o tyle Perle pozostaje postacią tajemniczą, a to z prostej przyczyny: unika on dziennikarzy niczym zarazy, na ogół nie ufając ich intencjom i profesjonalności.

Pierwszą rozumowę z Richardem Perle przeprowadziłem w Pentagonie wkrótce po dojściu Gorbaczowa do władzy na Kremlu. Nadana została w całości w krajowej sieci radia kanadyjskiego. W pięć lat później powróciłem do tematu, gdy imperium było już w stanie rozkładu, Perle zaś był samodzielnym pracownikiem naukowym w American Enterprise Institute, konserwatywnym ośrodku badawczym, zajmującym się prognozowaniem i symulacją konfliktów politycznych i wojskowych na świecie. Tekst tej rozmowy drukowany był przez „Tygodnik Powszechny” w kwietniu 1990 r.

W tydzień po helsińskim spotkaniu prezydentów Clintona i Jelcyna w marcu br. rozmawiałem z nim po raz trzeci. W dwu pierwszych z zamieszczonych później zapisów rozmów wprowadziłem skróty ze względu na dezaktualizację wielu szczegółów. Tekst trzeciej rozmowy drukowany jest w pełnym brzmieniu. Jerzy Jastrzębowski

Rozmowa I: Twarda linia

Pentagon, Waszyngton, 25 marca 1985 r.

JERZY JASTRZĘBOWSKI: Mamy zmianę warty na Kremlu. Jaką wagę przykłada pan do tej zmiany?

RICHARD PERLE: Myślę, że jeszcze zbyt wcześnie na osąd. Nie wiadomo, w którym kierunku pójdzie nowe kierownictwo Kremla. Na stołku w Politbiurze siedzi nowy człowiek, lecz jest to stołek z żelaza. Trudno mu będzie go przesunąć. Oczywiście, wszyscy wyrażamy nadzieję, że ten młodszy wiekiem przywódca wykaże więcej elastyczności niż jego poprzednicy, zdajemy sobie jednak sprawę z ogromnych nacisków istniejących w ich systemie politycznym. Ten system wynosi na szczyt bardzo twardych polityków.

Czy uważa pan ZSRR za prawomocnego i równorzędnego partnera w rokowaniach politycznych?

To jest pytanie natury ściśle filozoficznej. Uważamy rząd sowiecki za oficjalnego rzecznika ludności w ramach granic ZSRR. Ów rząd zawdzięcza władzę przemocy, przymusowi, zastraszeniu i propagandzie. W filozoficznym sensie tego słowa trudno porównywać jego prawomocność do prawomocności rządów obdarzonych mandatem w wolnych wyborach. Lecz w świetle prawa międzynarodowego jest to rząd państwa i będziemy z nim rozmawiać na zasadzie równości stron.

A więc gotów jest pan rozmawiać z Rosjanami jak równy z równym?

Oczywiście.

Ufa im pan?

Nie ufam. Nie wierzę, aby dotrzymywali swych zobowiązań, o ile uda im się bezkarnie je omijać lub łamać. Mamy dowody na to, że Sowieci z reguły interpretują umowy na swoją korzyść, a gdy to nie wystarcza im dla celów politycznych, gotowi są łamać traktaty.

Jakiż jest więc sens prowadzenia z nimi rozmów?

Uważam, że trzeba kontynuować dialog w poszukiwaniu uzgodnień, które byłyby zrównoważone, sprawiedliwe, zaś nade wszystko – poddane stałej kontroli. Układy nie kontrolują się samoistnie. Sowieci nie będą ich przestrzegać tylko dlatego, że zostały rzucone na papier. Będą ich natomiast przestrzegać – i to jest moja ustalona opinia o politykach kremlowskich – gdy dochowanie litery traktatów da im korzyści, których w przeciwnym przypadku zabraknie. Jednym słowem, umowy z nimi zawierane winny mieć wbudowany system silnych bodźców, zarówno pozytywnych, jak negatywnych. Nie ma to nic wspólnego z zaufaniem.

Czy w bieżącej dekadzie lat osiemdziesiątych przodująca technika USA, głównie technika wojskowa, zadecyduje o przyszłym kształcie świata? Czy, być może, na naszych oczach decydują się losy świata?

Myślę, że mamy szanse, aby – bazując na naszej technice – udoskonalić nasze konwencjonalne siły zbrojne do tego stopnia, iż zmniejszy się prawdopodobieństwo konfliktu nuklearnego. Ponadto pracujemy obecnie nad eksperymentalnym programem strategicznej obrony z kosmosu, która może dać USA i naszym sojusznikom znacznie większe niż dotychczas gwarancje ochrony przed atakiem nuklearnym. Myślę, że nasz program badań okaże się z czasem dobrodziejstwem nie tylko dla krajów NATO, lecz dla całego świata.

Czy między USA i ZSRR istnieje luka technologiczna?

ZSRR ma najwyższej klasy naukowców. Lecz przygniata ich ogromny kompleks przemysłowo-wojskowy, w którym znajdują odbicie wszystkie wady gospodarki centralnie kierowanej. W produkcji przemysłowej Sowieci pozostają daleko w tyle. Starają się temu zaradzić nie drogą reform, lecz – przykro o tym mówić – przez zdobywanie wszelkimi sposobami dostępu do techniki zachodniej. Na przykład, w mikroelektronice ich potencjał przemysłowy jest oparty niemal wyłącznie na wyposażeniu i technologii produkcji zdobytych różnymi sposobami w USA, Francji, Japonii, Wielkiej Brytanii itp.

Tak więc luka istnieje i jest ona potencjalnie korzystna dla naszego bezpieczeństwa strategicznego. Musimy jednak skutecznie strzec naszej nowoczesnej techniki i technologii produkcji, do których Sowieci usiłują zdobyć dostęp wszelkimi środkami, legalnymi i nielegalnymi.

Jaki jest pański scenariusz świata w roku dwutysięcznym?

Wyrażam nadzieję, że linia polityczna wytyczona przez obecny rząd (prezydenta Ronalda Reagana – przyp. J. J.), oparta o dwa nierozłączne atuty – siłę militarną wraz z siłą dyplomacji – będzie kontynuowana przez następne ekipy rządowe w Waszyngtonie; nadzieję, że nie popadniemy ponownie, jak to miało miejsce w latach siedemdziesiątych, w złudzenie, iż sowieckie państwo totalitarne może być dla nas partnerem, podobnym do naszych sojuszników w NATO; nadzieję, iż będziemy stale w pogotowiu, wspierając rozwój demokratycznych instytucji na świecie i chroniąc istniejące państwa demokratyczne, lecz że jednocześnie będziemy gotowi – w momencie otrzymania sygnału o zmianach zachodzących w ZSRR – do pozytywnej reakcji na taki sygnał.

Myślę również, że Zachód nadal będzie przeżywał wysoką koniunkturę. Sądzę, że wchodzimy w okres niebywałych innowacji technicznych, które oby mogły stopniowo rozprzestrzenić się na cały świat i dopomóc zwłaszcza w rozwoju Trzeciego Świata. Wierzę również, że uda się nam osiągnąć stabilność w naszych stosunkach z ZSRR, a potrzebne będzie w tym celu połączenie siły ze zręcznością dyplomatyczną. Na koniec wyrażam wielką nadzieję, że mój pięcioletni syn będzie żył w epoce pokoju i w świecie bezpiecznym, w świecie, którego dobrobyt przewyższy wszystko, co znamy z historii. Mamy już po temu środki. (…) Ogólnie mówiąc, jestem optymistą, co do kierunku, w którym zmierza świat.

Jest pan całkiem niepodobny do Lucypera, na jakiego malują pana polityczni przeciwnicy.

Przyczyną tych ataków są uporczywe starania zespołu ludzi, którymi kieruję, aby w rokowaniach dotyczących kontroli zbrojeń dobić się układów, które będą miały sens. Sowietów łatwo namówić do złożenia podpisu na kartce papieru. Trudno ich namówić do podpisu pod dokumentem, który w zasadniczy sposób ograniczyłby ich opieranie się na sile zbrojnej, jako na fundamencie polityki ZSRR. Toteż wolę raczej nie dopuścić do żadnego układu, aniżeli wchodzić w układy, których następstwem jest później szalona – i w gruncie rzeczy jałowa – rozbudowa systemów broni wszelkiego rodzaju.

Tak więc mój zespół wytyczył sobie cele, które osiągnąć jest trudniej. Cele dalekosiężne, cele wymagające uporu i cierpliwości. (…)

Rozmowa II: U celu

Waszyngton, 11 marca 1990 r.

 

 Zperspektywy pięciu lat, jak obecnie ocenia pan ówczesną zmianę warty na Kremlu? Czy żelazny stołek dał się jednak ruszyć? Czy był to jednak historyczny przełom?

Owszem, był. Lecz łatwo o tym mówić ex post. Radykalnych zmian, jakie obecnie obserwujemy, nie sposób było przewidzieć pięć lat temu. Wczesna linia polityczna Gorbaczowa, przez ponad półtora roku od objęcia przezeń rządów, w wielu aspektach podobna była do linii politycznej jego poprzedników. Prawdziwy przełom zdarzył się znacznie później, chyba dopiero po jego dramatycznym spotkaniu z prezydentem Reaganem w Rejkiawiku.

Tempo, w jakim Gorbaczow pożegnał się z posiadłościami sowieckiego imperium w Europie Wschodniej, jest chyba najdobitniejszym przejawem przemian tego pięciolecia. Tego nie można było przewidzieć, gdyśmy rozmawiali pięć lat temu.

Jak pan sądzi, dlaczego Gorbaczow pozwolił na taki bieg spraw?

Myślę, że nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, jak znienawidzony w krajach Europy Wschodniej był narzucony przez Moskwę sowiecki model socjalizmu. Może też nie przewidział, jak łatwo komunistyczne rządy tych krajów upadną, gdy tylko okaże się, że nie nastąpi sowiecka interwencja zbrojna w ich obronie. Można by się głęboko zastanawiać, jak postąpiłby, gdyby mógł przewidzieć obrót spraw i jego zawrotne tempo. Można by się nad tym zastanawiać… (…)

Czy zimna wojna należy już do historii?

W wąskim sensie – tak. Oznacza to, iż tytaniczne zmagania dwóch molochów nie monopolizują już, jak dawniej, międzynarodowej sceny politycznej. Lecz nie oszukujmy się, że nastała obecnie era łatwych przyjaźni. Przyszłe wydarzenia, na przykład wokół republik bałtyckich, mogą jeszcze niejednemu łatwowiernemu politykowi otworzyć oczy.

Zimna wojna trwała jeszcze w najlepsze, gdy odbyło się sensacyjne podówczas, lecz kompletnie nieudane spotkanie na szczycie między Reaganem i Gorbaczowem jesienią 1988 roku w Rejkiawiku. Owo spotkanie obrosło legendą, zaś częścią tej legendy jest pan. Czy jest prawdą, że pan osobiście nie dopuścił do tego, aby prezydent Reagan podpisał Gorbaczowowi jakikolwiek dokument?

Ciekawe pytanie. Ciekawa byłaby również odpowiedź, gdybym ją do końca znał.

Pod koniec ostatniego, wyczerpującego dnia rozmów prezydent wysłuchał argumentów dwóch różniących się poglądami stron wewnątrz amerykańskiej delegacji. Ja byłem rzecznikiem strony, wyrażającej głębokie wątpliwości co do wartości proponowanych umów. Ostatecznie prezydent zdecydował się nie podpisywać umów, do zawarcia których Gorbaczow wyraził gotowość. Druga część delegacji USA, reprezentowana przez ówczesnego sekretarza stanu George’a Shultza oraz szefa polityki personalnej Białego Domu Donalda Regana, skłaniała się ku podpisaniu dokumentów. Proszę mi wierzyć, że był to jeden z najbardziej dramatycznych momentów mojego życia: dyskusje przeciągnęły się o wiele godzin poza ustalony termin, tysiące dziennikarzy czekało na komunikat. Wszyscy, włącznie ze mną, byli bardzo rozczarowani, iż ów szczyt zakończył się fiaskiem.

Dlaczego pan to zrobił?

Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, przekonany jestem o słuszności ówczesnej decyzji. Główny nurt przemian w bloku sowieckim ma, według mnie, źródło we wstrząsie, jakim był dla Sowietów Rejkiawik. Przełom nastąpił właśnie wówczas. W Rejkiawiku Gorbaczow po raz ostatni próbował uzyskać naszą zgodę na ułożenie długoplanowych stosunków między USA i ZSRR według formuły, która zachowałaby główne elementy strategicznej siły Sowietów, zaś pogrzebała główne elementy siły amerykańskiej, takie jak na przykład inicjatywę strategicznej obrony z kosmosu. W Rejkiawiku Sowieci zdali sobie sprawę w sposób nieodwołalny z niesłychanych kosztów i nakładów materiałowych, jakie musieliby ponieść, gdyby zechcieli nadal upierać się przy dążeniu do uzyskania przewagi w rakietowych zbrojeniach strategicznych, do osiągnięcia której sposobili się od dziesięcioleci. Dopiero po tym pogodzili się z myślą o konieczności radykalnych reform wewnętrznych i o asymetrycznej redukcji sił zbrojnych na swoją niekorzyść.

Pozwoli pan, że się upewnię… Twierdzi pan, że twarda linia, zademonstrowana przez delegację USA w Rejkiawiku, jest przyczyną przełomu w rokowaniach rozbrojeniowych oraz impulsem prowadzącym do reform politycznych, wreszcie do zmian, jakie obserwujemy od roku w krajach Paktu Warszawskiego?

Tak jest, bezwarunkowo. Przecież jeszcze w Rejkiawiku Sowieci odrzucali myśl o jakimkolwiek porozumieniu z USA, o ile nie zrezygnujemy z prac nad obroną strategiczną z kosmosu. Odrzucali też myśl o jakichkolwiek zmianach na mapie Europy, zanim nie nastąpi całkowite wycofanie naszych wojsk z tego kontynentu. To wszystko, na co wówczas nie wyrażali zgody, obecnie albo już nastąpiło, albo jest w trakcie realizacji. Uważam, że nie doszłoby do tego przełomu, gdyby prezydent Reagan ugiął się wobec Gorbaczowa w Rejkiawiku.

Pięć lat temu pytałem pana, czy lata osiemdziesiąte okażą się decydującą dekadą, która przesądzi o przyszłym kształcie świata. Swą odpowiedź zaczął pan słowami: „Myślę, że mamy szanse…”. Dziś ponawiam pytanie – czy lata osiemdziesiąte okazały się decydującą dekadą, w trakcie której zaawansowana technika w przemyśle zbrojeniowym i cywilnym przesądziła na naszych oczach o politycznym kształcie przyszłego świata?

Owszem, obecnie skłonny jestem odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Przyczyniły się do owych zmian dwa rodzaje nowoczesnej techniki.

Po pierwsze, radio- i telekomunikacja, które wykorzystaliśmy do zaprezentowania narodom Europy Wschodniej i ZSRR materialnego dobrobytu krajów demokratycznych. Efekt demonstracji dobrobytu ośmieszył sowiecką tezę, że ludzie powinni porzucić myśl o wolności jednostki, bo to się po prostu nie opłaca. Technika radia i telekomunikacji wywarła wpływ rewolucyjny, osiągając najwyższą skuteczność w oddziaływaniu na świadomość ludzką właśnie w latach osiemdziesiątych.

Po drugie, nasza technika w dziedzinie wojskowej, zwłaszcza doświadczenia z obroną strategiczną z kosmosu, unicestwiły nadzieje Sowietów na osiągnięcie przewagi militarnej, nad którą pracowali przez wiele lat, rozbudowując systemy broni ofensywnych.

Amerykańska technika wojskowa zaczęła zmuszać ZSRR do wysiłku, którego Moskwa w końcu nie wytrzymała. Sowieci zorientowali się, że nie ma nadziei na to, aby mogli dotrzymać kroku naszej technice wojskowej. Społeczeństwa zamknięte nie były w stanie wytworzyć porównywalnej techniki, nie mówiąc już o przemysłowej zdolności produkcyjnej.

To wszystko byłoby jednak niewystarczające, aby doprowadzić do tak radykalnego przełomu. Nikt nie jest w stanie wyliczyć, jak dużą – a niewątpliwie bardzo dużą – rolę odegrał nieustępliwy opór tych setek, wreszcie tysięcy opozycjonistów w waszych krajach, którzy – mimo wielu lat pozornie beznadziejnej sytuacji – nie pogodzili się ani z nią, ani nawet z systemem, nie poszli na kolaborację z władzami pozbawionymi mandatu społecznego.

Podziwiam tych ludzi. Bez nich nie doszłoby do tak szybkiego wyzwolenia narodów Europy Wschodniej.

Konserwatywne źródła na Zachodzie wyrażają się sceptycznie o szansach dogonienia zachodniego poziomu cywilizacji materialnej przez kraje Europy Środkowowschodniej. O Niemców Wschodnich zatroszczy się ich starszy brat. Ale co z Polską, Węgrami, Czechosłowacją, krajami bałtyckimi? (…)

(…) Warunkiem powodzenia jest utrzymanie obecnego kursu na kapitalistyczną demokrację. Polska robi duże postępy na tej drodze. Wiem, że jest ciężko, ta droga wymaga drastycznych wyrzeczeń. Obecnie dławią Polskę długi. Lecz z tego, co wiem, to po okresie wzdragania się, Zachód w końcu pójdzie na daleko idące ułatwienia wobec was w tej dziedzinie. Chciałbym jednak przestrzec: obawiam się, że droga do upragnionego celu jest dłuższa, niż wielu ludzi przypuszcza. Obawiam się również, że postęp nie będzie dokonywał się po linii jednostajnie wznoszącej się. Będą okresy załamań i rozczarowań (…). Nie widzę na to rady, poza wytyczeniem ludziom jasnego celu i daniem maksymalnej swobody inicjatywie ludzkiej.

Rozmowa III: NATO, Polska, Rosja

Waszyngton, 27 marca 1997 r.

 

Po siedmiu latach, jak wygląda sprawa z Polską, Czechami, Węgrami? Jak – z punktu widzenia Waszyngtonu – dają sobie one radę? Czy są powyżej, czy poniżej oczekiwań sprzed siedmiu lat?

Postęp nie był jednakowy we wszystkich trzech krajach. Według mnie, Czechy dokonały najwięcej i są znacznie powyżej poziomu pierwotnych oczekiwań. Polska również dokonała więcej, niż można się było spodziewać, lecz pozostaje jeszcze w tyle za Czechami. W przypadku Węgier ocena jest trudna. Węgry miały inny punkt startu, toteż postęp, jaki się tak dokonał, nie nosi znamion takiego przełomu, jaki miał miejsce w Czechach i w Polsce. Żaden z tych trzech krajów nie plasuje się jednak poniżej poziomu, jakiego mogliśmy spodziewać się po nich siedem lat temu.

Najważniejszym celem strategicznym rządów tej trójki w bieżącym roku jest uzyskanie zaproszenia do członkostwa w NATO. Czy w pańskiej opinii NATO winno rozszerzyć się na Wschód, czy nie, oraz dlaczego?

Absolutnie tak, na sto procent – tak. Jest już najwyższy czas, aby uznać raz na zawsze przynależność tych krajów do wolnorynkowej, demokratycznej cywilizacji Zachodu. Te narody nie powinny zostać wmanewrowane w rolę neutralnych państw buforowych między Wschodem i Zachodem.

Wkrótce po ogłoszeniu w grudniu ubiegłego roku wstępnej decyzji w sprawie rozszerzenia NATO, wiele mediów Ameryki Północnej rozpoczęło intensywną kampanię przeciwko samej idei rozszerzenia na Wschód, w kierunku Rosji. Najpoważniejsze gazety amerykańskie, na czele z „New York Timesem” pisały o karygodnym błędzie, jakim będzie ta decyzja. W „Newsweeku” i innych pismach profesor Michael Mandelbaum gromił rząd prezydenta Clintona, kanadyjski „Globe and Mail” w artykule redakcyjnym nawoływał, by nie drażnić Rosji. Kim są ludzie, agitujący przeciw rozszerzeniu NATO i dlaczego to robią?

Są dwie kategorie przeciwników tej decyzji. Do pierwszej należą ludzie, wychodzący z przesłanek przyjaznych NATO, po drugiej – wychodzący z przesłanek wrogich.

Ta pierwsza kategoria krytyków, to zdeklarowani zwolennicy NATO, obawiający się, że Sojusz zapłaci zbyt wysoką cenę za to, aby Rosja pogodziła się z faktem ekspansji NATO. Obawiają się oni, iż w wyniku przetargów Rosjanie uzyskają większy wpływ na sprawy NATO, niż nakazuje rozsądek.

Do drugiej kategorii należą ludzie tradycyjnie wrogo nastawieni do NATO, a zwłaszcza do powiększenia Sojuszu o byłych członków bloku sowieckiego. Tych krytyków nie martwi perspektywa ewentualnego osłabienia, rozmydlenia Sojuszu przez dopuszczenie nowych członków. Oni chcieliby w ogóle likwidacji NATO, a Rosjanie oczywiście przyklaskują takim głosom.

W polskiej prasie pojawiły się opinie, iż Rosjanie odwołali się do starej sowieckiej agentury wpływu na Zachodzie, w celu wywołania wrażenia, iż zachodnia opinia publiczna jest przeciwna rozszerzeniu NATO. Z góry odrzucam podejrzenie, iżby tacy ludzie, jak profesor Mandelbaum – choć tak krzykliwy – wysługiwał się Rosjanom. Co pan o tym sądzi?

– Rosjanie wykorzystają każdy instrument nacisku politycznego, jakim uda się im posłużyć, w celu zastopowania inicjatywy NATO. Gdy nie uda się im zahamować tej inicjatywy, będą się starali wpłynąć na warunki traktatu rozszerzającego Sojusz w taki sposób, aby nowo przyjmowane państwa utworzyły drugą, niepełnoprawną kategorię członków. Gdy i to im się nie uda, będą się starali wytargować dla siebie, jak najwyższą rekompensatę za fakt pogodzenia się z decyzją Sojuszu o rozszerzeniu się na Wschód. Gdy znajdą ludzi uwrażliwionych na opinie Moskwy w tej sprawie, z pewnością dołożą starań, aby wcisnąć im te opinie.

A może by tak po imieniu? Kim są ci ludzie?

Spójrzmy wstecz, spójrzmy na podziały polityczne na Zachodzie w latach zimnej wojny. Zawsze była tu grupa ludzi, wykazujących brak entuzjazmu dla polityki zimnej wojny. Ci ludzie uważali, że właściwszą polityką byłaby polityka ustępstw wobec ZSRR. Dzisiaj ci sami ludzie biorą sobie do serca aż nazbyt poważnie rosyjski argument, iż rozszerzenie NATO zagraża bezpieczeństwu Rosji i że Rosja będzie musiała zareagować na ten krok. Można znaleźć ich w środowiskach uniwersyteckich, w mediach, wśród lewicującej inteligencji.

Powyższe dwie kategorie krytyków rozszerzenia NATO prawdopodobnie wzmogą swą kampanię w trakcie debaty ratyfikacyjnej w Senacie USA. Zatwierdzenie decyzji madryckich będzie wymagało dwóch trzecich głosów senatorów. W lutym br. korespondent dyplomatyczny BBC, Richard Lister, twierdził, że do takiej większości brakuje od ośmiu do dziesięciu głosów, na ogólną liczbę stu senatorów…

Ten pan z BBC ma nieścisłe informacje. Nie przewiduję obecnie znaczącego sprzeciwu w Senacie. Krytycy rozszerzenia NATO, występujący – jak o tym przed chwilą mówiłem – z pozycji przyjaznych Sojuszowi, powstrzymają się od dalszego sprzeciwu w momencie podjęcia decyzji w Madrycie. Poprą ją w procesie ratyfikacyjnym właśnie z uwagi na swoje ogólne poparcie dla celów Sojuszu. Sprzeciw wobec decyzji o rozszerzeniu NATO skurczy się wówczas do grupy zatwardziałych przeciwników, którzy podzielają poglądy Rosji na tę sprawę. Wątpię, aby znalazło się więcej niż dwunastu senatorów, głosujących przeciw wnioskowi z sympatii do Rosji.

To, że Rosja jest przeciwna tej inicjatywie, wiedzą wszyscy. Czy zechciałby pan wyrazić swoją opinię: ile jest w sprzeciwie Moskwy autentycznej obawy przed zagrożeniem zbrojnym, a ile zwykłego hałasu dla podbicia w górę ceny za ostateczne pogodzenie się z decyzją NATO?

Uważam, że dziewięćdziesiąt procent rosyjskiego sprzeciwu, to usiłowanie podbicia ceny, zaś dziesięć procent – głębsze psychiczne zahamowania, podbudowane poczuciem klęski, jaką ZSRR poniósł w wyniku zimnej wojny.

Uważa się, że porozumienie między NATO i Rosją może zostać podpisane już w maju. Co, według pana, powinna Rosja uzyskać w tym traktacie, zaś czego nie powinna otrzymać?

Dialog, nawet dialog na zasadzie zinstytucjonalizowanego kontaktu, minimalizujący możliwość nieporozumień między stronami, byłby dobrą rzeczą. Lecz wyjście poza ramy dialogu i konsultacji, danie Rosji prawa głosu w decyzjach, które NATO będzie podejmować we własnych sprawach członkowskich, byłoby pójściem zbyt daleko. NATO nie powinno dać narzucić sobie formalnych zobowiązań, poza obietnicą wysłuchiwania tego, co Rosjanie będą mieli do zakomunikowania.

A czy istnieje możliwość, że Rosjanom uda się wytargować więcej, niż prawo do konsultacji?

Owszem, jest takie niebezpieczeństwo. Rosyjskim dyplomatom może udać się przekonać swych zachodnich rozmówców, iż pozbawienie Rosji wpływu na decyzje NATO doprowadzi do wahnięcia się rosyjskiej opinii publicznej w stronę nacjonalizmu. Rosjanie będą z pewnością starali się grać na obawach Zachodu przed takim zjawiskiem, będą starali się w ten sposób skłonić Zachód do ustępstw.

Prawda jest inna. Nie ma dowodów na to, aby rosyjskie społeczeństwo – pochłonięte problemem, jak przeżyć z dnia na dzień – zaabsorbowane było sprawami globalnej polityki. Dla znakomitej większości rosyjskich rodzin decyzje NATO są całkowicie obojętne.

Przypuszczam, że śledził pan uważnie przebieg i rezultaty helsińskiego spotkania na szczycie między Clintonem i Jelcynem. Czy zauważył pan jakąkolwiek zbieżność między szczytami w Rejkiawiku i w Helsinkach?

Te dwa spotkania przebiegły w całkowicie odmiennej atmosferze. W Rejkiawiku atmosfera była bardzo napięta, bo też stawka była bardzo wysoka. W Helsinkach stawka nie była wysoka. Zakończenie zimnej wojny tak bardzo zmniejszyło zagrożenie wojną między USA i ZSRR, iż obecne spotkania na szczycie są nieporównanie mniej dramatyczne niż spotkanie w 1986 roku. Gorbaczow musiał pójść na znaczne ustępstwa wobec strony amerykańskiej, aby w ogóle przyjechać do Rejkiawiku, zaś wyjechał zeń z pustymi rękami. Jelcyn nie musiał iść na ustępstwa, bo też nie liczył w gruncie rzeczy na żadne zdobycze.

Czy widzi pan linię ciągłą, łączącą sowiecką politykę zagraniczną z polityką rosyjską, linię łączącą Andrieja Gromykę z Jewgienijem Primakowem? Czy Rosjanie nadal lepiej rozumieją twardą politykę od polityki ustępstw, którą Sowieci z reguły interpretowali jako słabość swego rozmówcy?

No, tu pan trafił w sedno. Linia łącząca Gromykę z Primakowem byłaby według mnie, linią prostą, gdyby w jej środku nie pojawił się Andriej Kozyriew, który był…, który był…

Aberracją?

Tak, to jest właściwe słowo. W chwili obecnej mamy prostą linię od Gromyki do Primakowa. Gdy uwzględnimy Kozyriewa, otrzymamy trójkąt.

Czy Rosja ma szanse stać się kapitalistycznym krajem demokratycznym, co zakładałoby przyjęcie zachodnich wzorców wartości? Czy też z czasem powróci do starych metod, zakorzenionych tam od stuleci – do dyktatury?

Mam nadzieję, że Rosjanie przyjmą zachodnie wzorce wartości. Sądzę, że ich młode pokolenie ma na to dużą szansę. Jest oczywiście tragedią tego narodu, iż dla średniego, zaś z pewnością dla starszego pokolenia, te zmiany przyjdą za późno, aby z dobrodziejstw wolności i dobrobytu mogły skorzystać.

Daję Panu trzy symboliczne zestawy nazwisk i proszę o odpowiedź: którzy spośród wymienionych, przyczynili się w decydującym stopniu do upadku Imperium Zła?

1. Ronald Reagan, Caspar Weinberger, Richard Perle;

2. Lech Wałęsa, Vaclav Havel;

3. Michaił Gorbaczow, Edward Szewardnadze.

(długa pauza) – No, wie pan, to jest zupełnie niesłychane pytanie…

Mógłbym na nie odpowiedzieć sensownie, gdyby zechciał pan wyłączyć moje nazwisko z tego zestawu. Myślę, że Reaganowi i Weinbergerowi zawdzięczamy najwięcej. Lecz znam Caspara na tyle dobrze, że przypuszczam, że i on nie zgłaszałby swej kandydatury do pańskiego konkursu. Pański zestaw nazwisk słusznie uwzględnia Wałęsę i Havla. Ludzie ich pokroju podtrzymali w narodach Europy Wschodniej ducha wolności, który – gdyby Sowietom udało się zdusić go w zarodku – mógłby nie odrodzić się.

Gorbaczowa i Szewardnadze można dołączyć do tej listy jedynie na zasadzie przewrotności: ich wysiłki, podejmowane w celu unowocześnienia komunizmu, ostatecznie przyspieszyły jego upadek.

Ja jednak proszę o jasną odpowiedź: spośród postaci, które pan akceptuje na tej liście, komu historia przyzna główną nagrodę?

Sądzę, że jednak Ronaldowi Reaganowi. W chwili obejmowania przezeń prezydentury, w styczniu 1981 roku, duża część klasy politycznej w USA przyjmowała jako pewnik, że najwłaściwszą polityką zagraniczną jest polityka ustępstw, odprężenia i współpracy z ZSRR. Taka polityka przedłużyłaby wegetację systemu komunistycznego na wiele jeszcze lat. Reagan zmienił ten stan rzeczy niemal za jednym zamachem. W pewnym sensie to on wykreował Michaiła Gorbaczowa wraz z jego późniejszą klęską.

Lecz przecież to nie Reagan wymyślił inicjatywy obrony strategicznej i innych posunięć, które rzuciły ZSRR na kolana.

Niechże pan słucha. Ja widziałem to z bliska. Zapewniam pana, że autorem reaganowskiej polityki zagranicznej był sam Reagan, nie zaś jego doradcy, bądź współpracownicy. Gdy Reagan po raz pierwszy określił ZSRR jako Imperium Zła, większość jego otoczenia uważała, iż posunął się za daleko. Gdy podjął decyzję o rozpoczęciu prac nad obroną strategiczną z kosmosu, wielu z jego otoczenia uważało, że popełnia błąd. A jednak – jak dziś widzimy – to on miał rację.

Wszyscy wiemy, że Reagan nie był intelektualistą. Lecz cóż z tego? Za to wykazał niesamowity instynkt wizjonera politycznego i pewność, że wybiera najlepszy z możliwych kierunków działań. Caspar Weinberger i ja jedynie wcielaliśmy w życie reaganowską wizję nadchodzącego świata bez zagrożenia komunistycznego.

I nadal pan coś tam wciela w swojej dziedzinie. Wiem, że pracuje pan nad raportem „Obrona USA w roku 2000”. Jest to temat na osobną rozmowę. Zadam tylko jedno pytanie: czy jest pan nadal zdeklarowanym wyznawcą rzymskiej maksymy „Si vis pacem, para bellum”?

Oczywiście. Wynika to ze znajomości podstawowych cech ludzkiej natury. Bylibyśmy bardzo lekkomyślni, nie utrzymując sił zbrojnych w stanie gwarantującym utrzymanie pokoju. Oczywiście, kierunek, z którego można by spodziewać się zagrożenia, zmienił się od czasu zwycięstwa w zimnej wojnie, a raczej – obecnie jest takich kierunków wiele, lecz zagrożenia mają inny charakter.

Czy Europa Środkowowschodnia, od której rozpoczęły się dwie wojny światowe mijającego stulecia, jest wreszcie rejonem nie zagrożonym konfliktem zbrojnym?

Tak – w najbliższej przyszłości.

Czy w dwanaście lat po naszej pierwszej rozmowie, jest pan nadal optymistą?

Znacznie większym, niż byłem wówczas. Znikło wszak największe zagrożenie – groźba sowieckiej inwazji na Europę Zachodnią drogą przez równiny Europy Środkowej. Ta chmura, wisząca nad światem znikła, oby na zawsze.

Dziękuję za rozmowę. Życzę panu, by pański syn – ileż to on ma już lat – chyba siedemnaście? – istotnie żył w świecie bezpiecznym.

Dobrą ma pan pamięć. Dziękuję za poświęcenie mi czasu.

Rozmawiał Jerzy Jastrzębowski

Dybuk i chochoł

Czy kiedykolwiek dadzą się pogodzić?

Dybuk i chochoł

Jerzy Jastrzębowski

W swej klasycznej pracy „Język i milczenie. Szkice o języku, literaturze i nieludzkości” George Steiner przytacza opis sceny między hitlerowcem i Żydem w okupowanej Polsce: „W Łodzi przymuszono rabina, by pluł na zwój Tory wyjętej z Arki Przymierza. W obawie o życie, rabin posłuchał i bezcześcił rzecz świętą dla siebie i swego ludu. Wkrótce zabrakło śliny, usta wyschły. (. .. ) Wtedy członek >>rasy panów<< zaczął pluć w usta rabina, zaś rabin nadal pluł na Torę”. To przykład pierwszy, teraz przykład drugi.

Latem 1990 roku, w Warszawie, przy towarzyskiej okazji, znajoma „z dobrej przedwojennej rodziny” spytała nagle: „Jerzy, dlaczego wstydzisz się przyznać, że jesteś Żydem? „. Osłupiały, wybąkałem, że wcale się nie wstydzę, po prostu nim nie jestem. Znajoma roześmiała się: „Wy wszyscy tak mówicie. Czego się bać, przecież nawet wśród Żydów są porządni ludzie. Nasza wspólna sąsiadka na Kolonii Staszica ma rozpracowane genealogie właścicieli domów przy ulicy Filtrowej. Twoja matka i dziadek to byli Żydzi”. Dziadek Kazimierz? Ależ dziadek Kazio co dzień, po pracy, chodził na wieczorną mszę, aż zimą 1940 roku zaziębił się po raz ostatni i zmarł na suchoty. Znajoma roześmiała się ponownie: „Wychrzty zawsze są takie pobożne, bo się wstydzą swej przeszłości. Zresztą ty przecież w telewizji jakiś program prowadzisz, a wiadomo, kto występuje w telewizji”.

Znajomym Amerykanom i Kanadyjczykom przytaczam powyższe dwa przykłady dla zilustrowania zasadniczej różnicy między, z jednej strony, antysemityzmem typu nazi, który był sadystyczną i metodycznie przeprowadzoną masową zbrodnią, i z drugiej strony, antysemityzmem części polskiej inteligencji, bardzo dużej części polskiego drobnomieszczaństwa i chłopstwa. Ten drugi, dowodzę, jest rasizmem kulturowym, powstałym z przedziwnej kombinacji irracjonalnego kompleksu wyższości z ksenofobicznym poczuciem zagrożenia przez „obcoplemieńców”, kombinacji wyhodowanej na podłożu ignorancji, często zwykłej głupoty. Nie jest antysemityzmem krwiożerczym. Proszę nie przypisywać nam win za zbrodnie popełnione przez hitlerowców.

Nie wszyscy rozmówcy zgadzają się z takim tokiem rozumowania. Niektórzy twierdzą, że ów drugi przykład jest dobrą ilustracją antysemityzmu okresu pokoju i spokoju. Lecz gdy pokoju lub spokoju zabraknie, mówią, w tych samych ludziach zbudzą się potwory. W skrajnych przypadkach zdarza mi się spotkać zapalczywych szowinistów, z którymi dyskusja jest niemożliwa. Latem ubiegłego roku, w Toronto, mój służbowy znajomy, izraelski korespondent poważnej amerykańskiej sieci radiowej (cała jego rodzina zginęła w obozach śmierci) powiedział mi: „Za to, co Niemcy i Polacy zrobili z Żydami w czasie wojny, oba kraje powinno się zabetonować izalać asfaltem, zaś mieszkańców pogrzebać dziesięć stóp pod spodem. ” Na moją uwagę, że rozmawia przecież z Polakiem, rozmówca skrzywił się: „Ale chyba nie przypadkiem rozmawiam z tym Polakiem w Toronto, nie zaś w Warszawie. ”

Skrajne poglądy szowinistów żydowskich winny ulec marginalizacji od czasu, gdy przez łamy „Tygodnika Powszechnego” w 1987 roku — w odzewie na wspaniały esej Jana Błońskiego — przetoczyła się dyskusja o moralnej winie Polaków wobec Żydów, winie zaniechania; od czasu wielkiej konferencji historyków polskich i żydowskich w Jerozolimie w 1990 roku, gdy ustalono poglądy na przebieg eksterminacji Żydów na polskich ziemiach okupowanych; zwłaszcza zaś od wizyty Lecha Wałęsy w Izraelu, w czasie której prezydent Polski, występując w imieniu wszystkich Polaków, powiedział: „Prosimy o przebaczenie, zaś prezydent Izraela — w imieniu wszystkich Żydów świata — przyjął przeprosiny. Sprawa została zamknięta na szczeblu oficjalnym. Prawda to?

Kanarek i kot

Nieprawda. Cyrk, jaki rozpętał się na łamach kanadyjskiej prasy wiosną tego roku, przypomina sytuację ze starej anegdoty:

W zakładzie dla umysłowo chorych lekarz wypisuje na wolność pacjenta Kowalskiego, któremu przez lata wydawało się, że jest kanarkiem: „No, Kowalski, jest pan zdrowy, nie jest pan już kanarkiem, prawda? ” Kowalski: „Ależ skąd, jestem normalnym człowiekiem”. W tym momencie do gabinetu wślizguje się kot, a Kowalski natychmiast wdrapuje się po firance pod sufit. Lekarz: „Ależ Kowalski, przecież wiesz, że nie jesteś już kanarkiem! „. A na to Kowalski: „Ja wiem, ale czy kot otym wie? „.

W marcu br. popularny dziennik „Toronto Star” — po długiej zwłoce — zamieścił artykuł Hanny Sokolskiej, przewodniczącej Kongresu Polonii Kanadyjskiej okręgu Toronto, nawiązujący do styczniowego sporu oświęcimskiego. Autorka zebrała ogólnie znane historykom fakty: hitlerowcy nie tylko Żydów mordowali w czasie wojny, polskich obywateli nieżydowskiego pochodzenia zginęłomniej więcej tyle samo, co polskich Żydów, hitlerowcy założyli obóz oświęcimski pierwotnie dla „całkiem aryjskich” Polaków, dopiero później, rozbudowując go — zmienili w katownię Żydów. Artykuł merytorycznie poprawny, w spokojnym stylu, choć politycznie nie bardzo skuteczny, jako że prezentujący racje tylko jednej, polskiej strony.

Pierwszy do ataku ruszył dybuk redakcyjny, opatrując artykuł Sokolskiej skandaliczną karykaturą: kobieca twarz z białym orłem na czole, lewe oko roni łzę, z prawego — szelmowsko przymrużonego — wyziera swastyka. Taki obrazkowy komentarz do artykułu o martyrologii Polaków nie-Żydów był jaskrawym pogwałceniem etyki dziennikarskiej. Przy okazji gazeta wpuściła kota do gabinetu psychiatrycznego.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Po paru dniach ten sam dziennik opublikował list czytelnika Aarona Kendala, w którym autor twierdził, iż „cały polski naród” bez skrupułów pomagał hitlerowcom w mordowaniu Żydów, że Armia Krajowa mordowała Żydów lub przekazywała ich w ręce hitlerowców, iż AK i rząd londyński celowo zwłóczyły w informowaniu aliantów o masakrze Żydów i o żydowskich apelach o pomoc, że warszawskie getto broniło się aż dwadzieścia osiem dni, czyli „dłużej niż cała Warszawa w powstaniu w 1944 roku”, że Armia Krajowa mordowała Żydów uciekających z ruin getta itd. Żydowski Kowalski siedział jeszcze pod sufitem, wykładając swe racje, gdy polski Kowalski wdrapał się na firankę. Przedstawiciel Polskiego Stowarzyszenia Kombatantów stwierdził, a gazeta z wyraźną satysfakcją to opublikowała, że „o antysemityzmie wśród Polaków nie można mówić” i że „miliony polskich katolików ukrywały swych żydowskich sąsiadów przez sześć lat hitlerowskiej okupacji”.

Aaron Kendal reprezentował tylko siebie i swoją prywatną chorobę, więc w wolnym kraju wolno mu napisać jakiekolwiek listy do redakcji. Natomiast przedstawiciel każdej polskiej organizacji na świecie powinien wiedzieć, że od czasu wizyty Lecha Wałęsy w Izraelu sprawa naprawdę jest zamknięta i na szczeblu oficjalnym Polacy już nie muszą i nie powinni tłumaczyć się przed nikim. Niechże sprzecza się pojedynczy Żyd z pojedynczym chrześcijaninem — jeśli obaj koniecznie chcą wczepić się w firankę — lecz niechże nie wciągają w tak absurdalne dyskusje prestiżu Polski. Jeśli zaś decydują się mimo to podjąć publiczną dyskusję, niechże przynajmniej mówią prawdę!

A byłoby się z czego tłumaczyć

Nikt mi nie wmówi, że w okupowanej Polsce nie było antysemityzmu i ludzkich hien, żerujących na tragedii Żydów. Mojej śp. Matka — Polka i katoliczka — miała pecha, była brunetką, o ciemnych, piwnych oczach. Opowiadała mi, że w 1943 roku w Warszawie dwukrotnie była wciągana w biały dzień na ulicy Marszałkowskiej do bramy przez łobuzów, którzy mówili jej: „Niech Żydówica oddaje złoto, jakie ma, bo jak nie, to pójdziemy na gestapo”. Gdy podnosiła krzyk, że to ona zaprowadzi ich na policję (komisariat był pod bokiem) , szmalcownicy orientowali się w pomyłce i znikali.

Żyją jeszcze świadkowie, pamiętający jak wokół warszawskiego getta grasowały szajki szantażystów, wypatrujące ukrywających się Żydów. Jest na ten temat zbyt wiele świadectw, zarówno Żydów i nie-Żydów, aby ktokolwiek mógł temu zaprzeczać. To wcale nie była Armia Krajowa, jak chciałby tego Kendal, lecz nie byli to również Marsjanie. Zapewniam czytelników, że szmalcownicy rozmawiali między sobą po polsku.

Mówił mi o tych bolesnych sprawach nie byle kto, bo profesor Aleksander Gieysztor, były oficer Komendy Głównej AK. Były wyroki śmierci, wydawane przez sądy AK na szmalcowników i konfidentów gestapo. Rozmawiałem z byłym żołnierzem AK, który prosił o niepodawanie nazwiska, a który mówił mi, że wykonał dwa wyroki śmierci na szantażystach i twierdził, że trzeba by ich było wykonać znacznie więcej.

I nikt mi nie mówi, że nie było Żydów ginących z polskich rąk. Wątpiącym radzę obejrzeć wstrząsający film dokumentalny Pawła Łozińskiego pt. „Miejsce urodzenia” (Wielka Nagroda na Biennale w Marsylii w ubiegłym roku) , opowiadający ustami chłopów z mazowieckiej wsi, jak ich sąsiad zabił siekierą Abrama Grynberga, bo bał się, że Żyd przeżyje wojnę i odbierze z powrotem „żydowską krowę”, powierzoną temuż sąsiadowi na przechowanie. Czy Abram Grynberg był jedynym Żydem, ginącym z polskich rąk? Spójrzmy prawdzie w oczy.

Cytowany na wstępie George Steiner pisze: „Spośród sześciuset Żydów, którym udało się zbiec z Treblinki w lasy, uratowało się czterdzieścioro. Większość uciekinierów wymordowali okoliczni Polacy”. (W innym miejscu Steiner wyjaśnia, że ci, którzy przeżyli, obarczają winą okolicznych chłopów i skrajnie prawicowe grupy „chłopców z lasu” — przyp J. J. ) Żydówkom iich dzieciom szukającym ratunku wśród sąsiadów zdarzało się usłyszeć: „Idźcie do Treblinki, tam wasze miejsce”.

Nie wiem, czy liczby, przytaczane przez Steinera, są ścisłe. Lecz precyzja nie jest tu ważna. Ważne, że było takie zjawisko potwierdzone przez niezależne od siebie źródła. I ważne jest, że pisze o tym Steiner. Błońskiego, Tomaszewskiego, Holzera, Kerstenową zna tylko elita historyków na świecie, natomiast Steinera czytał każdy inteligent żydowski na Zachodzie. Możemy postawić zarzut, że Steiner nie pisze o dziesiątkach przypadków, w których polscy chłopi dostarczali pożywienia Żydom, ukrywającym się w ziemiankach leśnych. Często później ginęli zarówno Żydzi, jak i chłopi. Lecz byłby to zarzut stawiany na zupełnie innej płaszczyźnie — zarzut niewyważenia argumentów. A tymczasem w sytuacjach opisanych powyżej trudno cokolwiek wyważać.

Nawet gdyby Abram Grynberg był jedynym Żydem ginącym z polskich rąk, gdyby nie było hien-szmalcowników, gdyby nie było leśnych oddziałów podobno dopuszczających się egzekucji po lasach (nie były to jednak grupy działające na rozkaz Armii Krajowej) , to i tak Polacy powinni prosić o przebaczenie za winę moralną. Nie rozumieli, i do dzisiaj nie rozumieją, zasadniczej różnicy między ówczesną sytuacją Polaków-chrześcijan ipolskich Żydów — naszych sąsiadów z tej samej wioski lub ulicy, wyjętych spod prawa, wyniszczanych jak robactwo, podczas gdy „aryjskiej ludności” jednak jakieś prawa przysługiwały. Nie wolno było Polaka zabić, jeśli przyszła komuś do głowy taka fantazja. Żyda można było zabić w każdej chwili.

Taka była intencja dyskusji polsko-żydowskiej w „Tygodniku Powszechnym” osiem lat temu. I tego dokonał za nas wszystkich Lech Wałęsa w Izraelu.

Taka jest jednak natura ludzka, że niektórzy Żydzi nigdy nie będą pamiętać o Komitecie Pomocy Żydom „Żegota”, nie będą pamiętać o kilkudziesięciu tysiącach, których życie jednak uratowano, nie zechcą przyjąć do wiadomości, że Polacy stanowią największą grupę narodową między Sprawiedliwymi Wśród Narodów Świata, uczczonymi przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie za ratowanie Żydów pod okupacją hitlerowską, nie zechcą zrozumieć, że w okupowanej Polsce (odmiennie niż w opiewanej często Danii) za podanie kromki chleba żydowskiemu dziecku groziła wywózka do Oświęcimia, a za ukrywanie Żyda — kara śmierci, i nie będą stosować się do słów żydowskiego laureata Nagrody Nobla, Elie Wiesela, największego moralnego autorytetu w sprawie kaźni Żydów (Wiesel przeżył Oświęcim, gdzie zobaczył swych rodziców pędzonych do gazu) , mówiącego, że najwłaściwszym sposobem oddania czci pomordowanym, jest zachowanie ciszy, bo wszelkie wyjaśnienia brzmią trywialnie. Niektórzy Żydzi będą raczej pamiętać obojętność wielu (nie wszystkich! ) Polaków wobec tragedii żydowskich sąsiadów i będą pamiętać Abramów Grynbergów.

Okaleczone narody

A dzieje się tak z powodu monstrualnego psychicznego okaleczenia narodu żydowskiego przez holocaust. Oto w środku Europy, przez kilka lat, ginął cały naród i prawie nikt nie pokwapił się z pomocą. Nie posłali swej potężnej floty powietrznej dla zbombardowania linii kolejowych do Oświęcimia zachodni alianci (pisze o tym Steiner) , nie reagowały na dokładne raporty polskiego podziemia rządy w Londynie i Waszyngtonie (pisze o tym Steiner) , nie chcieli wierzyć w planową masakrę bogaci i wpływowi Żydzi z Londynu, Nowego Jorku, Montrealu. To przecież dlatego mandatariusz żydostwa polskiego, Szmuel Zygielbojm, popełnił samobójstwo w Londynie, protestując przeciwko obojętności Zachodu. Więc gdy wojna dobiegła kresu, zaczęło się — i w przypadku Aarona Kendala trwa nadal — poszukiwanie winnych. Hitlerowcy ponieśli konsekwencje. Alianci byli daleko. Polacy byli świadkami zagłady.

Nie pomagają tłumaczenia, że Polacy — uważani przez Niemców za element trudny do opanowania — byli następni na liście do eksterminacji. Niektórzy Żydzi, zaś obecnie już ich dzieci, potrzebują protezy psychicznej, aby sobie samym wytłumaczyć, jak to się stało, że ogromna większość polskich Żydów poszła na zatracenie, zaś większość nie-Żydów przeżyła. Ano, mówią, bo to działo się w Polsce, a wiadomo jacy są Polacy — nie darmo Hitler kazał budować obozy śmierci właśnie tam.

Nic to, że francuski rząd Vichy własnymi środkami gorliwie wysyłał francuskich Żydów do gazu (niechże Francuzi tłumaczą się sami, nam nic do tego) , nic to, że wśród najokrutniejszych katów polskich Żydów był Żyd Chaim Rumkowski, prezydent łódzkiego getta, który wysłał na zagładę swoich współplemieńców i zdołał zgromadzić wielki majątek (były i żydowskie hieny! ), do czasu gdy i jego hitlerowcy zlikwidowali. W sprawie Rumkowskiego niechże sami Żydzi tłumaczą się przed sobą, nam nic do tego. Dla wielu Żydów ważniejsze jest to, że Polacy mogli uratować znacznie więcej żydowskich współobywateli, gdyby istotnie bardzo tego chcieli.

Co do tego Żydzi mają rację. Opowiadała mi w Warszawie Teresa Prekerowa, wyróżniona tytułem Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata, iż udało się jej uratować tylko trzech Żydów z warszawskiego getta, choć mogłaby uratować nawet trzydziestu, gdyby znalazła odważnych, którym mogłaby uciekinierów przekazać. Lecz odważni nie rodzą się na kamieniu, zwłaszcza w obliczu śmierci. I tak było w Polsce sporo ludzi odważnych. Lecz znacznie więcej — a jest to normalne — było ludzi bojaźliwych, bądź obojętnych. I niestety, byli również ludzie Żydom wrodzy.

Z drugiej strony, polski naród też wyszedł z wojny straszliwie okaleczony. Pierwszy stawił czoło hitlerowcom, lecz zamiast obiecanej pomocy z Zachodu dostał nóż w plecy od Sowietów, wyewakuował — przez Rumunię, przez Kazachstan, Turkiestan i Iran — wielką armię na Zachód, wojsko walczyło znakomicie, lecz w 1945 roku alianci gładko oddali Polskę Stalinowi, po czym tacy bohaterowie, jak generał Nil-Fieldorf lub rotmistrz Pilecki, byli skazywani na śmierć pod monstrualnym zarzutem współpracy z gestapo. Cóż dziwnego, że my też jesteśmy znerwicowani? Prof. Jerzy Szacki tak opisuje jeden z objawów naszej nerwicy: „Polaków, kompleks niższości powoduje, że z wielką uwagą sprawdzają, ile razy ktoś zamieści choćby wzmiankę o nich. Muszą nieustannie kontrolować, czy się ich docenia. ” Dokładnie to samo, lecz w jeszcze wyższym stopniu, dotyczy Żydów. Nieprędko obie strony wyleczą się z tej nerwicy.

Marek Edelman, ostatni z żyjących dowódców powstania w getcie warszawskim (obecnie mieszka w Łodzi) , powiada, że gdy słyszy pytanie, czy w Polsce jest antysemityzm, stara się przerwać rozmowę lub wyjść z pokoju. Ja nie jestem psychiatrą, mówi Edelman, a wiem, że za chwilę będę miał do czynienia z objawami choroby psychicznej. Za chwilę jedna strona będzie dowodzić, że Polacy to antysemici, którzy mordowali Żydów w czasie okupacji, zaś druga, że nie było Polaków antysemitów, były same aniołki. A przecież w każdym narodzie znajdzie się kilku świętych, spora liczba porządnych ludzi, spora liczba łajdaków, zaś znaczna większość jest z reguły nijaka — moralnie neutralna. To na tę większość kierowała się presja totalitaryzmu, próbując ją złamać, bo łajdaków łamać nie trzeba, zaś porządnych ludzi złamać się nie da.

Marek Edelman uratował się z ruin getta dzięki ludziom związanym z Armią Krajową, potem — o ile dobrze pamiętam — wraz z akowcami brał udział w powstaniu warszawskim, choć do AK — o ile mnie pamięć nie zawodzi — nigdy nie wstąpił.

* **

Piszę te słowa w pełnej świadomości tego, że ani jednej, ani drugiej strony nie przekonam moimi argumentami, nie skłonię do wzajemnego zrozumienia, nie namówię do przyjaznego gestu. Nie minie miesiąc, nie minie rok, następni kandydaci na Kowalskich, po obu stronach polsko-żydowskiej barykady, istniejącej już wyłącznie w psychice ludzkiej, będą wspinać się pod sufit. Znajdzie się kolejny dybuk, podszywający się pod ducha niewinnie pomordowanych istwierdzi: „To na waszej ziemi zbudowano obozy śmierci. Wiedział Hitler, co robi”. I znajdzie się chochoł twierdzący, że Polacy nie mają niczego na sumieniu, a poza tym „nawet wśród Żydów są porządni ludzie”.

Kiedy nastąpi prawdziwe pojednanie polsko-żydowskie? Ja już chyba tego nie doczekam. Pewnie i dzieci naszego pokolenia nie doczekają, bośmy zdążyli już zatruć niektóre z nich naszą własną psychozą. A może być jeszcze inaczej.

Mój syn, mieszkający w Nowym Jorku, ucina temat ze zniecierpliwieniem: „Tato, daj mi spokój z tym problemem polsko-żydowskim. Twoi klienci, to typy zokresu kamienia łupanego: wciąż posługują się krzemiennymi siekierkami do rozłupywania czaszek sąsiadom i wciąż zastanawiają się, czy warto wynaleźć ogień”.